Moim pierwszym aparatem (jak gdzieś już napisałem) była Smiena 8M. Nie pierwszym, którego używałem, ale pierwszym, który teoretycznie posiadałem. Później, gdy zająłem się naprawą sprzętu, Smieny „wyszły już z mody”, ustępując miejsca zautomatyzowanym kompaktom. To były lata 90, w których nastąpił jeden z kolejnych wielkich renesansów w fotografii masowej. Bo wcześniej nie fotografowali wszyscy, a jedynie amatorzy. To zrozumiałe, w końcu, żeby obsłużyć aparat i jeszcze wywołać samemu film, a później odbitki, trzeba bylo umieć, albo mieć znajomego, kolegę, wujka, który miał ciemnię i wiedział jak. No i trzeba było mieć aparat. Z tym bywało różnie. Dwa największe źródła znajdowały się we Wschodnich Niemczech i Związku Radzieckim. Istniały jeszcze inne kraje w Europie, ale one były wrogie ideologicznie, więc sprzęt pochodzący z nich, a wyprodukowany w dalekiej Japonii, również był wrogi ideologicznie. Krótko mówiąc, Canona, nie mógł mieć każdy. Zamiast tego, można było mieć Zenita, albowiem jak niektórzy z nas pamiętają – Mówisz Zenit, myślisz Lenin…
W roku 1989, konkretnie 4 Czerwca, w Polsce skończył się komunizm. Przynajmniej tak twierdziła pani Szczepkowska. Nagle zaczęliśmy być we własnym domu, a kraj stał się mlekiem i miodem płynący. Owierało się tysiące sklepów, z książkami, sprzętem elektronicznym, AGD, meblami, salony samochodowe, restauracje, puby i w ogóle miejsca pełne rzeczy, o jakich wcześniej Polakom się nie śniło, albo mogli je pooglądać ino w Pewexie. Pojawiły się też aparaty fotograficzne, które ucieleśniały slogan reklamowy wymyślony przez George’a Eastmana – Ty naciśnij spust, my zrobimy resztę. Nawiasem mówiąc, zdecydowana większość z nich, to były właśnie kompakty marki Kodak.
Kodak 235, 335, Star 535, 835, Pro Star 444, 735, S100, Ektanar 35, oraz cała seria S, z „flagowym” Kodakiem S900, z dwoma obiektywami, szerokim i „tele”, to tylko niektóre modele, jakie utkwiły mi w pamięci. Później pojawił się format APS i nowa seria zaczynająca się od liter KB, a później… Przyszedł koniec aparatów na film. W każdym razie, zanim to nastąpiło, rynek został dosłownie zalany tanimi (i droższymi) plastikowymi kompaktami, nie tylko Kodaka. Oczywiście już wtedy było tak, że jakiś jeden model, robiony masowo w Chinach, był sprzedawany pod najróżniejszymi nazwami. Wiele firm nie mogło sobie pozwolić, by zaprojektować i wyprodukować coś takiego od podstaw, a musiały mieć to w ofercie, bo ludzie nie kupowali właściwie niczego innego. Stąd można było znaleźć tą samą konstrukcję, jako Agfę, Polaroida, Vivitara, Kodaka, lub markę, o której wcześniej nikt, nigdzie nie słyszał. Na przykład Sinpo, albo Skinę…
Zdarzały się też sytuacje, gdzie całkiem (wydawałoby się) dobry aparat, jak np Pentax Espio, występował również, jako Vivitar (co jeszcze było zrozumiałe i wybaczalne), albo właśnie Skina. I teraz pytanie – Czy to Skina z logo Pentaxa, czy Pentax z logo Skiny? Ani jedno, ani drugie. Chińczycy już od dawna stosowali tą metodę. Mogliście zamówić u nich cokolwiek (aparat, magnetowid, telewizor, wieżę stereo, zegarek, wieczne pióro), o dowolnej nazwie i w wybranym przez siebie kolorze. A oni to zrobili, pod warunkiem, że im się opłacało. Czyli, że zamówiliście tego kilka kontenerów. Wiele znanych firm zamawiało produkty ze swoim logo i nie mogli na to nic poradzić, że ten sam produkt, z niewielkimi tylko kosmetycznymi zmianami, pojawiał się, jako jakaś „Skina”.
