Skąd się wzięła Łomografia?

To dziecinnie proste. Na pomysł wpadli w 1992 roku dwaj austriaccy studenci marketingu, którzy byli na wakacjach w Pradze i kupili tam jakiś aparat, bo nie wzięli żadnego ze sobą, a chcieli porobić trochę zdjęć. Zupełnie przypadkowo był to ten aparat:

       Następnie wrócili do domu i rzucili go razem z nie wywołanym filmem do szuflady. Przypomnieli o nim sobie dopiero, gdy zaczęli realizować projekt do pracy dyplomowej. Wyjęli film, dali do wywołania i obejrzeli sobie zdjęcia. Zdjęcia, jak to z Lomo, były raczej kiepskie, ale oni starali się znaleźć w nich coś, na czym możnaby było się oprzeć, w kampanii, na którą mieli zresztą świetny pomysł. Znaleźli to coś…
        Ci spryciarze założyli zaraz firmę o nazwie Lomographische AG, oraz stronę internetową lomography.com, a następnie wybrali się do fabryki Lomo, gdzie zaproponowali, że będą sprzedawać te aparaty na całym świecie i to za duże pieniądze, ale pod warunkiem, że staną się jedynym legalnym przedstawicielem marki. Rosjanom opadły szczęki, ale business is business, więc się zgodzili. Wystarczyło jeszcze tylko wymyślić bajeczkę, jak to powstał ruch lomograficzny, a już za chwilę… „należą do niego miliony ludzi na całym świecie” i pieniądze popłynęły wartką strugą. Nazwa „lomography” została zastrzeżona, a każdy inny, kto chciał zająć się tym biznesem, dostawał od österreichisch geschäftsleuten 1 stosowne pismo, w którym obiecywali „załatwienie” na drodze sądowej delikwenta, w razie wejścia im w drogę. No cóż, byli chronieni przez prawo, jako monopoliści, więc nikt nie mógł zrobić nic.
        Na początku wszysty byli zadowoleni, kasa płynęła aż miło, a aparaty Lomo LC-A (oraz inne produkty wytwórni) sprzedawały się jak ciepłe bułeczki i to po cenach dwudziestokrotnie wyższych od ceny produkcji. Z niewiadomych przyczyn, firma z Leningradu 2 postanowiła jednak zaprzestać produkcji aparatów fotograficznych. Wtedy te cwaniaki poprosiły o dokumentację techniczną i przeniosły produkcję do Chin. Tam dołączyli do „rodziny lomography” całe mrowie gównianych jednorazówek takich jak Diany, Holgi i inne Fisheye i wtedy dopiero zaczęli tłuc kasę.
        Tym, co jednak irytuje najbardziej w całej tej historii, nie jest sama idea. W końcu pomysł był świetny, nie mówiąc już o tym, że obydwaj biznesmeni skończyli studia z wyróżnieniem. Najbardziej daje do myślenia tępota i łatwowierność młodego pokolenia, które łyknęło całą bajeczkę, jak pelikan cegłę. Powstała polska strona, młodzież zaczęła kupować te Holgi i Diany, płacąc za nie sumy tak wysokie, że aż absurdalne. Portale aukcyjne zostały wręcz zalane samymi aparatami, oraz akcesoriami do nich, a filmy zaczęły być sprzedawane już oficjalnie, jako „filmy do lomografii”. Powstało znane „dziesięć zasad lomografii” (österreichisch geschäftsleuten musieli mieć nieziemski ubaw, układając te bzdury, zapewne przy butelce schnapsa), a fora fotograficzne zaroiły się od „pożytecznych idiotów”, którzy nie tylko sami dali się zrobić w balona, ale próbowali niczym misjonarze, przekonać pozostałą część społeczeństwa, że lomografia jest cool i jeśli jej nie rozumiecie, to tylko dlatego, że jesteście przebrzydłymi, sfrustrowanymi hejterami. Poza tym, co wy wiecie o sztuce… Szczęśliwie dla panów z Lomographische AG, ich akcja marketingowa zbiegła się w czasie z innym zjawiskiem, kto wie, czy nie wymyślonym na podobnej zasadzie. W rezultacie otrzymaliśmy Hipstera z jednorazówką.
        Pomysł dwóch austriackich studentów marketingu, swoją drogą genialny, okazał się również trafionym w dziesiątkę, jeśli chodzi o czas, bo powstał w roku 1992, a więc wtedy, gdy nic jeszcze nie zapowiadało triumfalnego pochodu fotografii cyfrowej i tego, że cyfrówki wymiotą z rynku tradycyjny film. Stało się to zresztą nagle, jak cięcie nożem, gdzieś w okolicach roku 2003, może 2004. Liczba aparatów zaczęła raptownie spadać, ilość wywoływanych zdjęć też, a sklepy zaczęły pośpiesznie pozbywać się wszystkiego, co związane z filmem. Jak to zwykle bywa z nowościami, ludzie rzucili się na nie, jak szarańcza na sałatę i w rezultacie zainteresowanie fotografią tradycyjną spadło niemal do zera. Niemal…
         Film jednak przeżył, głównie w studiach fotograficznych i wśród pasjonatów, a zaraz po pierwszym zachłyśnięciu się megapikselami, co niektórzy zaczęli dostrzegać, że jednak nie jest on taki straszny i w pojedynku z cyfrą, wciąż wygrywa, w zaskakująco wielu konkurencjach. Po pierwsze, zalety samego zdjęcia. Ma większą rozpiętość tonalną, lepsze odwzorowanie barw, no i wciąż większą rozdzielczość. Wprawdzie kiepska klatka filmu 35mm przegrywa z dobrą matrycą APS-C, 3 ale średniemu formatowi, nie daje rady nawet cyfrowa FF. 4 Natomiast średni format w cyfrze, owszem istnieje, ale to inwestycja, która wciąż jest dostępna dla ludzi, którzy, za przeproszeniem, srają pieniędzmi, albo dla dużych firm. Dla pozostałych istnieje co najwyżej w snach. W ogóle rozbieżność między sprzętem profesjonalnym kiedyś, a dziś, jest bardzo duża. W epoce filmu, większość znanych mi fotografów, którzy zajmowali się fotografią zawodowo, miała odpowiedni sprzęt. Każdy miał jakąś tam Mamiyę, Pentacona Sixa, albo w ostateczności „Hasselbladzkiego”. 5 Dziś ci sami ludzie używają cyfrówek amatorskich, albo… Aparatów tradycyjnych.

