A później Amsterdam.
Zaczęło się od pewnego zegara, który przywróciłem do życia, ponieważ poprosił mnie o to mój znajomy (dajmy mu na imię Lui, bo choć to stara historia, oszczędzę mu wstydu, ukrywając jego prawdziwe imię). Nie mam zdjęcia tego zegara, ale mam inne, które później reperowałem już dla siebie, ale… O tym za chwilę.

Była zima, koniec 2005 roku. Lui miał pewne kontakty w Belgii (zdaje się, że tam mieszkali rodzice jego dziewczyny) i nie wiem, jak wpadł na ten pomysł (to zresztą bez znaczenia), ale zaczął kupować różne rupiecie na tamtejszych targach staroci, a następnie sprzedawać je na rozwijającym się wtedy gwałtownie, Allegro. Upodobał sobie zwłaszcza stare zegary, żyrandole i meble. Nie były to jakieś „prawdziwe antyki”, przypuszczam, że najstarsze z nich, mogły mieć nie więcej, niż sto lat. Na rynku polskim, nie było takich rzeczy prawie w ogóle. Handel internetowy dopiero raczkował, a monopol na antyki, miały jeszcze (siłą rozpędu) sklepy Desy, nieliczne galerie prywatne i targ „Koło” w Warszawie. Wspólną cechą tych wszystkich miejsc, były ceny, na które niewielu mogło sobie pozwolić, toteż wszystko, co pojawiało się w ofercie na Allegro, znikało w tempie błyskawicznym.
Lui wyczuł grube pliki banknotów, czekające na niego pomiędzy starymi stołami i zegarami kominkowymi, a ponieważ te drugie znajdował zazwyczaj w stanie wymagającym gruntownej renowancji, więc potrzebował kogoś, kto będzie mu to naprawiał. I tak trafił do mnie.

To były wielkie plany… Gdy udało mi się naprawić z sukcesem pierwszych kilka zegarów, zachwycony Lui zaproponował mi współpracę o znacznie szerszym spektrum, począwszy od renowacji starych krzeseł, aż po pakowanie i wysyłkę mniejszych „antyków” do klienta. Oczami wyobraźni już widzieliśmy naszą własną firmę, z poszczególnymi „departamentami”, jak „wiórkowalnia”, czy „miętolnia” (to od miętolenia gazet przeznaczonych do wypełniania paczek z delikatnymi przedmiotami). Choć na przykład wiórkowanie krzeseł, o kształcie tak skomplikowanym, że można było oszaleć, nie sprawiało mi wielkiej frajdy i choć nie dostawałem za to (na razie) żadnych pieniędzy, to wszystko wynagradzała mi radość, że będziemy mieć swój własny biznes, no a jeśli chodzi o to, co zwykle ludzie mówią o spółkach, to niech se gadają. Przecież Lui jest porządnym facetem, który co jak co, ale do wiatru mnie nie wystawi. To niemożliwe!
Okazało się, że nie tylko jest to możliwe, ale przekonałem się o tym bardzo szybko, bo niemal w przededniu naszego pierwszego wspólnego wyjazdu do Belgii, gdzie mieliśmy nakupować wszelakiego dobra i zacząć wreszcie coś działać. Lui przyjechał do mnie z rana i w samochodzie, ogłosił mi wyrok… Mówię – wyrok – ponieważ to co usłyszałem, oznaczało dla mnie koniec wszystkiego. Koniec planów, koniec nadziei i koniec wiary w ludzi. Jakże naiwnym wtedy byłem, sądząc, iż przydarza mi się coś wyjątkowego. Takie „wyjątki” są naszym chlebem powszednim i wielokrotnie później, miałem okazję się o tym przekonać. To było zaledwie amuse bouche tego, co w swoim szerokim menu ofiarowuje życie wśród stada z gatunku „człowiek”.

