Obi, ale nie Wan Kenobi.

Czyli bardzo pieska historia…

Nigdy właściwie nie miałem psa. W domu, w którym dorastałem, a dokładniej mówiąc, na podwórku, zawsze był jakiś pies, ale nie był mój, tylko domowy, łańcuchowy. Po prostu był i już, więc nie czułem z nim jakiegoś szczególnego związku. Z wyjątkiem pierwszego, który miał na imię Rex i urodził się podobno w tym samym dniu, co ja. Na początku był psem stricte domowym, ale gdy tylko trochę podrósł, powędrował na łańcuch, jak wszyscy jego następcy. Wiem, że niektórzy się oburzają na coś takiego, ale to są ludzie, którzy nie rozumieją realiów życia na wsi. W domu psów się tam nie trzyma, na zewnątrz, musiałoby być wszystko szczelnie ogrodzone i zawsze zamknięte, a to jest po prostu niemożliwe. Dlatego nie ma wyjścia. W większości gospodarstw pies jest na łańcuchu i koniec.

1994

Dlatego, gdy pewnego dnia musiałem zadecydować, czy wziąć do domu psa i przyjąć na siebie wszystkie obowiązki wynikające z jego posiadania, miałem poważny problem. Bo zdawałem sobie sprawę, że jest to jakaś odpowiedzialność i nie chodzi tu o to, żebym ja miał psa, tylko żeby pies był u mnie szczęśliwy. Z pewnością nie zadaje sobie takich pytań ktoś, kto mieszka w kawalerce, całymi dniami pracuje i nie ma czasu na długie spacery, a funduje sobie np Bernardyna, albo Collie. To jest nieodpowiedzialne, egoistyczne i głupie. I powinno być karane.

Nic więc dziwnego, że nie wiedziałem, co zrobić. Wziąć, czy nie wziąć? A jak nie będę w stanie sprostać wyzwaniu? No dobra, to nie biorę. Ale jak nie wezmę, to też źle… A było to tak.

Któregoś letniego wieczora, wracałem z zakupów, polną drogą w okolicach R. Nie to, żeby nie było pod ręką drogi asfaltowej. Jednak perspektywa dotarcia do domu najkrótszą i najprostszą drogą, to by było zbyt nudne. Toteż często zdarzało mi się jechać „skrótami”, które rozciągały ową drogę do przyzwoitej długości, a przy tym pozwalały dobrze poznać okolice mojego, jakby nie było, miasta. Tym razem nie byłem sam, towarzyszyła mi panna A, z którą w owym czasie pracowałem i która włóczyła się zazwyczaj ze mną, nie mając akurat nic ciekawszego do roboty.

Panna A

Zatrzymaliśmy się, nie pamiętam właściwie po co, w środku pola, na którym rosła jakaś wysoka, spalona słońcem trawa i wyszliśmy z samochodu. O, mniej więcej gdzieś tutaj…

W pewnym momencie coś zaczęło na nas szczekać. Mówię – coś – bo szczekanie dobiegało właśnie z tej trawy, ale nie było widać jego źródła. Wiadomo w każdym razie, że to był pies, a nie np polna mysz, albo zając, gdyż te nie szczekają, no i wiadomo, że młody, bo głos brzmiał szczenięcym altem, w którym jednak wyczuwało się jakąś dojrzałą determinację i dziarskość. Dlaczego, zaraz się dowiemy.

Pierwsze wrażenie, pies, rzeczywiście szczenię, chyba Owczarek Niemiecki, a raczej skrzyżowanie Owczarka Niemieckiego z nietoperzem, bo był strasznie chudy i tylko miał wielką głowę i uszy, ledwo co wystające z trawy. Szczekał, bo się bał (a właściwie bała, bo to była suczka) ludzi. Musiała mieć niezłe doświadczenie w tym względzie, bo wiedziała, że nie można pozwolić się im zbliżyć, a więc należy szczekać. Głośno i właśnie tak, żeby było słychać w tym szczekaniu determinację – Zobacz jaka jestem groźna! – zdawała się krzyczeć – Lepiej trzymaj się z daleka!

Tak w ogóle, jest to chyba jedyne zdjęcie, z tego czasu. Jakoś nie miałem głowy do jej fotografowania, zwłaszcza, że przez pierwsze parę dni walczyliśmy, by utrzymać ją przy życiu. Wtedy o zdjęciach się raczej nie myśli.

