O dwóch takich, co ukradły…

Nie, nie księżyc. Chodzi oczywiście o fotografię.

Były moimi koleżankami. Obydwie… Z pierwszą z nich spotkałem się w miejscu, w którym zacząłem na poważnie zajmować się fotografią. A właściwie jej techniczną stroną. Mówiąc krótko, miałem zakład naprawy aparatów. To było jeszcze w czasach, kiedy aparaty dało się naprawiać, ponieważ bezczelność producentów tak zwanych „dóbr materialnych”, jeszcze nie posunęła się tak daleko, by udawać że się coś ludziom daje, brać za to ogromne pieniądze i robić wszystko, by ci ludzie z tego broń Boże, nie skorzystali.

Jako jeden z wielu przykładów, może posłużyć chociażby oprogramowanie do obróbki zdjęć. W latach 90 i zaraz po nich, kupowało się pakiet Adobe, w którym znajdował się Photoshop, Illustrator, Premiere (do edycji filmów) i jeszcze parę użytecznych drobiazgów. Płaciło się, wcale niemało, ale w zamian otrzymywało się ładne tekturowe pudełko, a w nim płytę, numer seryjny i instrukcję obsługi. I ten program był naszą WŁASNOŚCIĄ. W końcu go nabyliśmy, na drodze wymiany pieniędzy na konkretne dobra. Rozpakowywaliśmy pudełko, instalowaliśmy pakiet i mogliśmy się brać do roboty.

To jednak nie mieściło się w ramach najnowszych modeli biznesowych. Do władzy dorwała się rzesza darmozjadów, którzy uczyli się na swoich studiach, nie tego, jak coś wyprodukować, usprawnić, skonstruować, czy wynaleźć, ale tego, jak skuteczniej obdzierać ludzi ze skóry. Czyli kraść. Ci kretyni wypełnili swoje niezbyt liczne komórki mózgowe, wyłącznie jednym imperatywem. „Zwiększenie wolumenu sprzedaży”. Ponieważ nie uczono ich niczego innego, więc wkrótce ów wolumen zaczął spadać na łeb na szyję. Żeby nie zatonąć, należało zwiększyć intensywność i częstotliwość strzyżenia klientów i w efekcie mamy to co mamy. A mamy…

…Oprogramowanie, którego nie możemy kupić, a jedynie wynająć. To znaczy płacić za niego przez cały czas, kupę pieniędzy i nigdy nie mieć go na własność, czyli nie mieć do niego żadnych praw, które zwykle przysługują nabywcy każdego towaru. Ponadto, dostajemy wersję tak odartą z wszelkich funkcji, że jeśli chcemy jej używać, musimy dokupić całe mnóstwo dodatkowych opcji i rozszerzeń. Czyli wywalić worek szmalu na usprawnienie czegoś, co nawet nie jest nasze.

Wyobraźcie sobie, że modernizujecie wynajęte mieszkanie, no bo przecież nie będziecie mieszkali w byle jakich warunkach, a więc i instalujecie najnowocześniejszy system ogrzewania, alarmy, izolacje, automatykę, wymieniacie okna na najdroższe z możliwych, wyposażyliście kuchnię, odpicowaliście łazienkę, pozawieszaliście wszędzie studwudziesto calowe telewizory, zrobiliście kino domowe w każdym pomieszczeniu i położyliście wszędzie perskie dywany. A nazajutrz przyszedł ten stary sukinsyn, który wam to mieszkanie wynajął i oświadczył, że do końca miesiąca macie się wynieść, bo on ma nowego lokatora…

To tak bardzo się spodobało tym gnojkom zatrudnionym w działach sprzedaży, że zaczęli wdrażać ów system wszędzie. Również w branży fotograficznej. Najpierw wypowiedziano wojnę lustrzankom i postawiono na bezlusterkowce, a następnie stworzono system, w którym aparat i jego obiektyw stanowią nierozerwalną całość i nie ma mowy o żadnej kompatybilności (właśnie o to chodzi w bezlusterkowcach). Zapomnijcie o adapterach i podłączeniu obiektywu z gwintem M42. Pisałem o tym wielokrotnie i wieszczyłem, że już niedługo, kupicie aparat i nie będziecie mogli zrobić żadnego zdjęcia, dopóki nie wykupicie odpowiedniego pakietu usług. Aparat będzie MUSIAŁ mieć połączenie z internetem, żeby go w ogóle uruchomić. A ostatnim etapem, będzie wprowadzenie abonamentu. Tak, żebyście nie stali się posiadaczem urządzenia robiącego zdjęcia, ale WYNAJMOWALI to urządzenie.

