Część 1 – Wybór sprzętu
Jeśli zainteresowała Was fotografia, jeśli do tej pory mieliście styczność tylko z telefonem, ale chcielibyście zrobić coś bardziej ambitnego, niż kolejne selfie na facebooka, jeśli oglądacie dużo zdjęć i myślicie sobie – Jak fajnie by było zrobić coś podobnego – to mam dla Was dobrą wiadomość. To się da zrobić. I diabeł wcale nie jest tak straszny, jak go niektórzy malują. Bo musicie wiedzieć, że narażacie się całkiem sporej rzeszy „mistrzów”, którzy posiedli wiedzę tajemną i zapytani – Jak robić zdjęcia? – odpowiadają, że to jest co najmniej kilka lat nauki i ciężkiej pracy. Ale coś Wam powiem. To nieprawda. I żeby było śmieszniej, nie dzieje się to pierwszy raz…
Kiedyś, to rzeczywiście była wiedza tajemna, zarezerwowana dla nielicznych, aż pewnego dnia pojawił się George Eastman i wyprodukował aparat, którym mógł fotografować każdy.
Slogan reklamowy mówił – Ty naciskasz spust, my zrobimy resztę. Eastmanowi chodziło o to, żeby fotografia trafiła „pod strzechy”, a on wiedział, że ci ludzie i tak przyjdą do niego, żeby wywołać film i załadować nowy. Poza tym, kupią przecież sam aparat. W rezultacie, facet i tak zarobił kupę kasy, ale rozwinął fotografię amatorską, do niespotykanych wcześniej rozmiarów. Czym oczywiście wkurzył licznych „magików”, co to wmawiali ciemnemu ludowi, że „fotografia nie jest taka prosta i trzeba wielu lat ciężkiej pracy, żeby móc zrobić dobre zdjęcie”. Brzmi znajomo?
W sieci znajdziecie mnóstwo poradników, tutoriali i filmów, jak robić zdjęcia, ale większość z nich jest niezrozumiała, nudna, albo opowiadająca o rzeczach tak oczywistych, że już po dwóch minutach zaczynacie ziewać. No bo stoi tam gościu z aparatem i ględzi przez dwie godziny o jakichś subtelnych różnicach w prędkości działania bufora, albo o czymś równie nieprzydatnym. Na forach internetowych, spotkacie przeważnie ludzi, którzy sami niewiele wiedzą, a jak coś wiedzą, to będą Wam wmawiać, że to nie jest takie proste i trzeba wielu lat ciężkiej pracy… I tak dalej.
Ja postaram się Wam opowiedzieć to, co sam wiem, w możliwie najkrótszy, esencjonalny i zrozumiały sposób. Przeczytajcie i oceńcie sami.
Zaczynamy!
Żeby zrobić zdjęcie, potrzebujecie dwóch rzeczy. Aparatu i tematu, czyli motywu. Aparatem (czyli stroną techniczną) zajmiemy się za chwilę, teraz przyjrzyjmy się…
Motywowi.
Ludzie, którzy rozpoczynają, albo chcą rozpocząć swoją przygodę z fotografią, zapytani, co właściwie chcą robić, najczęściej mówią, że zdjęcia pamiątkowe, dodając nieśmiało, że może jakąś przyrodę, krajobraz, makro (owady) i okazyjnie portret. Nieśmiało, ponieważ widzieli sporo fajnych zdjęć owadów i jeszcze więcej zdjęć kwiatów, oraz parę ptaszorów i podobało im się, więc chcieliby spróbować tego samego. Bo tak naprawdę, często nie mają pojęcia, co właściwie chcą fotografować.
Od razu mówię, dajcie sobie spokój z fotografią przyrodniczą. Nie żeby w ogóle, ale przynajmniej na początku. Z astrofotografią też. I z robactwem. Po pierwsze, ciężko jest zrobić w tej dziedzinie coś oryginalnego (koń, jaki jest, każdy widzi), a po drugie, to jest ten rodzaj zdjęć, który wymaga, od razu na wstępie, zainwestowania w drogi sprzęt. Do dzikiej zwierzyny niezbędny będzie długi i jasny teleobiektyw. Do makro, różne statywy, szyny do stackowania, oświetlenie… Do astrofotografii, sprzęt umożliwiający śledzenie ciał niebieskich, odpowiedni obiektyw, oprogramowanie i godziny spędzone nad obróbką. W rezultacie, uzyskacie zdjęcie, które nie będzie się niczym różnić od setek podobnych zdjęć, które już zostały zrobione. Słyszeliście być może o tej aferze z telefonem Huawei, którym robiliście zdjęcie księżyca, a on Wam podrzucał inne, już zrobione zdjęcie, świetnej jakości (bo zrobione przez NASA) i cieszyliście się jak dzieci, że Wasz telefon robi takie wypasione foty…
W tym momencie możemy zostawić na chwilę motyw i zająć się stroną techniczną. Czas więc na
Aparat
Na pytanie – Jaki aparat do nauki fotografii – możnaby teoretycznie odpowiedzieć – Jakikolwiek. Ale to nie do końca prawda. Nie wiem, co mógłbym Wam doradzić, za powiedzmy 10 lat, bo nikt nie jest w stanie przewidzieć, w jakim kierunku to wszystko pójdzie, ale dziś mówię stanowczo i wyraźnie – Wybijcie sobie z głowy bezlusterkowca. Kupcie lustrzankę. Może niekoniecznie taką, jak ta, bo to nowe, więc trochę drogie, ale coś w tym rodzaju…
Bezlusterkowce powstały w konkretnym celu (podjęcia walki z rosnącą popularnością smartfonów) i w tej chwili są lansowane, jako jedyna słuszna opcja. Oczywiście są ludzie, którzy zaraz zasypią Was danymi na temat szybkości AF, elektronicznej migawki i mniejszym rozmiarom, ale dla Was to nie tylko nie ma znaczenia, a wręcz stanowi przeszkodę w nauce. Poza tym, bezlusterkowce i osprzęt do nich, są dużo droższe, niż w przypadku dajmy na to, lustrzanek. Przyjrzyjmy się więc tym najważniejszym punktom.