To, co rzucało się w oczy, to jej nieprawdopodobna chudość. Była głodna, wycieńczona i w ogóle ledwo się trzymała na nogach. Tam, na tym polu, miałem tylko mleko w kartonie i jajka. Rozciąłem bok kartonu i położyłem go koło niej. Na odciętą część wybiłem dwa jajka i… Tak ją zostawiliśmy. Po pierwsze, nie chciała się do nas zbliżyć i nie było mowy, żeby coś zjadła, a po drugie… No właśnie, wypadało by ją stamtąd zabrać. Ale gdzie? Ja nie mam warunków, zresztą nigdy nie miałem psa, ale wiem, że jest to problem. Nie ma że jesteś zmęczony, albo ci się nie chce. Musisz mu dać żreć, wyjść z nim na spacer, a jak zachoruje, wydawać fortunę na leczenie. Nie pojedziesz nigdzie na dłużej, bo musisz wziąć psa ze sobą, a w wielu miejscach, taki pies jest niemile widziany. Co zrobić?

Wróciliśmy do pracy (to był dość duży, wynajęty lokal, zaadaptowany z mieszkania, w którym prowadziliśmy swoje działalności, a ja akurat wtedy, również tam mieszkałem), no i myślimy. Bo przy wszystkich – przeciw – było też jedno bardzo mocne – Za. Otóż zdawaliśmy sobie sprawę, że jak ją tam na tym polu zostawimy, to najprawdopodobniej nie przetrwa. W najgorszym razie, zagryzą ją jakieś bezpańskie kundle (wałęsające się po okolicy, właśnie dlatego, że ich właściciele w odruchu „humanitaryzmu” nie przywiązali ich łańcuchem do budy, tylko puścili, żeby sobie „polatały”, a może i same wyżywiły)…

Koło dziesiątej (już było dobrze ciemno) nie wytrzymałem i pojechałem. Zobaczyłem tylko w świetle reflektorów wystające z trawy uszy. Siedziała w tym samym miejscu, mleko oczywiście było wypite, wyglądało, jakby czekała, aż ten dziwny człowiek (dlaczego dziwny, też za chwilę się wyjaśni) wróci i ją zabierze do nowego domu. Do samochodu weszła bez żadnych oporów.

Pierwsza noc była straszna. Dostawała jakichś drgawek, rzucało nią po całym posłaniu, nic już nie chciała ani jeść, ani pić. Nazajutrz, jak tylko otworzyli przychodnię, byliśmy z nią u Weterynarza. Ten powiedział krótko i z brutalną wręcz szczerością – Pies był bity i głodzony. Na całym ciele nie ma jednego miejsca, które nie było by posiniaczone. Właściwie to jeden wielki siniak. Jest odwodniona, wycieńczona i z pewnością zarobaczona. Nie wiadomo, czy przeżyje.

To był pan Kazimierz Trepczyński, lekarz weterynarii (zmarł 10.10.2000), człowiek starej daty, który nie bawił się w ubieranie faktów ckliwymi słówkami. Był surowy i szorstki w obejściu, ale był przy tym świetnym lekarzem, z ogromnym doświadczeniem. Z wyglądu podobny był trochę do Aleksandra Bardiniego, polskiego aktora.

Suczka dostała komplet leków odrobaczających, odtruwających, przeciwbólowych i nie wiadomo czego jeszcze, książeczkę zdrowia psa i… Zapewnienie, że jeśli przeżyje najbliższe trzy dni, to będzie dobrze. Przeżyła. To co się stało wcześniej, co ją doprowadziło do takiego stanu, tego się już nigdy nie dowiemy. Można się jedynie domyślać, że z jakichś powodów, jej właściciel postanowił się jej pozbyć. Może nie miała „papierów”? Może nie chciał „dziewczynki? Musiał ją wywieźć gdzieś w pole, daleko od domu i na wszelki wypadek ją sprał, żeby nie przyszło do głowy jej wracać. A może właśnie wróciła i dlatego ją sprał? Albo zrobili to jacyś wsiowi chuligani, w ramach zabawy? Nie wiadomo. W każdym razie nienawidziła mężczyzn. I to takich… Specyficznych. Jak widziała dobrze odżywionego, zadowolonego z siebie, rumianego na gębie chłopa, z takich, co to na wsi cieszą się opinią „dobrych gospodarzy”, sierść się jej jeżyła na grzbiecie i warczała. To warczenie nie wróżyło nic dobrego i biada temu, który próbowałby wtedy ją pogłaskać. Zresztą tacy, nie chcieli nigdy jej głaskać i w ogóle nie zwracali na nią uwagi. Bardzo często jednak, ludzie oglądali się i mówili – Jaki piękny pies! Jak ładnie utrzymany, jaką ma lśniącą sierść!