Jeśli chodzi o aparaty, to nie jest żadna nowość. Wielkie domy sprzedaży wysyłkowej, jak na przykład Quelle w Niemczech, miało „swoje” firmy „produkujące” aparaty tylko dla nich. „Produkcja” polegała na wydrukowaniu, lub wytłoczeniu nazwy „Revue” na obudowie, a sprzęt pochodził od Chinona, Cosiny, Yashici, Mamiyi, Pentacona, czy Zenita, albo Feda.
Wracając jednak do kompaktów… Jak już mówiłem, lata 90 przyniosły wysyp tych aparatów, nieporównywalny z niczym innym, w historii. Dzięki temu, fotografia znów trafiła „pod strzechy”, a „pan fotograf” przestał być kimś niezastąpionym, co oczywiście nie podobało się licznym fotografom. Ci, nie wymarli całkowicie tylko dlatego, że wciąż jeszcze różnica w jakości zdjęć, robionych tanim kompaktem i aparatem lepszej klasy, była ogromna. Prawdziwy „Armagedon” przyszedł dopiero z pojawieniem się techniki cyfrowej. Ale o tym kiedy indziej…
Zacząłem od Smieny, ale tylko dlatego, że (jak większość ludzi z mojego pokolenia) dostałem ten aparat na Pierwszą Komunię. I podobnie jak większość, nigdy nie zrobiłem nim żadnego filmu. To znaczy, zrobiłem, ale dużo później i w ramach eksperymentu. Czy zastanawialiście się kiedyś, co było przyczyną takiego stanu rzeczy?
Opowiem Wam pewną historię. Czy pamiętacie takie aparaty, jak Elikon? To była sowiecka kopia pierwszego kompaktu z automatycznym ustawianiem ostrości, czyli Konici C35AF
Sowieci kopiowali absolutnie wszystko i nie stanowi to żadnej tajemnicy. Mało kto wie, że „legendarny” (Uuch, jak ja nie lubię tego słowa) aparat Lomo LC-A…
Również nie został wymyślony przez nich, a skopiowany z Cosiny CX-1. Była to konstrukcja tak udana, że można było ją spotkać również, jako Revue, Miranda, a nawet Praktica.
Otóż Elikon, to był aparat tak beznadziejny i gówniany, że w skali beznadziejności, jego gównianość plasowała się znacznie poniżej najmniejszej istniejącej wartości. Sowieci nie potrafili wiernie skopiować niektórych rozwiązań i nie rozumieli (albo ignorowali oczywisty fakt), że pewne mechanizmy będą działać wyłącznie wtedy, gdy będą zrobione dokładnie i starannie, oraz z dobrych materiałów. W urządzeniu tak skomplikowanym i delikatnym, jak chociażby mechanizm AF, tolerancje wymiarów są mierzone w setnych milimetra, a nie (jak u Sowietów) w wiorstach. Dlatego mechanizm ten, w Elikonie, nigdy nie działał. Wiecznie się zacinał, co w połączeniu z podobnie działającą migawką, gwarantowało, że większość zdjęć będzie nieostrych, niedoświetlonych, albo zrobionych do góry nogami, na lewą stronę i tylko co czwarta klatka.
To właśnie spotkało mojego młodszego brata, który jechał na swoją bodaj pierwszą, poważną wycieczkę, w góry. Ponieważ miałem akurat Elikona, a nie wiedziałem jeszcze, co to za złom, więc dałem go bratu i… Do tej pory (choć już minęło ponad 20 lat), nie mogę się otrząsnąć z poczucia winy i wstydu. Praktycznie żadne z 36 zdjęć, na rolce filmu, nie wyszło, a mój brat stracił niezwykle cenną i jedyną pamiątkę z tej wycieczki.
W tym miejscu muszę wyraźnie powiedzieć (właściwie to powinienem to powtórzyć i podkreślić), że niewątpliwie ten sam efekt uzyskałbym, gdybym dał bratu Smienę.
