Pierwszym aparatem, który się pojawił u nas w domu, był Start. Polska lustrzanka dwuobiektywowa, którą mój ojciec pożyczył od dyrektora szkoły.
Ponieważ to było na wsi, więc takie rzeczy mógł mieć tylko dyrektor szkoły, albo ksiądz. Mamy rok 1976, albo 1977. Mama wyjechała do miasta na cały dzień, a ojciec pożyczył ten aparat, żeby porobić mi trochę zdjęć. Nie zachowało się ich do dziś zbyt wiele, ale te kilka, które ocalało, są właściwie jedynymi fotografiami z mojego dzieciństwa. I pomyśleć, że gdyby nie dyrektor miejscowej szkoły, nie wiedział bym nawet, jak wyglądałem, jako czterolatek.
Jak mówiłem przed chwilą, w latach siedemdziesiątych nie każdy mógł sobie pozwolić na takie cudo jak aparat. Telewizor był w co dziesiątej chałupie, a telefony dwa na całą, wcale nie małą wieś. Jeden w ośrodku zdrowia, no i jeden na poczcie. Radio było już bardziej popularne, ale i tak nie mieli go wszyscy. Ci, którzy koniecznie chcieli być na bieżąco w polityce i w ogóle z aktualnymi wydarzeniami, a nie mieli telewizora, przychodzili do Klubu Prasy i Książki, gdzie w świetlicy mogli obejrzeć dziennik i osuszyć przy okazji te pół litra, po którym wszelkie dyskusje na najważniejsze tematy omawiane na gorąco, nabierały kolorów.
Dziś telewizor jest w każdej chałupie, i to taki na pół ściany. W większości domów jest internet, a jak pokazuje niedawny skandal związany z pewnym serwisem randkowym, jego zalety potrafią docenić nawet sioła, liczące nie więcej niż sto pięćdziesiąt rodzin. Komórkę ma prawie każdy i nie mówimy oczywiście o tej, w której się przechowuje węgiel, ale o telefonach najnowszych generacji, wielkich jak deska do krojenia cebuli. Jednym słowem, technika weszła pod strzechy, postęp zmienił oblicze wsi i miast. Czy jednak było warto?
No pewnie że było – każdy odpowie – Dzięki postępowi, nie musimy już tkwić w zacofaniu, wiemy co się dzieje na świecie, prawie każdy ma samochód, zdjęcia możemy robić nawet telefonem, a to, że ktoś był za granicą, już nie stanowi żadnej sensacji. Oczywiście nadal nie wiemy co się dzieje na świecie (w każdym razie nie są to informacje przydatne), zdjęć, ale takich wartościowych, nie mamy, bo większość nie ma pojęcia, jak je zrobić, a za granicę wyjechali właściwie prawie wszyscy ludzie w wieku produkcyjnym. Ci którzy nie wyjechali, nie mieli po prostu okazji, ale o czym innym nie marzą. Nie jesteśmy szczęśliwsi niż kiedyś, nasza praca coraz bardziej staje się pracą niewolniczą, nie mamy już dosłownie na nic czasu, nie mówiąc o uprawianiu jakiegoś hobby…
To jednak są wszystko mało znaczące drobiazgi, bo w ogóle jest lepiej i przecież nikt z nas nie chciałby się cofnąć do tamtych czasów, prawda? Żeby było jasne, nie jestem wrogiem postępu i nie uważam że powinniśmy się cofnąć o pół wieku wstecz. Postęp jest niezbędny, chociażby w medycynie. To, że i tak na nic nam się on nie przyda, bo zanim dostaniemy się do lekarza będziemy martwi, to już nieistotne. A nawet jak się dostaniemy, to bez odpowiednio wysokiej łapówki, oraz znajomości i tak nic nie zdziałamy, więc prędzej czy później… będziemy martwi.
Ale dość już o tym, w końcu nie o to tu chodzi. Chodzi o aparat, dzięki któremu mogę popatrzeć na siebie samego, z przed czterdziestu lat. Na niektórych zdjęciach trzymam spluwę „Precyzja”, czyli zabawkę, którą wtedy miało chyba każde dziecko płci męskiej. Z tym że mój egzemplarz był niebieski, a nie czerwony jak ten na zdjęciu.