Ci, którym starałem się o tym powiedzieć, wyśmiewali się ze mnie i kręcili sobie kółka na czole. Pieprzyli coś o „pociągu postępu, do którego ja nie chcę wsiąść” i starali się mnie przekonać, że „nie mam wyjścia i muszę się dostosować”. Akurat tutaj nie mieli racji, bo pomylili mnie z kimś, kto „uprawia hobby o nazwie fotografia”. Ja nie mam hobby. Ja po prostu mam ochotę coś stworzyć i używam w tym celu pewnych narzędzi. Takich, jakie mi odpowiadają. Te półgłówki w działach marketingu wymyślili sobie to tak, że frajerzy będą mogli „uprawiać jakieś hobby” i w tym celu podłączą się do „Matrixa”, a tam będzie czekać na nich gotowy algorytm, oczywiście w odpowiedniej cenie i oni ten algorytm kupią, a następnie będą postępować zgodnie z instrukcją, w celu wyprodukowania określonego „dzieła”.

Wyobraźcie sobie młodego człowieka, który chce zostać artystą malarzem. Prowadzą go do sklepu, gdzie sprzedają mu cały zestaw, razem z instrukcją i kursem online, następnie rejestrują go na odpowiedniej stronie, gdzie przechodzi on kurs, wykonuje te same ćwiczenia, co kilka tysięcy podobnych mu klientów, aż w końcu dają mu wybrany komplet algorytmów, według których może namalować konia, portret, krajobraz, lub martwą naturę. On to robi i czuje się spełniony. Na pytanie – czym się zajmuje – odpowie, że – uprawia malarstwo artystyczne…

Być może nie zdajecie sobie sprawy, że świat przyszłości tak właśnie ma wyglądać. Nie będzie miejsca na indywidualność. Wszelkie zainteresowania muszą być „skanalizowane”, zorganizowane i opakowane, a następnie sprzedane. Cokolwiek będziecie chcieli zrobić, będą istniały odpowiednie produkty, które pozwolą wam to „uprawiać”. To stało się z fotografią i to się stanie ze wszystkim. Poczekajcie jeszcze parę lat…

Pierwsza miała firmę w tym samym budynku co ja, druga pracowała w zakładzie rzemieślniczym. Czyli u faceta, który „robił wesela” i tłukł tak zwane „główki”, czyli zajmował się masową produkcją zdjęć do dokumentów. Obydwie więc miały do czynienia z branżą fotograficzną i obydwie jakoś uległy tej magii, choć każda z nich w innym czasie i w zupełnie inny sposób… Tak naprawdę, chyba wszystko zaczęło się na dobre od studniówek. Studniówki fotografowało się w latach 60, 70 i 80, a później pojawiły się kamery video i o zdjęciach zapomniano na całą dekadę. Gdy i VHS stał się przestarzały, i niemodny, zdjęcia zaczęły tu i ówdzie wracać do łask. Moje zdjęcia podobały się maturzystom, bo starałem się, by zrobić je dobrze i zrobić je dla nich. Tym z Was, którzy nie do końca wiedzą, jak to właściwie działało, wyjaśniam. Przez całe lata było tak, że „pan fotograf” przychodził na zebranie rodziców, dogadywał się z nimi (często dzięki znajomościom z niektórymi z nich), ustalał kwotę, a „dzieciaki” nie miały nic do gadania. Ja wyszedłem z założenia, że to są ludzie prawie dorośli, a w każdym razie na tyle dorośli, że mogą zadecydować o wyborze faceta, który im zrobi zdjęcia. Bo to przecież będzie pamiątka dla nich, a nie dla rodziców.