Wizjer. W bezlusterkowcu mamy wizjer elektroniczny, albo z tyłu, w postaci ekranu LCD, albo na górze aparatu, w celowniku. To może i wygodne dla tych, co są przyzwyczajeni do focenia telefonem, ale uwierzcie mi, nie pomaga w robieniu zdjęć, zwłaszcza w nauce. Od lat, najlepsze pod tym względem są lustrzanki z wizjerem optycznym, bo w nich widzicie, jak naprawdę wygląda to, co chcecie uwiecznić na zdjęciu. Poza tym, wizjer optyczny nie zużywa baterii i nie męczy wzroku.
Niektórzy utrzymują, że „chcieliby mieć więcej informacji w wizjerze”. A po co? Idealna obserwacja obrazu polega na tym, że poza samym obrazem, nie ma nic, co by rozpraszało fotografującego. Można się skupić wyłącznie na kompozycji i temacie zdjęcia. A są ludzie, którzy decydują się na wielki format (4 x 5 cali i większy), bo uważają, że tylko duża matówka, nie skażona absolutnie niczym, pozwala im w spokoju zająć się tworzeniem zdjęcia…
Migawka. Dzisiejsze nowoczesne bezlusterkowce, mające elektroniczną migawkę, mogą zrobić 20 i więcej klatek na sekundę, a ostrzenie potrafi nadążyć za tą prędkością i to w przypadku poruszającego się obiektu. Wam to jest zupełnie niepotrzebne. Gdy jestem na typowym weekendowym spacerze, robię przeciętnie około 30 – 40 zdjęć. Później siedzę godzinami nad obróbką i niektórych klatek nawet nie ruszam. Bo są zwyczajnie nieciekawe. A wyobrażacie sobie wybranie kilku najlepszych strzałów, z 200, albo 500 zdjęć? Ponadto, robienie większej ilości zdjęć, zabije w Was zupełnie umiejętność oceny sytuacji. Zrobić zdjęcie, czy nie? Czy ten kadr będzie interesujący, czy nie? Widzicie fajne drzewo. Przykładacie aparat do oka, obracacie, próbujecie zbliżenia… Eee, nie. Może wyglądało nieźle, na pierwszy rzut oka, ale darujemy sobie tym razem.
Gdy będziemy trzaskać zdjęcia z prędkością karabinu maszynowego, nie ma takiej siły, żebyśmy myśleli nad każdym motywem – zrobić, czy nie zrobić? – Będziemy robić, bo wiemy, że możemy. A to wyłącza myślenie i nici z nauki. Wybór motywu i decyzja o naciśnięciu spustu migawki, to jedna z podstawowych umiejętności ambitnego fotografa. Jeśli się tego nie „naumiemy”, nie będziemy nigdy mieli dobrych zdjęć, tylko całe tony bezwartościowej sieczki.
Waga i rozmiar. To prawda, bezlusterkowce są nieco mniejsze i lżejsze, ale tylko nieco. Ma to znaczenie, jeśli uprawiacie wspinaczkę, albo kolarstwo górskie, ale szczerze mówiąc, przychodzi mi do głowy niewiele sytuacji, w których te parędziesiąt gram wagi i parę centymetrów wielkości, mogłoby mieć kluczowe znaczenie, usprawiedliwiające wydanie pięciokrotnie większej sumy pieniędzy.
Cena i dostępność. Dobrą lustrzankę, zwłaszcza teraz, gdy każdy chce mieć bezlusterkowca, można dziś kupić za naprawdę przystępne pieniądze. Jeśli zdecydujemy się na Canona, będziemy mieli do wyboru całe mnóstwo dobrych i tanich obiektywów, oryginalnych i mniej oryginalnych. Nikon też będzie niezły, Pentax… To dobry aparat, oferujący parę ciekawych rzeczy, których nie ma konkurencja, ale ciężej będzie do niego o szkła. Dlatego na początek, trzeba się będzie dobrze zastanowić, czy wchodzić w ten system. Nie mówię, że nie, ale tu jest po prostu coś, za coś.