Podstawową przyczyną sukcesu kompaktów, było to, że były to aparaty, z których większość zdjęć WYCHODZIŁA. Nie były to zdjęcia świetne, perfekcyjnie ostre, z subtelnymi przejściami tonalnymi i precyzyjnie ustawioną, na wybrany punkt, ostrością, ale były. Bo producenci tych aparacików doszli do słusznego wniosku, że masowy użytkownik, niedzielny pstrykacz, albo dziecko, NIE jest w stanie nauczyć się obsługi „poważnego” aparatu, w którym wszystko trzeba samemu ustawić (włącznie z ostrością, na oko).
Moje poczucie winy jest spotęgowane tym, że już wtedy naprawiałem aparaty i miałem o nich jakieś pojęcie. Powinienem więc wiedzieć, że zamiast dawać bratu Elikona, lepiej było mu nie dać w ogóle nic. Albo jakiegoś Kodaka. Sęk w tym, że Kodak, to było coś okropnego. Synonim plastiku, tandety i prymitywizmu. Swoją drogą… Wiecie, czemu te aparaty w ogóle działały? Tajemnica była w filmie. Oczywiście punkt, w którym kupowało się Kodaki i dawało do wywołania zdjęcia, sprzedawał też filmy (a jakże by inaczej) Kodaka. W środku, w aparacie była nalepka – Załóż tutaj film firmy Kodak (lub też Kodżak, jak niektórzy mówili). Inaczej zdjęcia nie wyjdą. A najlepiej, Gold 200…
Film ten, miał niespotykaną dotąd tolerancję na prześwietlenie. Można go było prześwietlić nawet o sześć (choć byli tacy, co przebąkiwali o dziesięciu) działek przysłony. To oznacza, że w sytuacji, kiedy powinniśmy przymknąć obiektyw do 16, a otworzymy go do 3,5 (czyli w większości kompaktów „na maksa”), i tak zmieścimy się w tych sześciu działkach.
Migawka, w większości prostych aparatów kompaktowych, to była blaszka zasłaniająca otwór za obiektywem (otwór, będący jednocześnie przysłoną), która otwierała ów otwór na czas, z grubsza wynoszący 1/100 sekundy. Niektóre konstrukcje umożliwiały zmianę tego otworu, w zależności od czułości filmu, albo od tego, czy była włączona lampa błyskowa. Po prostu przesuwając suwak czułości filmu, przesuwało się blaszkę z „przysłoną”. I to wszystko. Aparaty te nie miały w większości, ani żadnego światłomierza, ani układu elektronicznego dobierającego czas otwarcia migawki, a jedynie prosty mechanizm składający się z kilku dźwigienek, sprężynek i blaszek z otworami o różnej wielkości. Żeby to jednak funkcjonowało, musiał być odpowiedni film. I taki właśnie był. Zaprojektowany specjalnie z myślą o potężnym wówczas, rynku aparatów kompaktowych.
Gdy ktoś więc próbował robić tymi aparacikami zdjęcia czarno białe, albo (rzadziej) slajdy, to większość z nich po prostu nie wychodziła. Filmy te miały bardzo małą tolerancję na błędy naświetlania, więc na czarno białym negatywie, prawie wszystkie klatki były tak prześwietlone, że aż czarne. Oczywiście dało się coś z tym zrobić, ale obraz był bardzo ziarnisty i pozbawiony kontrastu.