        Jeśli dziś, nie tylko zawodowiec, ale myślący amator, chciałby naocznie przekonać się o zaletach filmu, możliwości ma ogromne. Rynek wtórny jest dosłownie zawalony aparatami i akcesoriami do fotografii tradycyjnej. Dobrą lustrzankę małoobrazkową można kupić już za 100 – 200 zł, no i mamy dostęp do całej światowej produkcji, co w przypadku nas, Polaków oznacza, że nie jesteśmy już skazani wyłącznie na Zenita i Prakticę, która zresztą była niezłym aparatem, tylko dość niestarannie wykonanym i przez to zawodnym. Średni format też jest dostępny. Za używaną Mamiyę, Bronicę, czy Pentaxa trzeba dać trochę więcej, ale jest to wciąż cena w granicach możliwości amatorskich. Poza tym, jeszcze wciąż duża liczba fotografujących używa filmu. Świadczą o tym utrzymujące się, wysokie ceny wybranego sprzętu i powrót zakładów usługowych wywołujących filmy. Z samymi filmami jest nieco gorzej, ale kto wie, co przyniesie przyszłość. W każdym razie nie obawiałbym się o całkowite wyginięcie fotografii, a nawet fotografii tradycyjnej. Może zejdzie do podziemia, może powróci, jako elitarne hobby, a może przeżyje drugą młodość. Trzeba być dobrej myśli i pamiętać, że poza Dziećmi Instagrama wpatrzonymi wiecznie w te swoje smarkfony, jest jeszcze sporo całkiem normalnych ludzi. I to w nich trzeba pokładać nadzieję.

1 – austriaccy biznesmeni
2 – tak naprawdę, dziś to miasto nazywa się Sankt Petersburg
3 – matryca o wymiarach 22,5 x 15,1 mm
4 – matryca o wymiarach typowej klatki małoobrazkowego filmu 35 mm, czyli 24 x 36 mm,         nazywana przez to Full Frame
5 – tak nazywano radziecką kopię Hasselblada, czyli Kieva 88