Bezlusterkowce natomiast, są piekielnie drogie, obiektywy do nich są też piekielnie drogie, a jeśli chcielibyście użyć obiektywów niesystemowych, to adapter też jest piekielnie drogi.
Generalnie, większość amatorów fotografii, zwłaszcza takich, którzy nie mają jeszcze na koncie żadnych zdjęć, marzy o czymś takim…
Z tym, że większości, taki aparat jest zupełnie niepotrzebny. Ulegają reklamie, która dziś jest bardziej agresywna, niż kiedykolwiek. Zobaczcie, co się dzieje, nie tylko w aparatach, ale i w telefonach, samochodach i w ogóle wszystkim. Co parę miesięcy, albo częściej, wychodzi jakiś nowy model i za każdym razem producenci wmawiają Wam, że „ten dopiero jest dobry, a tym poprzednim niczego nie zrobicie”. A kampania reklamowa, to nie tylko bilboardy i spoty w tv. To gigantyczna machina, która sięga swoimi mackami wszędzie. Czasopisma fotograficzne, fora internetowe, a nawet youtube i to w momencie, gdy oglądacie z dzieckiem Bolka i Lolka, przed zaśnięciem, wciskają Wam „recenzje, testy, porównania” i tak zwane „niezależne opinie”. Tylko że ci „niezależni recenzenci” (jest taki Chińczyk, zdaje się, że ma na imię Li), biorą kasę od producentów. Jak dostaną, to aparat jest świetny. Jak nie dostaną, albo dostaną za mało, aparat jest do dupy. Tak to działa.
W efekcie wytworzyło się coś w rodzaju „chmury”, w której trujących oparach przebywamy i pewnego dnia, sami nie wiemy jak, zaczynamy wierzyć, że bez Canona R5, albo R6, nie mamy co marzyć o zrobieniu jakichkolwiek zdjęć. To zwykłe łgarstwo, któremu musimy się przeciwstawić. Inaczej, rzeczywiście, nigdy nie staniemy się dobrymi fotografami i nigdy nie będziemy czerpać radości z fotografii. Bo wiecznie będzie nam czegoś brakować. Staniemy się niewolnikami techniki i niewolnikami wciąż nienasyconego, żarłocznego rynku.
Na koniec, argument, na który powołuje się wielu przyszłych amatorów, czyli:
Rozwój systemu w przyszłości. Mówią, że woleliby zainwestować w bezlusterkowca, ponieważ lustrzanki są systemem na wymarciu (jest to nieprawda) i jak będą dokupywać kolejne obiektywy, to do czegoś, co będzie się rozwijało… Naprawdę? Chcecie coś rozwijać, czy robić zdjęcia? Mnie tam wszystko jedno, jakiego systemu nie mam. A to co mam, buduję w oparciu o aparat, na który dziś mogę sobie pozwolić. Kupowanie „rozwojowego systemu”, jest jak kupowanie pięcioletniemu dziecku koszuli, na dorosłego człowieka. Bo firma szyjąca koszule, tak nam kazała. Przecież kiedyś to dziecko dorośnie, nie? No tak, ale kto wie, czy wtedy jeszcze takie koszule będą w użyciu. Aparatu też może nie być. To jest po prostu irracjonalne i głupie.
Zresztą… Canon, w 1987 roku, zmienił mocowanie obiektywu, z FD, na EF. Oczywiście była to decyzja jak najbardziej uzasadniona, po prostu stare mocowanie nie nadawało się do nowoczesnych, sterowanych elektrycznie obiektywów. Ale świat fotograficzny zadrżał z oburzenia. Fotoreporterzy, którzy wydali fortunę na wielgachne teleobiektywy FD, nagle zostali zostawieni na lodzie. Mieli tylko dwa wyjścia i obydwa złe. Albo zostać przy starych manualnych korpusach, albo kupić całą szklarnię jeszcze raz. A w tej chwili, może być tylko jeszcze gorzej. Do Canonów systemu R, musicie kupić specjalne obiektywy, albo bardzo drogi adapter, do szkieł EF. To jednak zmierza w tym kierunku, żeby nie dało się używać starych obiektywów. Bo to nie przynosi producentowi kasy! Niedługo, do każdej kolejnej generacji korpusu, będzie trzeba kupić zupełnie nowe, inne szkła, bo po podłączeniu starego, aparat wyświetli Wam komunikat – Nie znaleziono obiektywu. Tego naprawdę chcecie?
A jeśli nie lustrzanka, to co?