I choć w ogóle nie było wtedy w modzie „nie kupowanie dziecku zabawek militarnych”, a większość zabaw podwórkowych, to były zabawy w wojnę, jakoś nie wyrośliśmy na terrorystów. Ale za to nie było gier komputerowych ociekających przemocą, a i filmy dla dorosłych nie były jakoś szczególnie krwawe, a poza tym takich nie oglądaliśmy, bo nam nie pozwalali rodzice. Było za to mnóstwo filmów, na których się wychowaliśmy, pomimo że nie była to „Gra o Tron”, ani nic podobnego.
Nazywało się toto „kino przygodowe” i nawet, jeśli przypadkiem był to film o wojnie, jak „Czterej Pancerni i Pies”, to był zrobiony w taki sposób, żeby wszystko co związane z tą wojną i z zabijaniem, budziło raczej niechęć, a nie zwierzęcą fascynację krajobrazem utopionym w krwi i w bebechach wyprutych z wrogów. Mieliśmy westerny, Winnetou i 20 Tysięcy Mil Podmorskiej Żeglugi. Później pojawiły się Gwiezdne Wojny i jak by nie patrzeć, filmów nie brakowało. A nawet jak komuś zabrakło, to były książki. Dziś nie ma ani jednego, ani drugiego. W księgarniach, na półkach z literaturą polską, wyłącznie fantastyka. Dlaczego? Ano dlatego, że zawód pisarza ponoć łatwy i przyjemny, a po sukcesie Sapkowskiego, każdy biorący się za pisanie dyletant myśli, że fantastyka jest najpewniejsza. W efekcie półki są zawalone 95 procentami makulatury i 5 procentami książek. I żeby nie było, że tylko narzekam, oczywiście jest co poczytać i obejrzeć, może nawet w większej ilości niż kiedyś, ale rozwój technologii i coraz większe rozleniwienie społeczeństwa spowodowało powszechny przerost formy nad treścią. Kolorowe bajeranckie okładki, dużo realistycznych obrazków, komputerowe opracowania, efekty specjalne, tylko treści w tym wszystkim ciut przy mało. Kojarzy mi się to z paciorkami i perkalem, które wciskali czarnym braciom biali Europejczycy. Czyżbyśmy aż tak zkretynieli przez to ostatnie półwiecze? Nawet gdy kupujemy coś do samodzielnego skręcenia, musimy mieć śrubkę, nakrętkę, śrubokręt i obrazkową instrukcję obsługi w dziewięćdziesięciu językach, choć znamy i tak jeden, a wszystko zapakowane w oddzielne celofanowe torebki i wsadzone do wypasionego pudełka…
Trudno się dziwić, że kiedyś potrafiliśmy korzystać z takiego czegoś:
Był to taki jakby pierwszy światłomierz, czyli narzędzie wręcz niezbędne w wyposażeniu każdego początkującego fotografa. Początkującego, bo później miało się to po prostu w głowie. Tabela naświetlań była też pierwszym narzędziem, którym się bawiłem bardzo długo, zanim zacząłem samodzielnie robić zdjęcia. Wprawdzie dostałem na Pierwszą Komunię, Smienę (na zdjęciu przerobioną na cyfrówkę)…
…Ale nie było mi dane jej użyć. Pójście do sklepu, kupienie odpowiedniej kliszy, założenie jej do aparatu i zrobienie zdjęć, nie było takie proste. Byłoby możliwe, ale ktoś powinien mi pomóc, a mój ojciec miał dość specyficzną filozofię wychowywania dzieci, polegającą w dużym uproszczeniu na trzymaniu się dwóch zasad: Zasada pierwsza – nie dotykaj, bo nie znasz się na tym, popsujesz! I zasada druga – przyjdzie czas, to będziesz się tym bawił. Właściwie obydwie te reguły brzmią podobnie, ale jest pewna subtelna różnica. W pierwszej chodziło o to, że właściwie niczego nie miałem, bo wszystko było przede mną chowane do czasu, aż będę wystarczająco duży, żeby się tym bawić, a w drugiej, że abym zrozumiał i się nauczył, trzeba było poświęcić mi trochę czasu. A tego mój ojciec nigdy dla mnie nie miał. Oczywiście, są ojcowie, którzy nie mają czasu w ogóle, bo mają ciężką pracę. Ale mój ojciec miał dużo czasu. Tyle, że jak miał go spędzić ze mną, to właściwie ograniczał się do karania za wykroczenia, poprzedzone (lub połączone z) kazaniami, których nie znosiłem. Dlatego też wolałem bawić się sam, no i miałem książki. Tym zajmowała się mama, więc nie miałem żadnych ograniczeń. Zanim skończyłem 10 lat, zaliczyłem większość bajek. Brzechwę, Tuwima, Konopnicką, Sienkiewicza, Szklarskich, Fiedlera, Parandowskiego, Morcinka, Tetmajera i w ogóle mnóstwo rzeczy, które czytały przeważnie dzieciaki dużo starsze. Dzięki książkom miałem swój własny świat, co prawdopodobnie dzisiaj sklasyfikowałoby mnie, jako dziecko chore, np. na autyzm.