Dlatego receptą na udane zdjęcia, w tym czasie, był jakikolwiek aparat kompaktowy (byle nie zdiełany w Sowieckim Sojuzie) i kolorowy film Kodaka. Albo Fuji. I taki zestaw powinienem dać wówczas mojemu młodszemu bratu. A ja mu dałem Elikona. Mój ojciec (pod tym względem nie różnił się od innych ówczesnych ojców) był jeszcze lepszy, bo chciał mu dać Smienę. Choć kto wie, może i to rozwiązanie okazałoby się lepsze, bo najprawdopodobniej nie byłby w stanie nawet zrobić żadnego zdjęcia i to oszczędziłoby mu przynajmniej rozczarowania…
O aparatach…
Moim pierwszym aparatem (jak gdzieś już napisałem) była Smiena 8M. Nie pierwszym, którego używałem, ale pierwszym, który teoretycznie posiadałem. Później, gdy zająłem się naprawą sprzętu, Smieny „wyszły już z mody”, ustępując miejsca zautomatyzowanym kompaktom. To były lata 90, w których nastąpił jeden z kolejnych wielkich renesansów w fotografii masowej. Bo wcześniej nie fotografowali wszyscy, a jedynie amatorzy. To zrozumiałe, w końcu, żeby obsłużyć aparat i jeszcze wywołać samemu film, a później odbitki, trzeba bylo umieć, albo mieć znajomego, kolegę, wujka, który miał ciemnię i wiedział jak. No i trzeba było mieć aparat. Z tym bywało różnie. Dwa największe źródła znajdowały się we Wschodnich Niemczech i Związku Radzieckim. Istniały jeszcze inne kraje w Europie, ale one były wrogie ideologicznie, więc sprzęt pochodzący z nich, a wyprodukowany w dalekiej Japonii, również był wrogi ideologicznie. Krótko mówiąc, Canona, nie mógł mieć każdy. Zamiast tego, można było mieć Zenita, albowiem jak niektórzy z nas pamiętają – Mówisz Zenit, myślisz Lenin…
W roku 1989, konkretnie 4 Czerwca, w Polsce skończył się komunizm. Przynajmniej tak twierdziła pani Szczepkowska. Nagle zaczęliśmy być we własnym domu, a kraj stał się mlekiem i miodem płynący. Owierało się tysiące sklepów, z książkami, sprzętem elektronicznym, AGD, meblami, salony samochodowe, restauracje, puby i w ogóle miejsca pełne rzeczy, o jakich wcześniej Polakom się nie śniło, albo mogli je pooglądać ino w Pewexie. Pojawiły się też aparaty fotograficzne, które ucieleśniały slogan reklamowy wymyślony przez George’a Eastmana – Ty naciśnij spust, my zrobimy resztę. Nawiasem mówiąc, zdecydowana większość z nich, to były właśnie kompakty marki Kodak.
Kodak 235, 335, Star 535, 835, Pro Star 444, 735, S100, Ektanar 35, oraz cała seria S, z „flagowym” Kodakiem S900, z dwoma obiektywami, szerokim i „tele”, to tylko niektóre modele, jakie utkwiły mi w pamięci. Później pojawił się format APS i nowa seria zaczynająca się od liter KB, a później… Przyszedł koniec aparatów na film. W każdym razie, zanim to nastąpiło, rynek został dosłownie zalany tanimi (i droższymi) plastikowymi kompaktami, nie tylko Kodaka. Oczywiście już wtedy było tak, że jakiś jeden model, robiony masowo w Chinach, był sprzedawany pod najróżniejszymi nazwami. Wiele firm nie mogło sobie pozwolić, by zaprojektować i wyprodukować coś takiego od podstaw, a musiały mieć to w ofercie, bo ludzie nie kupowali właściwie niczego innego. Stąd można było znaleźć tą samą konstrukcję, jako Agfę, Polaroida, Vivitara, Kodaka, lub markę, o której wcześniej nikt, nigdzie nie słyszał. Na przykład Sinpo, albo Skinę…
Zdarzały się też sytuacje, gdzie całkiem (wydawałoby się) dobry aparat, jak np Pentax Espio, występował również, jako Vivitar (co jeszcze było zrozumiałe i wybaczalne), albo właśnie Skina. I teraz pytanie – Czy to Skina z logo Pentaxa, czy Pentax z logo Skiny? Ani jedno, ani drugie. Chińczycy już od dawna stosowali tą metodę. Mogliście zamówić u nich cokolwiek (aparat, magnetowid, telewizor, wieżę stereo, zegarek, wieczne pióro), o dowolnej nazwie i w wybranym przez siebie kolorze. A oni to zrobili, pod warunkiem, że im się opłacało. Czyli, że zamówiliście tego kilka kontenerów. Wiele znanych firm zamawiało produkty ze swoim logo i nie mogli na to nic poradzić, że ten sam produkt, z niewielkimi tylko kosmetycznymi zmianami, pojawiał się, jako jakaś „Skina”.
