Jeśli urodziliście się przed rokiem, powiedzmy… 1975, to możecie w ogóle tego nie czytać. Bo może się Wam wydać, że Wy jesteście księdzem, a ja chcę Was nauczyć pacierza. Ale młodzieży nie zaszkodzi. Tym bardziej, że często spotykam się z ludźmi, dla których te rzeczy, to czyste science fiction. Ot, chociażby niedawno, widziałem człowieka, który pytał, jaki kupić aparat do zdjęć natychmiastowych. Bo chciał mieć zdjęcia na papierze, a jedyny sprzęt będący w stanie mu to dać, o którym słyszał, to Fuji Instax…
Przede wszystkim, jak oglądacie zdjęcia? Bo teraz wszystko ma ekranik LCD, albo LED. Komputer, tablet, telefon, no i oczywiście sam aparat. Kiedyś ekraników nie było, były telewizory, ale na nich nie oglądało się zdjęć, tylko Czterech Pancernych, albo Teleranek. Ewentualnie w Sobotę rano 5 – 10 – 15, a wieczorem, po dwudziestej drugiej, Kino Nocne.
Zdjęcia się wywoływało, a następnie oprawiało w ramki i wyświetlało na ścianie, za pomocą rzutnika, jeśli był to slajd, albo robiło z nich odbitki, czarno białe, lub kolorowe, w zależności od rodzaju użytego filmu. Odbitki robiło się w ciemni, albo za pomocą maszyny mazywanej minilabem. W obu przypadkach był to proces fotochemiczny, czyli polegający na naświetleniu materiału światłoczułego powiększonym obrazem z negatywu, a następnie wywołaniu w odpowiedniej chemii.

Zdjęcia czarno białe, fotoamatorzy wywoływali sobie sami, najczęściej w łazience (bo najłatwiej było zaciemnić), a kolorowe lepiej było oddać do „labu”, gdzie zrobiła to maszyna, w procesie zwanym C-41 (film) i RA-4 (odbitki). Mniej więcej pod koniec lat 90, czyli na przełomie ery filmu i fotografii cyfrowej, marzeniem każdego właściciela „Fotolabu” była maszyna Fuji, która się nazywała Frontier, ale i tak wszyscy mówili na nią Frontiera. A to prawdopodobnie dlatego, że istniała piosenka o tym tytule (w roku 1984, w Sopocie, zaśpiewali ją Marco Antonelli z Hanną Benedyk). Oczywiście było toto koszmarnie drogie i stać było na nią tylko największych, ale legenda „Frontiery” była tak ogromna, że wydatek z pewnością się opłacał. Z jakichś zupełnie niezrozumiałych powodów, wielu fotoamatorów sądziło, że gdy zaniosą film do zakładu wyposażonego w „Frontierę”, ich zdjęcia automatycznie będą o niebo lepsze.

Obróbka odbitki w tych urządzeniach, była chemiczna, na papierze światłoczułym. Naświetlanie jednak odbywało się cyfrowo, wiązką lasera, z pliku, który uzyskiwano na drodze skanowania filmu. Wcześniejsze laby działały na zasadzie zwykłego kolorowego powiększalnika. Papier był naświetlany przez negatyw i barwne filtry, a dalej normalnie obrabiany. Rewolucyjność Fuji polegała na tym, że wejściowym formatem był plik cyfrowy (skan), przez co maszyny te mogły być nadal używane w momencie pojawienia się aparatów cyfrowych. Właściciele labów „powiększalnikowych” mogli wprawdzie dokupić specjalne przystawki, umożliwiające naświetlenie z pliku cyfrowego, ale były to urządzenia awaryjne i nie zapewniające dobrej jakości obrazu. Nic dziwnego. Zamiana pliku cyfrowego na coś, co jest strawne dla powiększalnika, to tak, jakby chcieć odzyskać kartofle z wódki. Dlatego posiadacze tych urządzeń, musieli kupić… Fuji Frontier, albo zwinąć interes. Później maszyny działające na tej samej zasadzie, zaczęli robić też inni. A jeszcze później, pojawiły się drukarki termosublimacyjne i wreszcie atramentowe…
Tak czy siak, rzeczą normalną było, po zrobieniu zdjęć, wywołanie odbitek. Odbitki później się oglądało, pokazywało znajomym, wujkom, ciotkom, a następnie wsadzało film do specjalnej koperty, na której zaznaczało się numery klatek, które jeszcze raz się chciało wywołać. Praca w labie była zatem z pewnością interesująca. Zwłaszcza, gdy klient podał numer znajdujący się pomiędzy klatkami i później upierał się, że on nie chciał tego zdjęcia, tylko to drugie…

Odbitki umieszczało się w albumie, albo tradycyjnym, z papierowymi stronami oddzielonymi pergaminem, używając w tym celu specjalnych papierowych narożników, lub kleju, albo w plastikowych przezroczystych kieszonkach, których na jednej stronie mogło być nawet dwanaście i były przeznaczone dla jednego formatu zdjęć. Najczęściej 9 x 13 cm, albo 10 x 15. To były w ogóle dwa najpopularniejsze formaty w tamtym czasie. W Kodaku najmniejszym dostępnym formatem był 10 x 15, więc do Kodaka niektórzy w ogóle nie zaglądali.