Lui wyjaśnił krótko – Ponieważ ten biznes może się okazać bardzo dochodowy, więc jego starszy brat, który do tej pory raczej pobłażliwie patrzył na wybryki młodego, ma zamiar w to wejść. Inwestuje kasę na towar i będą działać razem. Mnie nie potrzebują…
Nie będę się rozwodził nad tym, co wtedy czułem. Sam Lui stwierdził później, że – nigdy w życiu nie widział w niczyich oczach takiego zawodu, jak w moich. No dobra. Ale nie przeszkodziło mu to jednak, w okazaniu się skończoną świnią. Przypuszczam, że ewentualne wyrzuty sumienia, nie gnębiły go dłużej, niż jakieś… Pięć minut. Mnie zeszło z dojściem do siebie, nieco dłużej. A później zacząłem planować zemstę.
Myślicie, że postanowiłem zaszkodzić Luiemu? Nie. To by było zbyt prymitywne. Ja zrobiłem coś innego. Znalazłem (co wtedy nie było takie łatwe, jak dziś) w internecie wszystkie targi staroci, jakie były w Brukseli i w okolicach, zapisałem sobie adresy i opowiedziałem to wszystko mojemu kuzynowi Frankowi (nazwijmy go tym imieniem, choć w rzeczywistości nosi trochę inne). Franek miał parę złotych i samochód, ja nie miałem nic, więc musiałem znaleźć wspólnika. Ten dostrzegł w przedsięwzięciu jakąś szansę (w ogóle lubił takie karkołomne pomysły), bo się zgodził i za parę dni wyruszyliśmy w drogę…
Pierwszym miejscem na naszej mapie, był największy targ w Brukseli, znajdujący się na placu du Jeu de Balle, w centrum miasta.


To magiczne miejsce, pełne… Wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić i (od razu ostrzegam) jeśli chcecie się wybrać samochodem, to lepiej poszukajcie miejsca do zaparkowania, poprzedniego dnia wieczorem. My byliśmy tam rano, koło piątej, może szóstej i znaleźliśmy jakąś przestrzeń w jednej z otaczających rynek wąskich uliczek, ale to był cud, na który zwykle bym nie liczył.
Trudno opisać moją ekscytację, gdy lekko zmarznięci, wyruszyliśmy na obchód placu, jak tylko zaczęło się rozwidniać. Sprzedawcy wciąż się rozstawiali, niektórzy większość towaru mieli wciąż na samochodach. Pamiętam pierwszy zegar, który wypatrzyliśmy. To był wiszący FMS, dokładnie ten…

Hał macz? – zapytałem. Eighty euros – padła odpowiedź. Drżącym głosem zaproponowałem siedemdziesiąt pięć. Po chwili udawanego wahania, sprzedawca się zgodził. Byłem w siódmym niebie. Franek nie podzielał mojej radości. Ty, jak będziesz się tak targował, to wydamy za chwilę całą kasę. Pozwól działać mnie… No i zadziałał. Okazało się, że ci faceci (przeważnie muzułmanie) mają rentgena w oczach. Doskonale wiedzą, z jakim kupcem mają do czynienia, zanim ten otworzy usta. No i nie wolno się tak „targować”, bo traci się szacunek tych ludzi, nie mówiąc o tym, że nie kupi się niczego za normalną cenę. Później (w trakcie lekcji udzielonej przez Franka) dowiedziałem się, że zegary takie, kupuje się za dwadzieścia, góra trzydzieści euro. A proponuje się dziesięć. Powtórzę po raz setny (bo większość ludzi, którzy zetknęli się z zawodowymi handlarzami, o tym wie), że targowanie się, to dla nich rytuał i esencja handlu. To, co daje im całą radość z tej roboty. Dlatego ktoś, kto się nie targuje, albo robi to nieudolnie, zwyczajnie ich obraża.
Kupiliśmy jeszcze parę zegarów, jakieś żyrandole i udaliśmy się w kolejne miejsce, też gdzieś w centrum miasta, nie pamiętam dokładnie gdzie. Tam znaleźliśmy tylko jeden zegar, ale bardzo fajny, bo sprzedał się za bardzo przyzwoitą cenę. Japy Freres…

