A czy to koniecznie musi być obiektyw, psze pana?

Nie, wcale nie musi. To znaczy… Może to być jakiś obiektyw, ale niekoniecznie od aparatu. Są ludzie, którzy używają w tym celu obiektywów powiększalnikowych, projekcyjnych, teleskopów astronomicznych, pojedyńczych soczewek, okularów, a nawet kawałka cienkiej blaszki z dziurką.

Niedawno mówiłem, że wymagającemu pasjonatowi fotografii, któregoś dnia się znudzi robienie tych samych, za każdym razem ostrych, prawidłowo naświetlonych i wiernie oddających kolory, obrazków. Oczywiście to trzeba osiągnąć. Trzeba się tego nauczyć, podobnie jak artysta, który chciałby się zabrać za malowanie abstrakcyjne, powinien się najpierw nauczyć rysunku, perspektywy, światłocienia i tak dalej… A dopiero później może sobie malować babki z oczami na plecach i z obydwoma lewymi nogami.

Pablo Picasso, Les Demoiselles d’Avignon 1961

Naturalną jednak rzeczą jest, że twórczy umysł, zacznie w końcu poszukiwać innej drogi. Na początek, będzie próbował obróbki. Dziwnych kolorów, kontrastu, rozmyć, zniekształceń, a w końcu fotomontażu. Później może spróbować pobawić się perspektywą, kompozycją, albo skierować ostrość tam, gdzie nikomu innemu nie przyszłoby to to głowy. Gdy i tu wyczerpią się pomysły, pozostaje jeszcze sprzęt. Fotografia na filmie, techniki szlachetne, mokra płyta, guma, przetłok, cyjanotypia… Aparaty proste, nawet prymitywne, również wielkoformatowe… Nietypowe obiektywy…

Widziałem kiedyś człowieka, który podpinał różne soczewki okularowe, do kamery wielkoformatowej i robił tym zdjęcia. Efekty były z całą pewnością niepowtarzalne. Nie można powiedzieć, żeby było toto ostre, nawet w centrum kadru, ale to nie o to chodziło. Rzecz w tym, że obraz, jaki można było uzyskać w ten sposób, nie był możliwy do porównania z czymkolwiek innym. W Holandii żyje sobie pewien człowiek, który z uporem godnym lepszej sprawy, trzyma się fotografii w technice mokrej płyty. Nazywa się Alex Timmermans. Jego dokonania są naprawdę imponujące. I wiecie co? Nie ma dwóch identycznych fotografii robionych w ten sposób. Ani nie ma żadnych kopii. Tak, ten facet może powiedzieć, że „tworzy fotografię”. On sam zresztą pisze na swojej stronie:

I always have been fascinated by photography.
But with the introduction of the digital camera it all became too easy, too predictable …to me.
So I forced myself to go back to the roots of real analog photography.
Not just by making the photograph itself, but by controlling the entire photographic process.
This brought me back to the middle of the 19th century, to the amazing Collodion wet plate process…

Zawsze byłem zafascynowany fotografią. Ale z pojawieniem się aparatu cyfrowego, to się stało zbyt łatwe. Zbyt przewidywalne… Dla mnie. Dlatego zmusiłem się do powrotu, do korzeni prawdziwej analogowej fotografii. Nie tylko do robienia zdjęcia, ale do pełnej kontroli nad całym fotograficznym procesem. To zaprowadziło mnie z powrotem do połowy IX wieku, do niesamowitej techniki kollodionowej mokrej płyty…

Dokładnie o to chodzi! Pisałem o tym niedawno. Po prostu fotografia cyfrowa i nazywając rzecz nieco szerzej – Cała amatorska fotografia współczesna – stała się dziś zbyt łatwa. Łatwiejsza, niż kiedyś fotografowanie Smieną. Dlatego sięgamy po coś innego. Dlatego, choć dziś mam pełnoklatkową cyfrową lustrzankę, z dobrym obiektywem, to moim marzeniem jest aparat, którym kiedyś, bardzo dawno temu stawiałem drugie kroki (pierwsze były na Agfie Isolette) w formacie średnim. Prymitywny „box”, quasi lustrzanka dwuobiektywowa, czeski Druoflex…

Sprawa jest prosta. Rozbudowując sprzęt cyfrowy (może jakieś lepsze obiektywy), lub kupując coś nowszego, mógłbym osiągnąć tylko lepszą jakość obrazu cyfrowego. Większe upakowanie pikseli na cal kwadratowy. Większą ostrość i możliwość uzyskania znaczniejszych powiększeń. I to mnie właśnie przestało rajcować. Mam średnioformatowy aparat na film, ale po dobrym wywołaniu i zeskanowaniu, ten obraz niczym się nie różni jakością, od cyfrowego. Powiedziałbym nawet, że w określonych warunkach, go przewyższa. A mnie nie o to chodzi! Ja właśnie chcę, żeby on był gorszy! Żeby miał różne niedoskonałości, zwichrowania i aberracje! Żeby było go trudniej zrobić! I wreszcie, żeby było widać na nim proces twórczy. Każdy obraz z mokrej płyty, ma jakieś nierówności oblewu, naświetlania, jakieś paprochy, rysy, a poza tym, jest naświetlany kamerą, która składa się właściwie z drewnianej skrzyni i kawałka deski z otworem, w który się wkłada cokolwiek.