System był bardzo prosty. Żadnych przedpłat, żadnych umów, poza jedną. Jeśli ja jestem na studniówce, to żaden inny fotograf nie robi zdjęć. Myślicie, że to takie oczywiste? Wielokrotnie musiałem toczyć walkę z cwaniakami, którzy wpychali się dosłownie przed mój obiektyw i próbowali robić zdjęcia np. grupowe, bo takie najtrudniej zrobić, a najłatwiej sprzedać. Na jednej ze studniówek, czterech ojców musiało „wynosić” za drzwi szarpiącego się z nimi typa. W ogóle, zachowanie „fotografów”, wobec klientów i wobec kolegów po fachu, to jest temat na osobną opowieść, teraz będzie dość powiedzieć, że są po prostu bezczelnymi aroganckimi chamami, potrafiącymi zdobywać zlecenia bodaj „po trupach”, a kulturę znający tylko z telewizji. Oczywiście nie wszyscy są tacy, ale większość jest, zwłaszcza tych pamiętających złote lata, kiedy „pan fotograf” to był ktoś. Prawie jak hydraulik. Z „panem fotografem” trzeba było się liczyć, broń Boże go nie rozdrażnić, no i płacić, ile sobie zażyczy. A co dostaniemy w zamian? No cóż… To zawsze była loteria. Dziś wszystko się zmieniło, ale oni żyją wciąż tamtymi czasami. Wciąż mają wąsy, kamizelki fotograficzne z dużą ilością kieszeni i każdy z nich uważa się za „jedynego szeryfa w mieście”…

Po studniówce, wywoływałem wszystkie zdjęcia, wkładałem do albumu i „puszczałem” album po klasie. Każdy zapisywał na karteczce numery zdjęć, które chciałby dostać i to wszystko. Nie było „przymusu” zamawiania zdjęć, jeśli ktoś nie chciał w ogóle, to w porządku. Ja to mówiłem tym dzieciakom przed studniówką. Mówiłem

– Jak wam się spodobają, to zamówicie, jak nie, to nie.

– A jak nikt nie weźmie? – zwykle padało takie pytanie

– To nic nie sprzedam. Moje ryzyko – odpowiadałem – A dla was gwarancja, że będę się starał, by zdjęcia się wam podobały

I tym argumentem zazwyczaj przełamywałem najtwardszy opór. Podobało im się, że tak stawiam sprawę… Gdy „Pierwsza” to zobaczyła, to znaczy widziała jak mi idzie, ile mam szkół do zrobienia, zwietrzyła biznes i zaproponowała mi „pomoc”. Ponieważ byłem z nią powiązany pewnymi zależnościami, głównie finansowo lokalowymi, więc nie bardzo mogłem propozycję tej „współpracy” odrzucić. Doszedł jeszcze jej partner i nagle zrobiło się nas troje. W sumie, to było niezłe, bo zważywszy na to, że studniówki trwają przez kilka tygodni, a szkół jest sporo, więc mogliśmy jednego dnia obsłużyć takich szkół trzy, a nie jedną. W jednym roku zainteresowanie było tak duże, że praktycznie opanowaliśmy zdjęcia studniówkowe w całym mieście. Możnaby rzec, uzyskaliśmy coś w rodzaju monopolu. Tak, to było niezłe, ale… Zawsze jest jakieś „ale”.

Tym „ale” było i jest przeświadczenie większości ludzi o łatwości bycia fotografem. Fotografia, to jest jeden z tych zawodów, o których większość myśli, że wystarczy mieć odpowiedni sprzęt i już się jest „mistrzem”. Ona (nazwijmy ją M) poszła znacznie dalej. Nie tylko uważała, że może być fotografem, ale była przekonana o swoim niewyobrażalnym wręcz talencie w tej dziedzinie.

Tym, co kształtuje prawdziwego mistrza, są porażki. Im bardziej spektakularne, tym lepsze, bo mają większą wartość edukacyjną. Prosty przykład… Pokazujesz swoje zdjęcia klientowi, czekasz na okrzyki zachwytu, a tu… Nic. Klient jest wręcz rozczarowany, nawet nie obejrzał zdjęć do końca, ale już widzisz, że zastanawia się, czy aby dobrze zrobił, zamawiając zdjęcia właśnie u ciebie. Albo zdjęcia z wesela i… Dlaczego tu nie ma babci?! Teściowej?! Wujka Mietka?! – No jak to nie ma? Przecież starałem się ująć wszystkich… – To źle się pan starał.