Jeśli chodzi o aparaty, to nie jest żadna nowość. Wielkie domy sprzedaży wysyłkowej, jak na przykład Quelle w Niemczech, miało „swoje” firmy „produkujące” aparaty tylko dla nich. „Produkcja” polegała na wydrukowaniu, lub wytłoczeniu nazwy „Revue” na obudowie, a sprzęt pochodził od Chinona, Cosiny, Yashici, Mamiyi, Pentacona, czy Zenita, albo Feda.
Wracając jednak do kompaktów… Jak już mówiłem, lata 90 przyniosły wysyp tych aparatów, nieporównywalny z niczym innym, w historii. Dzięki temu, fotografia znów trafiła „pod strzechy”, a „pan fotograf” przestał być kimś niezastąpionym, co oczywiście nie podobało się licznym fotografom. Ci, nie wymarli całkowicie tylko dlatego, że wciąż jeszcze różnica w jakości zdjęć, robionych tanim kompaktem i aparatem lepszej klasy, była ogromna. Prawdziwy „Armagedon” przyszedł dopiero z pojawieniem się techniki cyfrowej. Ale o tym kiedy indziej…
Zacząłem od Smieny, ale tylko dlatego, że (jak większość ludzi z mojego pokolenia) dostałem ten aparat na Pierwszą Komunię. I podobnie jak większość, nigdy nie zrobiłem nim żadnego filmu. To znaczy, zrobiłem, ale dużo później i w ramach eksperymentu. Czy zastanawialiście się kiedyś, co było przyczyną takiego stanu rzeczy?
Opowiem Wam pewną historię. Czy pamiętacie takie aparaty, jak Elikon? To była sowiecka kopia pierwszego kompaktu z automatycznym ustawianiem ostrości, czyli Konici C35AF
Sowieci kopiowali absolutnie wszystko i nie stanowi to żadnej tajemnicy. Mało kto wie, że „legendarny” (Uuch, jak ja nie lubię tego słowa) aparat Lomo LC-A…
Również nie został wymyślony przez nich, a skopiowany z Cosiny CX-1. Była to konstrukcja tak udana, że można było ją spotkać również, jako Revue, Miranda, a nawet Praktica.
Otóż Elikon, to był aparat tak beznadziejny i gówniany, że w skali beznadziejności, jego gównianość plasowała się znacznie poniżej najmniejszej istniejącej wartości. Sowieci nie potrafili wiernie skopiować niektórych rozwiązań i nie rozumieli (albo ignorowali oczywisty fakt), że pewne mechanizmy będą działać wyłącznie wtedy, gdy będą zrobione dokładnie i starannie, oraz z dobrych materiałów. W urządzeniu tak skomplikowanym i delikatnym, jak chociażby mechanizm AF, tolerancje wymiarów są mierzone w setnych milimetra, a nie (jak u Sowietów) w wiorstach. Dlatego mechanizm ten, w Elikonie, nigdy nie działał. Wiecznie się zacinał, co w połączeniu z podobnie działającą migawką, gwarantowało, że większość zdjęć będzie nieostrych, niedoświetlonych, albo zrobionych do góry nogami, na lewą stronę i tylko co czwarta klatka.
To właśnie spotkało mojego młodszego brata, który jechał na swoją bodaj pierwszą, poważną wycieczkę, w góry. Ponieważ miałem akurat Elikona, a nie wiedziałem jeszcze, co to za złom, więc dałem go bratu i… Do tej pory (choć już minęło ponad 20 lat), nie mogę się otrząsnąć z poczucia winy i wstydu. Praktycznie żadne z 36 zdjęć, na rolce filmu, nie wyszło, a mój brat stracił niezwykle cenną i jedyną pamiątkę z tej wycieczki.
W tym miejscu muszę wyraźnie powiedzieć (właściwie to powinienem to powtórzyć i podkreślić), że niewątpliwie ten sam efekt uzyskałbym, gdybym dał bratu Smienę.