W czasach fotografii na filmie, czyli wtedy, kiedy ja zaczynałem, wybór był podobny. Też były lustrzanki i aparaty celownikowe, z tym, że wybór był ograniczony do kilku zaledwie modeli i to zrobionych w Związku Sowieckim, czy we Wschodnich Niemczech (co na jedno wychodziło). Tak jak i dziś, najlepszym wyborem do nauki, była lustrzanka. Aparat celownikowy (czyli taki ówczesny bezlusterkowiec) nadawał się również, ale był trudniejszy i nie we wszystkich sytuacjach początkujący amator sobie z nim poradził. Nie znaczyło to jednak, że nie można było zacząć od tego typu sprzętu, zwłaszcza, że wówczas obowiązywała zasada – Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma.
Dobrze jednak, gdy mamy do dyspozycji wymienne obiektywy, wizjer optyczny, programy inne niż „auto” i większą matrycę światłoczułą. Istnieją całkiem dobre kompakty, spełniające niektóre z wymienionych kryteriów (pisałem o tym tutaj), jak choćby Panasonic Lumix GF1
Ten Panasonic ma matrycę 4/3, czyli 17.3 x 13 mm. To nie jest źle, a poza tym ma wymienne obiektywy. Nie ma jednak wizjera, co może być pewnym problemem, np w silnym słońcu. Znacznie lepszy będzie na przykład Fuji X-100 z wizjerem i matrycą APS-c (23.6 x 15.8 mm), a więc większą. Niestety, ten aparat nie ma wymiennego obiektywu, więc jesteśmy „skazani” na jedną ogniskową. Są modele z wymiennymi obiektywami, ale to raczej „drogi gips”, więc zostaje nam lustrzanka.
Może to być też Bridge Camera, czyli mówiąc po naszemu, aparat mostkowy. Wzięło się to stąd, że pierwsze aparaty tego typu, jeszcze na film, miały właśnie taki kształt. Poziomy układ, szeroki i niski, najczęściej z niewymiennym obiektywem o dużym zakresie ogniskowych i wieloma programami automatycznymi.
Dziś takie aparaty też są dostępne i też możemy użyć ich do nauki, choć wciąż najlepszym wyborem pozostaje lustrzanka. Teraz tylko pytanie, jaka?
To, co musimy jeszcze wybrać, to…
Wielkość matrycy i obiektyw.
Zajmijmy się najpierw matrycą. Wiadomo, że im większa, tym lepsza. Niestety, większa oznacza też droższa. Bardzo często zastanawiamy się nad ilością megapixeli. Czy więcej też oznacza lepiej? Niekoniecznie. Weźmy dla przykładu tego Fuji X-100 z matrycą APS-c. Ma ona rozdzielczość 12 Mpix przy rozmiarach 23.6 x 15.8 mm. Przyjmijmy, że jest to obrazek tej wielkości:
Telefon Samsung Galaxy S4, ma matrycę o rozmiarach 6.16 x 4.62 mm i rozdzielczości 13 Mpix. W porównaniu z APS-c wygląda ona tak:
Nie wnikając w szczegółowe obliczenia, wiadomo że pixele na tej mniejszej matrycy, będą upakowane dużo gęściej, co oczywiście da nam obraz znacznie gorszej jakości. W smartfonach jest to załatwiane odpowiednim oprogramowaniem, ale jak to się mówi – Z pustego w próżne i Salomon nie naleje. Po prostu nie da się uzyskać dobrego obrazu z tak małej matrycy. Nawet jeśli będzie wyglądał „jak cię mogę” na ekranie tego telefonu, to już na monitorze komputera będzie tragedia. I zapomnijcie o kadrowaniu, czy wydruku. To jest też bardzo ważna informacja, bo ci, co „się znają na rzeczy”, bardzo często doradzają początkującemu fotoamatorowi, żeby kupił sobie telefon, twierdząc, że „jakość zdjęć ze współczesnego smartfona będzie lepsza, niż z niejednego aparatu.” Taa, jasne. A willa na południu Hiszpanii, może być twoja już za 3 euro. Nie, nie będzie.
Najbardziej popularne matryce, w zakresie, który nas interesuje, to 4/3 cala stosowane przez Panasonica, Olympusa i parę innych firm, APS-c, oraz „pełna klatka”. Określenie to wzięło się stąd, że podstawowym formatem używanym w fotografii amatorskiej, na filmie, jest klatka o rozmiarach 24 x 36 mm. Dlatego matryca o tym samym rozmiarze, jest traktowana jako „full frame”.
Najrozsądniejszym wyborem dla kogoś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę z fotografią, będzie format środkowy, czyli APS-c. Pełna klatka da oczywiście lepszą jakość obrazu, ale nie jest konieczna na start. Trzeba jednak pamiętać, że obiektywy nadające się do pełnej klatki, będzie też można użyć do aparatu APS-c. Odwrotnie już nie. Żeby to wytłumaczyć, przejdźmy do ostatniego elementu wyboru sprzętu.
Jaki obiektyw?