Wróciliśmy do domu obkupieni pod sufit osobowego Volvo 440 i zaczęliśmy przygotowywać nasze dobra do sprzedaży. Założyłem konto na Allegro i wystawiliśmy nasze pierwsze przedmioty na aukcje. Jeszcze tego samego dnia, zadzwonił do mnie Lui i bardzo oburzony zapytał, czy wiem coś na temat faceta, który na Allegro „ośmiela się” sprzedawać stare zegary z Belgii i to pod nazwą, pod którą planowałem robić to razem z nim! Ze stoickim spokojem (choć się we mnie gotowało) odpowiedziałem, że owszem, wiem, bo to ja. I ta cisza, która zapanowała w słuchawce na kilkanaście sekund, była dla mnie nagrodą za upokorzenie, jakiego doznałem z jego strony, dwa tygodnie wcześniej. Nie jedyną nagrodą, bo wszystkie przedmioty sprzedały się bardzo dobrze i wkrótce pojechaliśmy z Frankiem po raz drugi.
Byliśmy jeszcze ze dwa, albo trzy razy i wreszcie nieśmiało mogłem zacząć marzyć o kupnie mojego pierwszego samochodu. To był Chrysler „kanciak”, sprowadzony dopiero co z za zachodniej granicy, ze wspaniałym welurowym wnętrzem w kolorze bordo, automatyczną skrzynią i… Rozdartym na jakiejś barierce całym lewym bokiem nadwozia. Franek pomyślał, że przyda nam się taki do wożenia towaru, a mnie nie obchodziło nic, poza tym, że zakochałem się w tym aucie od pierwszego wejrzenia.

Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że ta hossa na towary z Belgii, nie będzie trwać wiecznie. Gdy „Janusze biznesu” z nad Wisły, zobaczyli co się dzieje na Allegro, zwłaszcza że niektórzy handlarze zaczęli bezczelnie chwalić się, gdzież to kupują tak wspaniałe „antyki”, do krajów Beneluksu ruszyła lawina facetów wyposażonych w wąsy i kamizelki z mnóstwem kieszeni, tudzież saszetki przytwierdzone z przodu, do paska od spodni, w efekcie czego handel się skończył. Skończył się na dwóch frontach, bo z jednej strony, na Allegro pojawiło się tego mnóstwo, a z drugiej strony, sprzedawcy w Belgii, w Holandii i na wszystkich targach Europy, oczywiście zauważyli co się dzieje i podnieśli ceny. Za żyrandol taki jak na zdjęciu poniżej, za który ja w czasach prosperity płaciłem dwie dychy, później wołali stówkę. A jak widzieli moje wytrzeszczone z przerażenia oczy, pytali – Vous venez de Pologne ? – Oui je suis – To nara. Przyjdzie inny Pologne i kupi za stówę…

I wtedy… Samochód był już zrobiony, a ja poznałem pewną dziewczynę i postanowiłem ją zabrać do Belgii. Pojechać po raz pierwszy bez Franka. Ponieważ potrzebowałem pieniędzy, więc pożyczyłem od niej parę złotych i… Pojechaliśmy. Dowiedziałem się później, że Frankowi nie za bardzo się ten pomysł spodobał, no bo… Okazało się, że potrafię coś zrobić bez niego. To prawda, pomógł mi ten pierwszy raz i parę kolejnych, pamiętam o tym, ale w momencie, gdy zaczęło wszystko iść, jak po maśle, od razu wykrystalizowała się sytuacja (na co miała wpływ tzw „kochana rodzina”), w której ja miałem wszystko robić, a on miał być kierownikiem całego biznesu. Włącznie z decydowaniem o tym, kiedy i co, wolno mi zrobić. Jadąc z moją dopiero co poznaną dziewczyną do Belgii, nie myślałem o tym, żeby „rozdzielić” się z Frankiem. Po prostu chciałem zrobić coś sam. Ten jeden raz. Gdy jednak wróciliśmy, okazało się, że zostałem praktycznie „wyklęty” z rodziny. Popełniłem straszną zbrodnię, „pojechałem robić biznes w tajemnicy” i tak dalej…