Podstawową przyczyną sukcesu kompaktów, było to, że były to aparaty, z których większość zdjęć WYCHODZIŁA. Nie były to zdjęcia świetne, perfekcyjnie ostre, z subtelnymi przejściami tonalnymi i precyzyjnie ustawioną, na wybrany punkt, ostrością, ale były. Bo producenci tych aparacików doszli do słusznego wniosku, że masowy użytkownik, niedzielny pstrykacz, albo dziecko, NIE jest w stanie nauczyć się obsługi „poważnego” aparatu, w którym wszystko trzeba samemu ustawić (włącznie z ostrością, na oko).
Moje poczucie winy jest spotęgowane tym, że już wtedy naprawiałem aparaty i miałem o nich jakieś pojęcie. Powinienem więc wiedzieć, że zamiast dawać bratu Elikona, lepiej było mu nie dać w ogóle nic. Albo jakiegoś Kodaka. Sęk w tym, że Kodak, to było coś okropnego. Synonim plastiku, tandety i prymitywizmu. Swoją drogą… Wiecie, czemu te aparaty w ogóle działały? Tajemnica była w filmie. Oczywiście punkt, w którym kupowało się Kodaki i dawało do wywołania zdjęcia, sprzedawał też filmy (a jakże by inaczej) Kodaka. W środku, w aparacie była nalepka – Załóż tutaj film firmy Kodak (lub też Kodżak, jak niektórzy mówili). Inaczej zdjęcia nie wyjdą. A najlepiej, Gold 200…
Film ten, miał niespotykaną dotąd tolerancję na prześwietlenie. Można go było prześwietlić nawet o sześć (choć byli tacy, co przebąkiwali o dziesięciu) działek przysłony. To oznacza, że w sytuacji, kiedy powinniśmy przymknąć obiektyw do 16, a otworzymy go do 3,5 (czyli w większości kompaktów „na maksa”), i tak zmieścimy się w tych sześciu działkach.
Migawka, w większości prostych aparatów kompaktowych, to była blaszka zasłaniająca otwór za obiektywem (otwór, będący jednocześnie przysłoną), która otwierała ów otwór na czas, z grubsza wynoszący 1/100 sekundy. Niektóre konstrukcje umożliwiały zmianę tego otworu, w zależności od czułości filmu, albo od tego, czy była włączona lampa błyskowa. Po prostu przesuwając suwak czułości filmu, przesuwało się blaszkę z „przysłoną”. I to wszystko. Aparaty te nie miały w większości, ani żadnego światłomierza, ani układu elektronicznego dobierającego czas otwarcia migawki, a jedynie prosty mechanizm składający się z kilku dźwigienek, sprężynek i blaszek z otworami o różnej wielkości. Żeby to jednak funkcjonowało, musiał być odpowiedni film. I taki właśnie był. Zaprojektowany specjalnie z myślą o potężnym wówczas, rynku aparatów kompaktowych.
Gdy ktoś więc próbował robić tymi aparacikami zdjęcia czarno białe, albo (rzadziej) slajdy, to większość z nich po prostu nie wychodziła. Filmy te miały bardzo małą tolerancję na błędy naświetlania, więc na czarno białym negatywie, prawie wszystkie klatki były tak prześwietlone, że aż czarne. Oczywiście dało się coś z tym zrobić, ale obraz był bardzo ziarnisty i pozbawiony kontrastu.
Dlatego receptą na udane zdjęcia, w tym czasie, był jakikolwiek aparat kompaktowy (byle nie zdiełany w Sowieckim Sojuzie) i kolorowy film Kodaka. Albo Fuji. I taki zestaw powinienem dać wówczas mojemu młodszemu bratu. A ja mu dałem Elikona. Mój ojciec (pod tym względem nie różnił się od innych ówczesnych ojców) był jeszcze lepszy, bo chciał mu dać Smienę. Choć kto wie, może i to rozwiązanie okazałoby się lepsze, bo najprawdopodobniej nie byłby w stanie nawet zrobić żadnego zdjęcia i to oszczędziłoby mu przynajmniej rozczarowania…