Raz, pan młody, już odbierając zdjęcia po weselu, zwrócił mi w dość kategoryczny i nieuprzejmy sposób uwagę, że „nie miałem marynarki”. I tak dalej i tym podobnie… Fotografia usługowa, to jest z pewnością jeden z najgorszych zawodów na świecie. Nawet ten uważany za „najstarszy”, bije fotografię na głowę, bo i zarobki są ponoć lepsze i jakiś prestiż też jest. Tak czy inaczej, trzeba być przygotowanym na najgorsze i mieć w sobie bardzo dużo pokory. Ci faceci z wąsami, w wielokieszonkowych kamizelkach, nie mają pokory, ale jej braki nadrabiają co najmniej dziesięciokrotnie większą bezczelnością. Dzięki temu utrzymują się jakoś na powierzchni, ale… Czy chcielibyście tak się utrzymywać, wiedząc że wszyscy was przeklinają i spluwają na wasz widok? Poza tym, arogancja czyni człowieka coraz gorszym i to w podwójnym znaczeniu tego słowa. Gorszym, czyli coraz bardziej bezczelnym i bardziej głupim. Bezczelność powoduje, że masz więcej pieniędzy, ale ewolucyjnie, cofasz się do czasów barbarzyńskich. Gdy pewnego dnia sobie to uświadomiłem, porzuciłem zawód fotografa. Co jednak zdobyłem, w postaci doświadczenia, to moje…

Panna M, nie miała w sobie pokory, a jakiekolwiek porażki, były oczywiście zawinione przez innych. Spektakularnym i bardzo dobrze oddającym sens tego, co chcę powiedzieć, przykładem, był pewien ślub, w sąsiednim, oddalonym o jakieś 40 km miasteczku. Para młoda umawiała się ze mną, ale zaznaczyłem, że będzie nas dwoje. Dałbym sobie radę sam, ale M koniecznie chciała wziąć w tym zleceniu udział. W zyskach naturalnie też…

Praca z ludźmi, jeśli tylko umie się wyciągnąć właściwe wnioski, daje bezcenne doświadczenie, w postaci wiedzy, na co można sobie pozwolić, a na co nie. Jest to też świetna szkoła dyplomacji. Gdy rozmawiałem z „młodymi” (śluby i wesela stanowiły przytłaczającą większość mojej pracy), gdy ustalaliśmy warunki, oglądaliśmy zdjęcia, najczęściej wiedziałem, z kim mam do czynienia, już w trakcie tej pierwszej rozmowy. Wiedziałem, na co będą kładli nacisk, co może być tematem drażliwym, jakich zdjęć oczekują itd. Zawsze jednak, bez względu na charakter klientów, przestrzega się pewnych żelaznych reguł, których złamanie, po prostu jest niedopuszczalne i powinno być karane publiczną chłostą. Trzeba dotrzymywać słowa (zarówno co do czasu, jak i co do ceny), trzeba być punktualnym i trzeba pamiętać, że ślub, to dla tych ludzi jest wydarzenie jedyne w życiu. No… Czasami nie jedyne, ale zawsze bardzo ważne. Dlatego należy im okazać szacunek i pokazać, że zależy nam na tym dniu i na wykonaniu rzetelnej usługi, nie mniej, niż im samym…

Tymczasem, panna M, pojawiła się w kościele grubo po rozpoczęciu całej uroczystości, a co gorsza, przedefilowała na oczach wszystkich gości, nonszalanckim nieśpiesznym krokiem, odziana w… Halkę… No dobra, może nie halkę, ale bardzo lekką, letnią, prześwitującą sukienkę i plażowe klapki… Nie jestem pewien, ale zdaje mi się, że żuła gumę. Nie speszona prawie półgodzinnym spóźnieniem, wtarabaniła się do prezbiterium i od niechcenia, zaczęła coś tam fotografować. Nie słyszałem, bo nie mogłem słyszeć myśli tych wszystkich ludzi (nie wyłączając państwa młodych i księdza), ale wiedziałem jedno. Byłem tego pewien. Gdyby ich spojrzenia mogły ranić, padlibyśmy tam trupem z dziesięć razy. Albo spłonęlibyśmy żywcem…