Z fotografią jednak, było tak, jak ze wszystkim, czym zajmował się ojciec. Smiena, po zaledwie kilku dniach została schowana, a za pieniądze, jakie dostałem w dniu pierwszej komunii od wszystkich ciotek i wujków, rodzice kupili powiększalnik i całe wyposażenie ciemni, co wówczas było bardzo mądrym posunięciem, ale… Wylądowało na szafie zapakowane w folię, z zastrzeżeniem – nie dotykać.
Był to Krokus, model 44 color. Jak już było mi go wolno dotknąć, byłem dorosły i sam sobie skompletowałem całą ciemnię. A ponieważ od Komunii minęło jakieś dwadzieścia lat, więc powiększalnik po prostu zardzewiał. Zresztą wtedy był to dość podstawowy model, więc tak, czy inaczej, zdewaluował się w sposób wykluczający jego używanie. Podobnie było ze Smieną, a także z kolejką elektryczną Piko, którą wolno mi było wziąć dopiero, gdy miałem jakieś 15 lat, a więc w wieku, w którym chłopcy już kolejkami się nie bawią…
Dlatego też tabela naświetlań była moim ulubionym „sprzętem”, z którym długo się nie rozstawałem. Sprawdzałem warunki naświetlenia w różnych miejscach i sytuacjach. Ustawiałem parametry i „ciach”, strzelałem w myślach wyimaginowane zdjęcie. Aż w końcu umiałem wszystko na pamięć i zabawa stała się nudna. Gdybym wtedy mógł mieć swój własny aparat i robić prawdziwe zdjęcia, na pewno nikogo bym nie pytał, jaką przysłonę i czas ustawić, ani jaka mi jest potrzebna głębia ostrości…
Drodzy ojcowie. Morał z tej historii jest taki, że jeśli macie dziecko i jest to chłopiec, musicie spędzać z nim dużo czasu. Nie zapychajcie go smartfonami, komputerami, żeby nie zawracał głowy, ale pomagajcie mu poznawać świat. Ja wiem, że to jest trudne, zwłaszcza, jeśli trzeba pracować i zarabiać na dom i jak już w nim jesteście, to myślicie tylko o tym, żeby odpocząć. Ale nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, jak bardzo jest cenna każda minuta waszego czteroletniego, albo ośmioletniego synka, dla niego, spędzona z wami. I pamiętajcie, że dziecko nie myśli tak, jak Wy. Może dla Was prymitywna zabawka wystrugana z kawałka drewna nie jest specjalnie atrakcyjna, ale uwierzcie, jeśli jest to zabawka wystrugana przez Was, własnoręcznie, dla swojego własnego dziecka, a jeszcze mogło widzieć, jak ją strugacie, to będzie dla niego najwspanialsza rzecz, jaką dla niego zrobicie i o której będzie pamiętało do końca życia. Ja wiem coś o tym…
Jeśli zobaczycie, że wasz chłopak interesuje się fotografią, albo czymkolwiek innym, pokażcie mu, jak to się robi. I bądźcie wyrozumiali. W końcu to małe dziecko i będzie popełniać dużo błędów. Nie oczekujcie od niego, że zaraz na początku będzie drugim Anselem Adamsem. Mało tego! Jeśli go zanudzicie na śmierć, bo będziecie chcieli, żeby od razu osiągnęło jakieś wyniki, to najwyżej zniechęcicie go, nie tylko do fotografii, ale w ogóle do wszystkiego, czego się dotkniecie.
Na koniec mały przykład… Zeszłego roku wybrałem się z moją rodziną nad jezioro. Gdy spacerowaliśmy wokół niego, spotkaliśmy ojca z synem, puszczającego na wodzie zdalnie sterowany model statku. „Tatuś” z wysuniętym językiem, skupiał całą swoją uwagę na sterowaniu modelem, a jego (na oko dziesięcioletni) syn stał na brzegu i był pochłonięty oglądaniem swoich paznokci. Był wyraźnie znudzony, ale jego ojciec zdawał się tego nie dostrzegać.
Myślicie, że mało jest takich ojców? To się mylicie…