Jimmy Nelson, photographed by Alex Timmermans

To cokolwiek, to może być obiektyw, pojedyńcza soczewka, lub okulary. I szczęśliwie dla nas, tak się składa, że dysponując młotkiem, piłą i pewnymi zdolnościami manualnymi, możemy spróbować czegoś podobnego, z naszym aparatem cyfrowym.

Czy to koniecznie musi być obiektyw od aparatu?

Niekoniecznie. Pokażę Wam trzy próby, które (za pomocą młotka, piły i odrobiny taśmy klejącej) zrobiłem z moim sprzętem. Na początek, obiektyw od aparatu. A konkretnie, od dwuobiektywowej Yashici 635. Miałem kiedyś jedną, ale była bardzo zniszczona i zupełnie nie nadawała się do remontu. W dobrym stanie był jedynie obiektyw z migawką i ten element zachowałem. Na wszelki wypadek. Do zbudowania „przejściówki, posłużył mi adapter Pentax K —> T mount, oraz kawałek starego Heliosa (ta część z gwintem M42), wraz z dekielkiem ochronnym. Powstało więc coś takiego…

Ta taśma papierowa, utrzymuje migawkę w pozycji otwartej (czas B). Mogłem jakoś to przekonstruować, ale nie chciałem niszczyć oryginalnych części (może trafi mi się kiedyś Yashica 635 bez obiektywu), a poza tym nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć wyniki.

Nie zrobiłem tych zdjęć zbyt wiele, dosłownie kilka i przejściówka była potrzebna do następnego słoika po ogórkach, ale wiem już, że w razie czego, mam super obiektyw do macro i to z przysłoną!

Po kliknięciu prawym przyciskiem myszy na któryś z poniższych obrazków, wybierzcie – otwórz obrazek w nowym oknie. Powinien otworzyć się w pełnej rozdzielczości

W dwuobiektywowych lustrzankach Yashici, były używane dwa rodzaje obiektywów. Yashinon, podobno lepszy, bo typu Tessar, czterosoczewkowy, klejony, i Yashikor, który był zwykłym trypletem, jakiego mieliśmy i w polskich Startach. Opinie wprawdzie są przeważające na korzyść Yashinona, ale spotkałem się i z takimi, że do niektórych zastosowań, szczególnie do portretu, niektórym bardziej może pasować Yashikor. Ciekawe, dlaczego i czy ci, którzy preferują Yashinona, nie ulegają choć w części magii słowa – Tessar. Tak czy inaczej, mój Yashikor sprawdził się idealnie w próbach z bliska, jest niesamowicie ostry i nie mogę się doczekać, kiedy go wypróbuję właśnie w portrecie.

A do czego mi była potrzebna przejściówka?

Tym razem, zachciało mi się spróbować obiektywu od średnioformatowego projektora do slajdów, czyli armaty kal. 75mm o nazwie Rollei Heidosmat i ogniskowej 150mm. To zwykły tryplet Cooke’a, jakich wiele w różnych rzutnikach i powiększalnikach i właściwie… To samo, co niejaki Trioplan, kolejna „legenda” używana do oskubywania z forsy naiwniaków, gotowych zapłacić worek pieniędzy za nazwę. Nazwę, która nic nie znaczy.

Słyszeliście kiedyś o Tequili? Że ta prawdziwa, musi mieć na dnie butelki robaka? Oczywiście to bzdura. Po prostu kiedyś, jakiemuś Meksykaninowi, podczas produkcji tego alkoholu pędzonego z agawy, wpadła do trunku larwa Hypopta Agavis (Meksykanie jej nie lubią, bo żeruje na agawie i niszczy im plony) i została zakorkowana, a następnie wysłana do sklepu. Jakiś obłąkaniec to odkrył i wymyślił bajeczkę, jakoby obecność tej larwy była dowodem oryginalności Tequili. I dalej! Wszyscy turyści, z całego świata, zaczęli się dopytywać o „prawdziwą” Tequilę z robakiem. Meksykanie początkowo wzruszali ramionami i nie kumali, o co chodzi, ale w końcu ulegli (Klient nasz pan) i zaczęli wrzucać do niektórych butelek te robaki, inkasując przy okazji za nie potrójną cenę.