Najlepiej standardowy. Co to oznacza? Otóż przyjęło się uważać, że standardowy obiektyw, powinien mieć ogniskową równą przekątnej obrazu (kiedyś filmu, dziś matrycy) i najlepiej odwzorowuje świat taki, jak my go sami widzimy. W przypadku pełnej klatki (24 x 36 mm), przekątna wynosi około 43 mm, więc standardową ogniskową „zaokrąglono” do 50 mm. Większa ogniskowa (dla tego samego obrazka) to mniejszy kąt widzenia i tym samym większe przybliżenie, a mniejsza ogniskowa, oznacza szeroki kąt widzenia i pozorne oddalenie planów dalszych.
O ogniskowych, przybliżeniu i wykorzystaniu tego w praktyce, opowiem trochę później.
Kąt widzenia takiego obiektywu wynosi 46 stopni. Kąt widzenia jest jednym z podstawowych, niezmiennych parametrów każdego obiektywu. Podobnie jak ogniskowa i otwór względny, czyli jasność. Mamy więc aparat z matrycą Full Frame (24 x 36 mm) i standardowy obiektyw, 50 mm
Na obiektywie widzimy jeszcze, że jest to EF o jasności 1,4. EF oznacza, że jest on przeznaczony do „pełnej klatki”. Obiektyw do sensora APS-c będzie miał oznaczenie EF-S. Co to właściwie znaczy – przeznaczony do pełnej klatki – ? Otóż każdy obiektyw ma jeszcze jedną właściwą mu cechę. Jest to pole obrazu. Wygląda to mniej więcej tak:
Dlaczego okrągłe? Ano dlatego, że soczewki są też okrągłe. Jeśli jest to obiektyw przeznaczony do formatu APS-c i w płaszczyźnie obrazu umieścimy matrycę o wymiarach 23,6 x 15,8 mm, czyli APS-c, to najprawdopodobniej będzie to wyglądało tak:
…Co da nam mniej więcej taki obrazek
Jeśli jednak w polu obrazu umieścimy matrycę pełnoklatkową, czyli 24 x 36 mm, to będzie ona wystawała poza to pole…
Co da nam obraz z winietą. Z zaciemnionymi rogami.
To oznacza, że nie możemy używać obiektywu z aparatu APS-c, do aparatu z pełną klatką. Chyba, że lubimy mieć winietę na absolutnie każdym zdjęciu. Co się jednak stanie, gdy zrobimy odwrotnie? Wyobraźmy sobie, że mamy teraz obiektyw od „pełnej klatki”. Gdy umieścimy w jego płaszczyźnie obrazowej, pełnoklatkową matrycę, będziemy mieli coś takiego:
Co nam da obrazek…
A gdy umieścimy tam matrycę APS-c?
Na zdjęciu będziemy mieć tylko wycinek obrazu z pełnej klatki…
Taki wycinek przyjęło się nazywać cropem i mówi się, że aparaty z matrycą APS-c, mają crop x 1,6, co oznacza, że obiektyw od pełnej klatki, podpięty do aparatu APS-c, da nam obraz 1,6 raza większy, niż ten sam obiektyw w aparacie pełnoklatkowym. Pamiętamy też, że obiektyw standardowy, dla pełnej klatki, ma ogniskową 50 mm i że dłuższa ogniskowa daje nam powiększenie obrazu. Skoro więc przekątna matrycy w APS-c wynosi 28,4 mm, to obiektywem standardowym, dla APS-c będzie właśnie 28 – 35 mm.
I tak dalej. Dla formatu 4/3 cala, standardem będzie 25 mm, czyli dwa razy więcej, niż przy pełnej klatce. To znaczy, że zakładając 50 milimetrowy obiektyw do 4/3, uzyskamy dwukrotne powiększenie. To tak, jakby założyć do pełnej klatki obiektyw 100 mm.
Ponieważ pamiętamy, że pełna klatka jest formatem podstawowym (z racji popularności tego rozmiaru, w epoce filmu), więc opisując obiektywy do innych formatów, często używa się określenia „ekwiwalent 35 mm”, albo „ekwiwalent pełnej klatki”. Czemu 35 mm? Ponieważ film małoobrazkowy miał taką właśnie szerokość.
Mając więc Canona 60D, który ma matrycę APS-c, zakładam do niego obiektyw 50 mm, mnożę to 50 razy 1,6 i mówię, że „jest to ekwiwalent 80 mm w FF (Full Frame)
To jest obiektyw odpowiedni do portretu, niektórych krajobrazów i fotografii z bliska (close-up). W większości zastosowań, może być jednak „za długi”. To znaczy, że jego kąt widzenia może się okazać za wąski i na przykład w pomieszczeniach, nie damy rady „objąć” tego, co chcemy. Ale zaraz zaraz, co to właściwie znaczy „obiektyw portretowy”? A jaki do portretu się nie nadaje? Przyjrzyjmy się najbardziej typowym ogniskowym, posługując się formatem FF, czyli pełną klatką.