Wtedy już nie miałem powrotu. Franek w ogóle nie chciał słuchać moich tłumaczeń, nie interesowało go to, że bardzo mi na tej „samodzielnej wyprawie” zależało, że musiałem… Uważał, że go oszukałem, „wydymałem z interesu”, wystawiłem do wiatru i tak dalej. Właściwie, to od tamtej pory skończyła się nasza wieloletnia „przyjaźń”, jednostronna trochę bo polegająca na pewnej hierarchii zależności, ale to temat na osobną historię. Dość powiedzieć, że moment ten stanowił w moim życiu tzw „punkt zwrotny”. Musiałem też wyprowadzić się z „rodzinnego domu” i całkowicie się usamodzielnić. Dla mnie więc, to była dobra, a nawet konieczna „rewolucja”. Szkoda tylko, że wybuchła tak późno. Co najmniej kilka lat za późno…

Z dziewczyną tą jestem do dziś, a do Brukseli, po „antyki”, pojechaliśmy jeszcze tylko raz. Już wtedy miałem poważne problemy ze sprzedaniem całego towaru, bo rosnąca w błyskawicznym tempie konkurencja, obniżyła ceny do granicy opłacalności. Nic dziwnego, skoro w 2006 roku, na całym Allegro, były tylko trzy, może cztery zegary kominkowe, a już dwa lata później, było ich pięćset. Pół Polski zajmowało się handlem antykami! Ten biznes zapłonął, jak garść chrustu i równie szybko się wypalił, aż w końcu zgasł na wieki. Cest la vie…


Jeśli już jesteśmy w Brukseli, to warto wspomnieć o jeszcze jednym miejscu, a mianowicie o Marché des Abattoirs, w centrum miasta. To jest chyba największy targ z żarciem, w Europie. A przynajmniej największy, na jakim byłem. Można tam kupić dosłownie wszystko, każdy owoc, każdy rodzaj pieczywa i mięso z każdej chodzącej, pływającej i latającej kreatury na Ziemi. Można też nie kupić nic i wyjść z targu gołym jak święty turecki. To nie jest stuprocentowo bezpieczne miejsce dla turystów. Zwłaszcza dla takich z wąsami, ubranych w kamizelkę z wieloma kieszeniami i zaopatrzonych w saszetkę na pasku od spodni…

Bruksela, nie jest w ogóle wymarzonym miejscem dla turysty. Większość etniczną stanowią Marokańczycy, Turcy i w ogóle cały Środkowy Wschód, jest niebezpiecznie, brudno i nieciekawie. A do dzielnicy, gdzie znajduje się parlament europejski i większość biur, nie ma po co jechać, bo raz, że nie znajdziecie miejsca do zaparkowania samochodu, dwa, jak już znajdziecie miejsce, to powybijają Wam szyby i ukradną choinkę zapachową, a trzy, no… To po co właściwie mielibyście tam pojechać? Żeby sobie podnieść ciśnienie, widząc, jak wasze pieniądze są trwonione na bandę darmozjadów, którzy pewnego razu debatowali przez trzy dni, z jakiego kraju papier toaletowy powinien być w kiblach parlamentu? A każdy dzień pracy euro-urzędnika, to Wasza miesięczna pensja. Najbidniej.
Jeśli już warto coś zobaczyć w tym nieciekawym, płaskim, brudnym, śmierdzącym odpadkami i opanowanym całkowicie przez islam, kraju, to ewentualnie Antwerpię, w której możecie zobaczyć prawdziwego Żyda, w tradycyjnym chałacie, albo pójść do dzielnicy uciech, która jest znacznie, ale to znacznie lepsza od tej w Amsterdamie. Choćby po to, żeby sobie pooglądać dziewczyny przez szybę. W Antwerpii (w przeciwieństwie do Amsterdamu) możecie wyjść z tej dzielnicy żywi i wciąż w posiadaniu tej niewielkiej ilości gotówki, jaka Wam jeszcze została po zwiedzeniu Marché des Abattoirs. Natomiast, jeśli nie interesują Was tego typu, plebejskie rozrywki, to jedźcie do Holandii. To całkiem blisko, no i możecie iść do muzeum Van Gogha, albo możecie dać się rozjechać jakiemuś bezczelnemu, mającego gdzieś przepisy, rowerzyście. Rowerzyści w Amsterdamie stanowią kastę „nadludzi”, której przywileje są porównywalne z przywilejami kapłanów w starożytnym Egipcie. Jeśli Was któryś potrąci (pomimo, że szliście prawidłowo), będziecie mieli szczęście, jeśli jeszcze Was nie skopie i nie zeklnie, oczywiście po holendersku…
Proszę. Ulica jednokierunkowa, ale uitgezondered (za wyjątkiem) rowerów i motorowerów.