Wcale im się nie dziwię i do tej pory, choć już minęło ponad 20 lat, zastanawiam się, co u licha strzeliło owego dnia do głowy pannie M, że dała taki popis arogancji i braku szacunku dla tych ludzi. Nie jestem pewien, czy ona w ogóle zdawała sobie sprawę z tego, co robi, a może… A może zrobiła to specjalnie? Tylko po co? Tak czy inaczej, wesele było nieudane, wszyscy patrzyli na nas z jawną wrogością, w rezultacie czego, zmyliśmy się jeszcze przed północą, choć teoretycznie powinniśmy być tam jeszcze przez dwie godziny po dwunastej. Gdybym był sam, to może by wyglądało inaczej, przede wszystkim nikt nie chciałby mnie pożreć żywcem, no i jakoś bym wytrwał do tej drugiej. Ale mniej więcej o dziesiątej, M oświadczyła znudzonym głosem, że jest zmęczona i nie ma sensu dalej tu siedzieć. No i co miałem zrobić? Siedzieć tam i pić? Pojechaliśmy do domu…

Na studniówkach też początkowo wszystko układało się doskonale, a pracy było tyle, że wystarczyło dla nas trojga. Niestety, panna M, a zwłaszcza jej partner, który wiecznie ze mną o wszystko rywalizował, zaczął wprowadzać do systemu, który ja sam wymyśliłem, swoje, niezbyt mądre modyfikacje. W rezultacie zaczęliśmy tracić klientów. Cóż… Gdy ja mówiłem, że – jak nikt nie weźmie zdjęć, to trudno, najwyżej stracę – to naprawdę tak myślałem. Nie zależało mi na tej robocie „za wszelką cenę”. Choć pierwsze studniówki wywołały u mnie pewien szok finansowy (nie spodziewałem się, że tyle zarobię), to jednak nie uderzyło mi to do łba i nie stałem się przez to pazerny i głupi. Powtórzę – Jestem pewien, że dzieciaki wyczuwały doskonale ten mój „luz”, widziały, że jestem trochę taki, jak oni, bez zbytniej troski o kasę, bardziej przywiązujący uwagę do tego, żeby pogadać z nimi jak niemal z rówieśnikami, dobrze się pobawić i dać im to, co obiecałem. Ileż ja się nagadałem, ile wódki wypiłem, ile naśmiałem i nawet wytańczyłem (choć nie umiem) na tych studniówkach. I wiecie co? To będę pamiętał do końca życia. Bo po pieniądzach już dawno nie ma śladu, zresztą szczęścia (akurat wtedy) mi nie przyniosły. Ale byłem naprawdę szczęśliwy z „nadmiaru” bogactwa przebywania z ludźmi i świetnej zabawy z nimi…

Panna M, a zwłaszcza jej partner, uznali pewnego razu, że oni biorą zarządzanie tym biznesem, w swoje ręce. Właściwie, to… Przeszli nad tym do porządku dziennego, w ogóle nie licząc się z tym, że to JA zacząłem i to oni się do mnie dołączyli. Kolejny sezon studniówek, pod rządami panny M i jej niewolniczo posłusznego partnera, okazał się być sezonem… Ostatnim. Po tym, już właściwie nikt nie chciał o nas słyszeć i wszyscy ci „starzy wyjadacze”, których jeszcze niedawno ochrona musiała „wynosić” siłą z naszych szkół i którzy zgrzytali zębami z zawiści, teraz powrócili, triumfujący. Nie na długo, bo pojawiły się pierwsze cyfrowe aparaty i cały „biznes” studniówkowy, szlag trafił. Ja się tym za specjalnie nie przejąłem, bardziej od kasy, szkoda mi było tych wspaniałych chwil, które przeżywałem we wszystkich szkołach (również w mojej własnej), podczas zabaw… Ale wiecie co jest w tym najciekawsze? Za „upadek” przedsięwzięcia, panna M obwiniła… No kogo? Oczywiście mnie… Dlatego tytuł niniejszego opowiadania, to „O dwóch takich, co ukradły mi fotografię”. Pierwsza była panna M, a druga…