Na początek 50 mm. Przypominam, że takim „standardem” w APS-c będzie 35 mm
Perspektywa i kąt widzenia jest najbardziej zbliżony do naszego oka. Zastosowanie bardzo szerokie. Od reportażu, poprzez portret, a na krajobrazie skończywszy. Świetny do detalu, nawet do bardzo dużych zbliżeń, do tak zwanej „fotografii stołowej” (martwa natura), do pracy w studio, do zdjęć pamiątkowych, wakacyjnych, jednym słowem, do wszystkiego. Trzeba pamiętać, że są to zazwyczaj obiektywy bardzo dobrej jakości, choć nie bardzo drogie. Są też „jasne”, co daje dodatkowe możliwości (o tym później). Krótko mówiąc, każdy powinien taki obiektyw mieć. Dziś to wydaje się trudne do uwierzenia, ale kiedyś nie było takiego wyboru, jaki mamy teraz. Często standardowy obiektyw był jedynym, jakim się dysponowało. A pomimo to, robiliśmy świetne zdjęcia i jakoś dawaliśmy radę. Niezłym ćwiczeniem jest podpięcie właśnie takiego stałoogniskowego standardu i robienie (na wycieczce, na spacerze) zdjęć tylko nim. To uczy, jak „kombinować”, żeby było jak najlepiej.
Szerokokątny 35 mm (dla APS-c odpowiednikiem będzie 20 mm)
Świetny do krajobrazu, architektury, wnętrz, oraz do reportażu. Obiektywy o krótkiej ogniskowej, już po niewielkim przymknięciu będą miały dużą głębię ostrości (o tym też będzie później), więc wystarczy ustawić odpowiednią odległość, przysłonę i można śmiało fotografować sceny uliczne, nie martwiąc się, czy będzie ostro. Bo będzie.
Nieco bardziej szerokokątny, 24 mm (w APS-c ten sam efekt uzyskamy 15 milimetrami)
Obiektyw bardzo szerokokątny, czyli „rybie oko”. Może mieć ogniskową od 8 do 16 mm i tu już raczej wchodzimy w fotografię „efektową”.
Ja na przykład, w moim Canonie 60D (APS-c) używam rosyjskiego Zenitara, który od powyższego Canona różni się tym, że jest znacznie tańszy. Ma on ogniskową 16 mm i jest właśnie ekwiwalentem pokazanego wcześniej 24 mm (w formacie FF).
Problem jest tylko taki, że jest to obiektyw manualny, to znaczy, że ostrość trzeba ustawić sobie ręcznie, samemu. I tak w ogóle, jest to obiektyw z mocowaniem na gwint M42. To dobry moment, żeby wyjaśnić, czemu tak się uwziąłem na Canona. Otóż wybierając obiektywy do naszego aparatu, niekoniecznie musimy wybierać te dedykowane. Większość starych szkieł, których jest naprawdę mnóstwo na wtórnym rynku, możemy podpiąć za pomocą odpowiedniego adapteru. Na przykład ten obiektyw powyżej, świetnie współpracuje z moim Canonem, przez adapter M42 – Canon EF.
Taki adapter kosztuje kilkadziesiąt złotych, a umożliwia dostęp do wielu niesystemowych obiektywów, które są na dodatek sporo tańsze. A że ostrość trzeba sobie ustawić ręcznie? No cóż… To też część zabawy.
Problem z Nikonem, polega na tym, że odległość pomiędzy mocowaniem obiektywu, a matrycą światłoczułą, jest większa, niż w innych aparatach tego rodzaju, więc nie da się ustawić ostrości na nieskończoność. Chyba, że się dokupi specjalny adapter z dodatkową soczewką. Kiedyś, lustrzanki produkowało jeszcze parę firm (Konica, Minolta, Contax, Rolleiflex, Mamiya, Miranda, Ricoh i wiele innych), a dziś na placu boju pozostały tylko trzy. Canon, Nikon i Pentax. Ja osobiście lubię Pentaxa, ale do Canona jednak jest większy wybór obiektywów, w lepszej cenie, zwłaszcza obiektywów systemowych.
Teraz coś dłuższego. Obiektyw „portretowy” 100 mm
To może być również 80 mm. Wszystko jedno. Nie jest to jeszcze teleobiektyw, którego używamy do fotografowania dzikich zwierząt, z dużego dystansu, ale świetnie nadaje się właśnie do portretu, do krajobrazu (detal), do architektury (detal) i do makrofotografii (dlatego właśnie ta ogniskowa jest najczęściej spotykana w obiektywach makrofotograficznych). Dzięki trochę dłuższej ogniskowej, uzyskujemy mniejszą głębię ostrości. Wystarczająco małą, żeby wyizolować portretowaną osobę, czy detal architektoniczny, z tła, ale nie jest to obiektyw na tyle „długi”, żeby nie dało się tej osoby „objąć”, bez oddalania się na kilometr od niej. Ponadto, krótkoogniskowe (szerokokątne) obiektywy, zniekształcają perspektywę. Jak nie wiecie co to takiego, to przypomnijcie sobie, jak wygląda twarz widziana przez „judasza” w drzwiach. Obiektyw o tej ogniskowej, praktycznie w ogóle nie ma zniekształceń, co w portrecie jest właściwością niezwykle cenną.