Gdyby rozumiała ludzką mowę, pewnie by zapytała z ironią – Skoro taka jestem piękna, to czemu mnie skazaliście na śmierć? Czemu wyrzuciliście z domu, czemu mnie tak pobiliście? Dopiero ten… Dziwny człowiek (bo inny), dał mi jeść, zaprowadził mnie do innego dziwnego człowieka, który dał mi też coś do jedzenia i to było niedobre, ale zaraz lepiej się poczułam…

No cóż… Ja też nie znajduję odpowiedzi na te pytania. Zwłaszcza, że okazała się naprawdę rasowym Owczarkiem Niemieckim i to bardzo urodziwym. Dostawała dobre jedzenie, nie raz nawet lepsze, niż ja sam, wychodziła na długie spacery i oczywiście jeździła ze mną wszędzie, gdzie tylko się dało. Jej pierwsza poważna „wycieczka”, to była wyprawa do Warszawy, a ściślej mówiąc, nad Zalew Zegrzyński, gdzie się wybraliśmy któregoś dnia, ja i panna A. Zastanawialiśmy się właśnie, jak dać jej na imię i wtedy mój wzrok padł na szyld supermarketu budowlanego, który właśnie mijaliśmy…

– Może Obi? – rzuciłem bez większego przekonania

– Co Obi?

– No imię takie. Niekoniecznie „to” OBI. To może być też od pasa, którym przewiązują swoje kimona dziewczyny w Japonii. Ona też jest dziewczyną – argumentowałem – a poza tym jest bardzo ładna.

No i została Obi. Szczerze mówiąc, nie miałem na myśli ani supermarketu (to był tylko impuls, który podsunął mi słowo o zupełnie innym znaczeniu), ani Obi Wan Kenobi, jak najczęściej „domyślali się” inni. To było to japońskie Obi, a przy okazji, bardzo dobre, krótkie i łatwe do rozpoznania przez psa, imię. Ona sama zresztą, nauczyła się go bardzo szybko.

Na drugą wycieczkę pojechaliśmy do Słowacji. Tam po raz pierwszy zetknąłem się z innym traktowaniem psów, np w hotelach. W jednym z nich, powiedzieli nam tylko – Dávajte si pozor, aby pes nenarobil… – Wiadomo czego i spoko. Też wszyscy zwracali uwagę, jaki Nádherný pes. Ale żeby nie wpuścić? Kazać zostawić w samochodzie? Ja wiem, że to było 20 lat temu i od tamtej pory coś się mogło pozmieniać, ale takie zachowanie wówczas było normą. Polska dopiero budziła się w nowej rzeczywistości, w której gdzie niegdzie zaczynało się przebąkiwać, że może jednak klient powinien być traktowany z większą atencją i szacunkiem, niż dotychczas. Wciąż nam chyba daleko do standardów, jakie obowiązują w krajach bardziej cywilizowanych, ale pomału, bardzo pomału, coś się zaczyna zmieniać. Wtedy jednak, klient był utożsamiany z intruzem, który ma całe mnóstwo bezczelnych żądań, a jeśli pojawiał się z psem, to i jemu i psu, pokazywano drzwi.

W ogóle Obi jeździła wszędzie. Nad morze, w góry i gdzie się tylko dało. Zaryzykowałbym zdanie, że był to pies, który widział i przeżył więcej, niż nie jeden człowiek. To wszystko się zmieniło, gdy drogi, moja i panny A, się któregoś dnia rozeszły. Ja wyjechałem do Szwecji, a tam psa nie wolno było ze sobą zabrać. Obi więc została u A. Właściwie razem ją znaleźliśmy i razem się nią zajmowaliśmy, więc ona była na dobrą sprawę „nasza”, a nie tylko moja, toteż fakt, że została z A, był jak najbardziej naturalny, tym bardziej, że A miała juz dwa inne psy w domu. Gdy spotkaliśmy się po wielu latach, Obi oczywiście mnie poznała, ale była już schorowaną babcią. Niestety, Owczarki Niemieckie są rasą bardzo delikatną i podatną na różne choróbska, zwłaszcza takie, jak zwyrodnienia stawów biodrowych, nowotwory i cholera wie co jeszcze. Odeszła, mając około 15 lat…