Tak jak powstanie tego mitu, było efektem pomyłki, tak „legenda” Trioplana była również efektem podpięcia do aparatu cyfrowego, taniego obiektywu z powiększalnika, lub z projektora. Okazało się, że produkuje on bardzo ciekawe, specyficzne rozmycie tła, zwane „bąbelkowym”. Rozmycie to, oczywiście jest wadą obiektywu, polegającą na „przekorygowaniu” jego aberracji sferycznej. Krótko mówiąc, jest to błąd. Błąd, który stał się pożądany, niczym robak na dnie butelki z Tequilą.

O ile kiedyś, obiektywy tego typu, z Trioplanem Meyera na czele, zaliczały się do prostych i tanich, to teraz ich cena jest produktem czystego obłędu. Oczywiście firma Meyer Optik Görlitz odżyła i całkiem niedawno zaczęła oferować nową wersję Trioplana, która kosztuje około 1000 Euro. Jej nowość polega na współczesnej obudowie i wprowadzeniu współczesnych mocowań do aparatu. Tysiąc Euraczy! A przecież to jest ten sam, najzwyklejszy trójsoczewkowy tryplet, używany w latach 50, w najtańszych aparatach, rzutnikach i lornetkach! Że te z rzutników nie mają przysłony? No to co? Efekt „bąbelków” i tak występuje tylko przy pełnym otworze. A więc…

… To nie było to. Choć rzeczywiście, w pewnych warunkach jest możliwe uzyskanie tego charakterystycznego bąbelkowego rozmycia…

… To jednak jest to trudne i tak naprawdę, to robienie czymś takim zdjęć, jest podporządkowane wyłącznie owemu efektowi. Kupujecie ten obiektyw za ciężkie pieniądze i biegacie z obłędem w oczach po parku, żeby znaleźć odpowiedni motyw, przy którym „to” będzie widoczne. Przecież to zupełnie bez sensu. Zwłaszcza, że wszystko poza bąbelkami jest nieostre, mało kontrastowe i mdłe. No, ale ja nie miałem takich problemów, bo obiektyw pożyczyłem sobie z rzutnika do slajdów, a adapter zrobiłem z papieru. Nie powiem, żeby toto było wygodne w użytkowaniu (choć tubus obiektywu jest dopasowany do tekturowej rury bardzo starannie), ale próba nr 2 została przeprowadzona. Czas na próbę nr 3.

Niby ta sama konstrukcja, to samo urządzenie (rzutnik średnioformatowy), ale inna marka i ogólnie, jakiś taki lepszy wygląd. Leitz Elmaron, też 150mm i też otwór 2,8. Tylko zewnętrzny kaliber nieco mniejszy…

Tym razem poszedłem „na skróty” i użyłem mieszka do makrofotografii. Jest to stary angielski mieszek, przeznaczony do formatu 135mm i wyposażony w wymienne mocowania. Mój akurat jest do Canona FD, więc bezużyteczny, ponieważ Canon jakiego posiadam, ma zupełnie inny bagnet EF. No ale… Poradziłem sobie w ten sposób, że obiektyw przykleiłem papierową taśmą (zewnętrzna jego średnica i średnica adaptera FD, okazały się takie same), a do tylnej ścianki przykręciłem trzema śrubami… Tak tak. Tą samą przejściówkę Pentax K —> T-mount. Aż trudno uwierzyć, jakie to uniwersalne. W rezultacie otrzymałem zestaw, który umożliwia ostrzenie od jakichś pięciu centymetrów do nieskończoności.

A oto pierwsze efekty…

Ładne, prawda? Wprawdzie nie widać tutaj tego „bąbelkowego bokehu”, ale to, co powinno być ostre, jest ostre. A to jest moim zdaniem ważniejsze. No i pamiętajmy, że to były pierwsze próby, robione dosłownie w biegu, ot, żeby się przekonać, „jak to działa”. Wiem już, że Leitz z całą pewnością jest lepszy od Rolleia i właśnie dlatego… Rollei wydaje mi się ciekawszy. Daje gorsze zdjęcia i zgodnie z tym, co mówiłem wcześniej, więcej zabawy. Jest bardziej nieprzewidywalny i kapryśny. Wystarczy kiepska pogoda i mały błąd w ustawieniu odległości, żeby zdjęcie było naprawdę nieudane. Czyż to nie jest cudowne?

Podsumowując, niekoniecznie musi być to obiektyw dedykowany do danego aparatu. W ogóle, nie musi być to obiektyw do aparatu. A jeśli pójdziemy dalej, nie musi być to nawet obiektyw. Fotografia cyfrowa, dzięki swojej łatwości, daje nam możliwość sprawdzenia dosłownie wszystkiego. Wystarczy tylko młotek, piła, obcęgi, trochę taśmy klejącej i kilka rur o różnych średnicach. Mogą być z papieru.

A jeśli uda się nam do tego zdobyć jakiś mieszek makrofotograficzny, no to już jesteśmy w siódmym niebie. Fotograficznym, rzecz jasna…