Podsumujmy więc. Mamy aparat pełnoklatkowy i obiektywy do niego, obok aparat z matrycą APS-c i zestaw obiektywów o ogniskowych odpowiednich do APS-c
Obraz uzyskany za pomocą wyżej pokazanych obiektywów, będzie wyglądał tak:
ultra szeroki – 14mm FF, 8mm APS-c
bardzo szeroki – 28mm FF, 14mm APS-c
szeroki – 35mm FF, 20mm APS-c
standardowy – 50mm FF, 35mm APS-c
oraz „portretowy” – 85mm FF, 50mm APS-c
Ten pierwszy (ultraszeroki) był robiony innego dnia, niż pozostałe, dlatego niebo wygląda odrobinę inaczej.
Czy naprawdę musimy mieć tyle obiektywów? A może Zoom?
Oczywiście, że nie musimy, ale kilka przydałoby się mieć. Niestety, w fotografii, podobnie jak w wielu dziedzinach życia, nie można mieć wszystkiego na raz. Obiektywy stałoogniskowe są zazwyczaj jaśniejsze, ostrzejsze i w ogóle lepsze, co daje więcej możliwości. Zazwyczaj jednak los jest złośliwy. Stare fotograficzne porzekadło mówi, że nie ważne jak dużo różnych obiektywów masz w plecaku, zawsze trafisz na sytuację, w której niezbędny będzie ten, którego akurat nie masz. Możesz też chodzić cały dzień z teleobiektywem, polując na okazję, a gdy w końcu zmienisz go na obiektyw szerokokątny, ta okazja właśnie się trafi. Żeby zapobiec złośliwościom losu, wymyślono obiektywy zmienno ogniskowe, czyli zoomy. Szczerze mówiąc, to zaadoptowano je do fotografii, z filmu.
Dziś aparaty są sprzedawane albo w postaci samego korpusu, albo z obiektywem „kitowym”. Kit – to znaczy – zestaw, a więc zwykła zapchajdziura, żeby po kupieniu aparatu od razu można było się nim pobawić. Zwykle mają jakiś niewielki zakres ogniskowych i są dość ciemne.
Powszechnie utarło się, że są to szkła kiepskiej jakości, mają plastikowe soczewki, nie najlepsze powłoki antyodblaskowe i plastikowe mocowania. Na początek jednak, wystarczają w zupełności, a w komplecie z kilkoma stałoogniskowymi obiektywami, powinny zaspokoić zapotrzebowanie nawet całkiem wybrednego fotoamatora. Ten pokazany powyżej, był w zestawie z moim Canonem 60D i spisywał się całkiem dobrze, zanim nie kupiłem Canona 50mm f1,8. Przy matrycy APS-c, był trochę za wąski, ale za to jasny i bardzo ostry. Dlatego do zdjęć wymagających super jakości, do portretów i właściwie… Większości rzeczy, używałem jego. Tam, gdzie musiałem objąć więcej, albo nie mogłem odejść dalej (w pomieszczeniach), używałem „kita”. Radził sobie całkiem nieźle, a zdjęcia makro, wychodziły ostre, niczym siekiera.
Jaka więc jest prawda, na temat „kitów”? Odpowiedź nie jest już dziś, tak oczywista. Jedno jest pewne, są to obiektywy dość ciemne. Zdarzają się wśród nich jednak i bardzo dobre i takie, które lepiej sobie darować. Niestety, te lepsze są oczywiście droższe. Dlatego dobrym rozwiązaniem jest obiektyw niesystemowy, czyli robiony przez zupełnie inną firmę. Najbardziej znane są Tamron, Sigma i Tokina. Wśród nich, można znaleźć nie raz prawdziwe perełki. Tylko musimy jeszcze odpowiedzieć sobie na jedno pytanie…
Jaki zakres ogniskowych? Jeśli lubimy reportaż, czy jak to się dziś mówi, fotografię uliczną, jeśli lubimy podróżować i większość naszych zdjęć stanowią zdjęcia pamiątkowe, a do tego czasami jakiś krajobraz, to lepszym wyborem będzie zoom krótki, na przykład Tokina 11 – 20 mm f 2,8…
…która jest obiektywem dość drogim, ale jednym z najlepszych w swojej klasie. Tak czy inaczej, jest tańsza od wielu szkieł firmowych, o podobnych parametrach. Gdy zakres 11 – 20 mm wyda nam się nieco za „szeroki”, powinniśmy się przyjrzeć temu Canonowi 17 – 55 mm f 2,8
To rewelacyjny obiektyw, ze stabilizacją, jasny i tani jak barszcz (jak na tą klasę). Sam dziwię się, czemu go nie mam. Ma tylko jedną małą wadę. Jest całkiem spory. No, ale coś za coś. Jasny zoom musi być duży i na to nie ma siły. Ponadto, ten obiektyw nadaje się zarówno do formatu APS-c, jak i do pełnej klatki.