Druga ma na imię A, i jak zapewne pamiętacie, pracuje, a właściwie pracowała, w zakładzie fotograficznym, w ciemni. Gdy okazało się, że mam do wywołania mnóstwo zdjęć, musiałem poszukać jakiegoś innego źródła, poza standardowym labem. Dającego lepszą jakość wywołania, no i przede wszystkim tańszego. Niestety, nie potrafię odgrzebać w zasobach mojej pamięci, jak my właściwie poznaliśmy pannę A, w każdym razie dałem jej do wywołania filmy z mojej pierwszej studniówki i byłem tak zachwycony efektami, że od tej pory, wszystkie zdjęcia i zawodowe i prywatne, wywoływałem już tylko u niej. Później ona nas parę razy odwiedziła, my ją i tak się zaczęło. Obydwie panny (zresztą do tej pory) zaprzyjaźniły się i w końcu wydawało się, że jedna bez drugiej nie potrafi wytrzymać bodaj paru godzin. Wreszcie uznały, że skoro obydwie reprezentują branżę fotograficzną (mnie nie uwzględniły…), to wypadałoby poprzeć swoje mistrzostwo w tej dziedzinie, jakimś odpowiednim dokumentem. Jak pomyślały, tak zrobily i zapisały się na kurs fotografii, w znanej warszawskiej szkole, na ul Mokotowskiej…

Kuriozalne w tej całej opowieści jest to, że one właściwie to wszystko zrobiły „przeze mnie”. Panna M, chcąc zademonstrować, że nie tylko potrafi robić to co ja, ale potrafi być lepsza, a właściwie najlepsza, zajęła się fotografią, choć tak naprawdę nie miała do tego ani talentu, ani chęci, a panna A, uznając za afront to, że jakaś tam M, ośmiela się poddawać w wątpliwość, jakoby A, była jedyną w tym mieście upoważnioną, do używania tytułu „fotografa”, a nawet „fotografika”, postanowiła uświadomić M, w tym względzie.

Nie będę opisywał całego kursu, ale w praktyce wyglądało to tak, że M po prostu musiała być the best, dlatego kto żyw, pracował na jej sukces. Naprawdę nie chciałbym się chwalić, bo nie ma czym (właściwie to jest dla mnie powód do ogromnego wstydu), ale to ja byłem autorem niemal wszystkich pomysłów i projektów i ja byłem najbardziej zaangażowany w ich realizację. Ponieważ byłem „zakochany” w M, więc oczywiście robiłem to chętnie i nie miałem najmniejszych zastrzeżeń do tego, że całe ewentualne odium, spływa właśnie na nią. Wiecie… To był jeden z tych najgłupszych rodzajów zauroczenia (ja bym raczej nazwał to obłędem), który sprawia, że jak widzisz na jej drodze kałużę, to nie rozwijasz dywanika, tylko najchętniej sam byś się w niej położył, żeby tylko „ona po tobie przeszła”.

M oczywiście zdawała sobie z tego sprawę i wykorzystywała sytuację, czasami nawet niespecjalnie przejmując się całym procesem twórczym, wiedząc, że i tak jej praca pobije wszystkie. Tylko że tak naprawdę… To ja powinienem dostać ten dyplom ukończenia szkoły, który wisi u M w domu, na ścianie. Wisi też u A, i obydwie są z niego dumne, jak nie wiem co. A ja, jak ten skończony frajer, zostałem z niczym…

To znaczy… Osiągnąłem jakiś sukces, bo poza bogatym doświadczeniem zawodowym, dzięki fotografii, przeżyłem mnóstwo wspaniałych przygód, nauczyłem się widzieć rzeczy, których nigdy bym nie zobaczył, gdyby robienie zdjęć nie było moją prawdziwą pasją, aż wreszcie sam zacząłem uczyć i dzielić się z innymi tym, co najlepsze (samo dzielenie się swoją wiedzą, to jest dopiero „śmietanka, z poziomkami”). Ale dyplomu z fotografii, wciąż nie mam, i chyba miał nie będę…

A one mają. Obydwie…