Panoszą się dosłownie wszędzie.

I to samochody są tutaj „be”. Bicykle (oraz tricykle) są „cacy”.

Chociaż niektórzy nie życzą sobie, żeby parkować na ich bramie. Swoją drogą, to chyba jedyny kraj, w którym można zobaczyć taki znak.

Przeróżnych skuterów, mopedów i motorowerów, jest jakby mniej…

A rowerów jest tak dużo, że nikogo nie dziwi widok porzuconych gratów, „przywiązanych” do płotu, latarni, czy balustrady mostu, „na wieki”.


Ale wystarczy już o tym złomie. Oto wejście do muzeum Vincenta Van Gogha i nigdy (podobno) nie kończąca się kolejka przed nim.

W środku strasznie ciemno, prawdopodobnie po to, żeby ludzie nie robili zdjęć, tylko kupili jakiś kalendarz. Dlatego też nie zrobiłem sam zbyt wiele (choć kalendarza nie kupiłem). Poza tymi najbardziej znanymi obrazami, bardzo ciekawe są wcześniejsze rysunki Van Gogha i „ilustrowane” listy do brata…

I jeden z moich ulubionych obrazów, przedstawiających typową, szczęśliwą robotniczą rodzinę, w postępowym europejskim kraju. „Pożeracze kartofli”.

Zawsze chcialem też zobaczyć z bliska (ale tak bliska, żeby było widać strukturę farby) Kruki nad łanem zboża. Najlepszy obraz Vincenta i chyba na jego temat napisano najwięcej głupot…

Wychodzimy z muzeum i oczywiście na trafiamy na sklepy z pamiątkami, gdzie możemy sobie kupić pocztówki, plakaty, kubki z obrazami Van Gogha, a także… Kalendarze z reprodukcjami.

Tuż obok znajduje się miejsce, gdzie turyści mogą udowodnić, że byli w Amsterdamie, robiąc sobie zdjęcie „na tle” stosownego napisu.

Po Van Goghu, dobrze by było zahaczyć jeszcze o Rijksmuseum, czyli Muzeum Narodowe, gdzie znajduje się słynna Nocna Straż i parę obrazów Vermera.


Po „dokulturalnieniu” się w muzeach, idziemy do dzielnicy uciech. Przed większością tych jaskiń występku i wyuzdania, stoją naganiacze, którzy bezbłędnie potrafią ocenić, czy dany delikwent jest zdeterminowany, by zanurzyć się w rozpuście po uszy i jak gruby ma portfel. Ja widocznie na takiego nie wyglądam, bo żaden z tych typów nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Są też tutaj „Coffeeshops”, czyli sklepiki, do których ściągają tłumnie wszyscy narkomani Europy, żeby nakupować zielska. Poza tym wszystkim, dzielnica ta jest brudna, śmierdząca i pełna odpadków. Nawet w kanałach pływa po wodzie gruba warstwa śmieci…



Czasami można znaleźć całkiem fajne murale…

Choć „sztukę ulicy” najliczniej reprezentują tu „drobne ogłoszenia” i wlepki…

… Których jest pełno wszędzie. Nawet na rynnach.