Pozwólmy sobie na małą dygresję i zastanówmy się nad czymś jeszcze. Nad przechowywaniem zdjęć. Bo teraz, to wiadomo. Chmura, telefon i tak dalej… Co zapobiegliwsi, trzymają swoje wspomnienia na twardym dysku, starannie posegregowane, jeszcze ostrożniejsi mają zewnętrzny dysk, a nawet dwa, a większość? No cóż… Cieszą się zdjęciami do momentu zmiany telefonu na nowszy. Niektóre z nich umieszczają na portalach społecznościowych, gdzie od razu ich jakość jest redukowana do rozmiarów znaczka pocztowego (ci, którzy nie wiedzą, co to jest znaczek pocztowy, niech sobie wyobrażą prostokąt o wymiarach dwa na trzy centymetry, z obrazkiem, który naklejało się kiedyś na list, żeby go wysłać pocztą), albo w jakiejś chmurze, gdzie prędzej czy później się o nich zapomina, albo je szlag trafia.

Wszystkie zdjęcia, które ludzie wywoływali i wkładali do albumów, zwykle gdzieś tam są. Przetrwały. Wszystkie zdjęcia, które dziś robią telefonami i trzymają na „bezpiecznych serwerach”, rozpływają się w nicości już po paru miesiącach od ich zrobienia. Najwyżej po paru latach. Dlatego ci ludzie nie będą mieli żadnych pamiątek. Co zresztą nie ma znaczenia, bo oni w ogóle czegoś takiego nie potrzebują. Nie wyobrażają sobie, że kiedykolwiek się zestarzeją i będą chcieli coś powspominać. Zdjęcia często „pstrykają”, właściwie bez żadnego powodu. Ot tak, żeby zająć czymś ręce…
Ale zostawmy te filozoficzne rozważania. Wracając do odbitek i próbując odpowiedzieć sobie na pytanie, jak przechowywać wspomnienia, powinniśmy się zastanowić nad ich robieniem. Przynajmniej od czasu do czasu i przynajmniej niektórych. Tym, którzy wciąż bawią się fotografią tradycyjną i wiedzą, czym to się „je”, nie trzeba wiele tłumaczyć. Oddaje się film do labu, tak jak kiedyś, albo wysyła się plik cyfrowy, przez internet. Jakość tych odbitek, które w większości przypadków się uzyskuje, nie jest gorsza, niż powiedzmy 20 lat temu, a nawet nieco lepsza. Różnica jest tylko w tym, że kiedyś, przy maszynie siedział laborant i jak miał akurat dobry humor, to „wyciągnął” to i owo, żeby szwagier mógł być zadowolony z pamiątek, z imienin albo „grila”. A dziś robi to maszyna, która nie wie co to humor, ale nie będzie za nas odwalać roboty. Krótko mówiąc, jeśli zdjęcie w przesłanym pliku będzie zazielenione, to takie dostaniemy na papierze. Nikt tego nie będzie poprawiał. Dlatego obrabiajmy zdjęcia najlepiej, jak się da i wysyłamy je w takim formacie, w jakim chcemy odbitki. Jeśli mają to być pocztówki 10x15cm, to plik powinien mieć właśnie taką wielkość. No i rozdzielczość 300dpi, bo taka jest używana najczęściej w druku.

Na negatyw niestety nie mamy wpływu, możemy liczyć co najwyżej, że większość zdjęć jakoś wyszła. Można zamówić samo wywołanie, a później zeskanować, ale do tego dobrze jest mieć odpowiedni skaner i trochę pojęcia. Skaner jest drogi, na przykład ten Plustek (ze zdjęcia powyżej) kosztuje około 700zł, a jest to dość przeciętne urządzenie, więc jeśli to ma być i tak używane w postaci cyfrowego pliku, to w ogóle nie ma sensu. Chyba że fotografujemy średnim formatem, albo lubimy się umartwiać. Co innego, również, jeśli robimy zdjęcia czarno białe i zależy nam na efekcie ziarna filmowego, albo jesteśmy artystami. Wtedy owszem, możemy robić nie tylko „małym obrazkiem”, ale nawet połówką, albo w formacie 110. Wrażenia, bezcenne…
Dziś, całe mrowie firm oferuje nie tylko tradycyjne odbitki, ale wiele innych form prezentacji, jak karty pocztowe, kalendarze, fotoksiążki, czy wydruki na winylu naklejonym na płótno i naciągniętym na ramkę (canvas). Kiedyś to było trudno dostępne, albo koszmarnie drogie. Dziś, każdy może sobie wydrukować swój własny album i postawić go na półce, obok albumów Ansela Adamsa, Berenice Abbott, czy Helmuta Newtona.

Jeśli fotografujecie w miarę przyzwoitym aparatem, mam dla Was propozycję. Wybierzcie jakieś jedno, najlepsze zdjęcie, ładnie go obróbcie i zamówcie jego wydruk (jeśli wcześniej tego nie robiliście), ale taki porządny, w dobrej firmie i żeby miał przynajmniej 15 x 20 cali. Najlepiej na papierze barytowym. Tak naprawdę, dopiero wtedy zobaczycie, jak ono wygląda. Za efekt ręczę wszystkimi czterema kończynami… Widywałem całkiem zaawansowanych fotoamatorów, mających za sobą tysiące zdjęć opublikowanych gdzieś na różnych instagramach i fejsbukach, którym oczy wypadały na podłogę ze zdumienia i później długo nie mogli ich znaleźć, gdy zobaczyli swoje własne zdjęcie, w tej postaci… A gdy spróbujecie raz, nie będziecie mogli przestać. Będą albumy, kalendarze…
I gdy ktoś Was zapyta – Zdjęcia na papierze? – spojrzycie na niego pełnym niedowierzania wzrokiem i odpowiecie – A jest jakiś inny sposób?