A oto, jak wygląda przeciętny kanał (zdjęcie samo w sobie nie jest szczególnie udane, ponieważ jest to niewielki wycinek kadru, mający pokazać legendarny holenderski porządek i czystość).

Jak się połazi po mieście i popatrzy na to wszystko, to aż człowiek ma się ochotę wykąpać. Pomyślałem właśnie o kąpieli, gdy moim oczom ukazała się… Gigantyczna wanna!

Niestety, po dwakroć niestety! Po pierwsze, to nie łaźnia (wbrew pierwszemu wrażeniu), a muzeum sztuki współczesnej. I to jest drugie niestety, bo mogliśmy tam zajrzeć, gdybyśmy tylko wiedzieli co to takiego. Język holenderski jest jednak mało intuicyjny, więc szyldy, które może i tam były, niewiele nam objaśniły, a poza tym, obok był supermarket z jedzeniem, a my byliśmy głodni… O tym, że to jest Stedelijk Museum Amsterdam, dowiedzieliśmy się po powrocie do domu. Cóż, może innym razem…
Amsterdam i w ogóle cała Holandia, jest fajnym miejscem, gdy się ma kupę forsy. Hotele są raczej drogie, restauracje i inne miejsca, w których ludzie zwykle spędzają czas, również, a poza paroma muzeami, dla człowieka ciekawego świata i ludzi, lubiącego poznawać nowe kultury, nie ma tu właściwie nic ciekawego. W takich miejscach świetnie czuje się „bananowa młodzież”, dzieciaki, które mają bogatych starych i lubią wieść beztroskie życie w oparach marihuany. Nam właściwie na wszystko szkoda pieniędzy, zwłaszcza, że to „wszystko”, to są banalne atrakcje istniejące wyłącznie po to, by wydoić z turystów jak najwięcej kasy. Smutna konkluzja jest taka, że większość Europy i znanych miast europejskich, są takie same. Mają utarte stereotypy (jak Montmartre w Paryżu, czy właśnie dzielnica rozpusty w Amsterdamie) i miliony turystów przyjeżdżają tam dla tych stereotypów. A przecież życie w tych krajach, ludzie i ich kultura, nie ograniczają się tylko do tych wąskich wycinków „nierzeczywistości”. Któż jednak się tym przejmuje? Większość chce się po prostu „zabawić” i zrobić sobie zdjęcie na tle napisu „I ❤️Amsterdam.

Czy zatem żałuję mojej przygody z krajami Beneluksu? Oczywiście, że nie. Każde doświadczenie jest budujące i każde jest bogate, stosownie do poziomu przyswajania, który sobie „ustawimy”. Na pewno nie mogę powiedzieć, że „coś wiem” na temat tych krajów. Żeby „wiedzieć”, trzeba tam pomieszkać przez parę lat, a jeszcze lepiej, popracować. A skoro tak, to mógłbym Wam opowiedzieć nieco więcej, na przykład o Szwecji. Ale nie opowiem, bo są to przeżycia tak traumatyczne i koszmarne, że najchętniej wymazałbym je na zawsze ze swojej pamięci. Zostawiłbym tylko jedną tablicę z wydrukowanym na czerwono zdaniem – Szwecja – Trzymać się jak najdalej!
A więc, jeśli będziecie kiedyś w Brukseli, odwiedźcie lokalne targi staroci, połaźcie po antykwariatach i zobaczcie Marché des Abattoirs. A gdy będziecie w Amsterdamie, idźcie do Muzeum Van Gogha i nie zapomnijcie odwiedzić tej… Dużej wanny, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej. A jeśli już koniecznie chcecie się odrobinę zdemoralizować w „dzielnicy uciech”, to chrzańcie Amsterdam i jedźcie prosto do Antwerpii…