A może coś dłuższego?
Dłuższe zoomy, moim zdaniem są trochę bez sensu. Skoro i tak trzeba wydać na nie worek pieniedzy, to lepiej jest zainwestować w coś stałoogniskowego. Owszem, możemy sobie zafundować taką Sigmę 150 – 600mm, za jakieś 3,5 – 4 tys. zł i to będzie całkiem niezła „lufa”, którą możemy fotografować sport, polować na dzikie ptactwo, a nawet pobawić się w paparazzi…
…ale to już nie jest fotografia twórcza, tylko rzemiosło. Dlatego darujemy sobie omawianie tych ogniskowych. Nie chciałbym być źle zrozumiany, ja nie twierdzę, że to jest jakaś „gorsza” fotografia. Rzecz w tym, że takie teleobiektywy, to jest sprzęt raczej specjalistyczny. Używany przez ludzi, którzy zajmują się zdjęciami zawodowo (albo i nie) i to zdjęciami takimi, jak właśnie sport, dzika przyroda, czy reportaż z dystansu. Celem takiej fotografii nie jest tworzenie, tylko uzyskanie jak najlepszego technicznie zdjęcia. Zazwyczaj.
Nie chciałbym też, żeby odezwał się tutaj jakiś fotograf hobbysta, który fotografuje ptaki i przekonywał mnie, że właśnie to sprawia mu radość. Bo ja to doskonale rozumiem. Tyle, że fotografowanie ptaków „sześćsetką”, to jest bardzo wyspecjalizowany wycinek tego, co nazywamy fotografią amatorską. I żeby się za niego zabrać, powinno się najpierw poznać tą „całość”. A gdy ją już poznacie, sami będiecie wiedzieli, jakiego dokładnie sprzętu potrzebujecie. Amen.
Podsumowanie części 1
Jeśli jesteś fotoamatorem, który coś już wie na temat robienia zdjęć i niektóre z opisanych przeze mnie rzeczy, są Ci dobrze znane, po prostu je pomiń. Na dobrą sprawę, możesz pominąć wszystko. Poradnik ten (bo w istocie, jest to poradnik) napisałem przede wszystkim z myślą o tych z Was, którzy chcieliby poznać fotografię amatorską, ale do tej pory nie mieli z nią żadnego bliższego kontaktu (poza okazyjnymi fotkami trzaskanymi smartfonem).
Kiedyś to się robiło w ten sposób, że brało się jakiś podręcznik fotografii i mozolnie się go studiowało, czytając wszystko, jak leci (czyli to co najważniejsze, ale i mnóstwo informacji do niczego nie przydatnych). Sam tak zaczynałem, od doskonałej, skądinąd książki Zbigniewa Pękosławskiego – Fotografia w praktyce amatorskiej. To była moja „Biblia” i wiele się z niej nauczyłem.
Dziś jednak sporo się zmieniło. Wiedzę czerpie się z Youtube, z forów internetowych i z facebooka. Bywa, że wiedzą tą dzielą się różni ludzie, czasem zupełnie niekompetentni i to robi więcej szkody, niż pożytku. Dobrze by było „przefiltrować” tą sieczkę i oddzielić ziarno od plew, ale jak to zrobić, skoro jest tego tak dużo? Nie da się.
Z drugiej strony, choć wiele kanonów fotografii pozostało niezmiennych, to całe rozdziały traktujące o wywoływaniu filmów, samodzielnym przygotowaniu chemii i w ogóle pracy w ciemni, oraz o sprzęcie, straciły aktualność co najmniej 20 lat temu.
Spróbowałem to połączyć. Całą, nadającą się do wykorzystania, wiedzę z książek i moje osobiste doświadczenia. Na ile mi się udało ubrać to w zrozumiałą formę, oceńcie sami. Jeśli macie jakieś sugestie, pytania, piszcie, komentujcie i pytajcie. W miarę możliwości, odpowiem.
Co dalej?
Zobaczmy… To zależy w dużej mierze od Was. Mam jednak plan, żeby to pociągnąć. Następna część będzie o…
Ustawianiu ostrości, o przysłonie, a także o zależnościach między jednym i drugim.
Już dziś zapraszam do następnych części i… Do roboty!
Wow! Dzięki wielkie! Właśnie czegoś takiego zawsze szukałam! To niesamowite, jak proste są rzeczy, jeśli się je dobrze wytłumaczy. A to jest tak wspaniale napisane, że dzieci w przedszkolu by zrozumiały 🙂
Mam tylko jedno pytanie…
Z tego co zrozumiałam, to najlepsza na początek będzie dla mnie lustrzanka. Tymczasem dziś jest trudno kupić taki aparat nowy. Wszędzie są tylko bezlusterkowce. Czy jestem więc skazana na aparat używany?
Hej Magda! Bardzo Ci dziękuję za miłe słowa. Jeśli to co napisałem jest jasne, to jest dla mnie duży komplement.
Co do lustrzanek… Dobrze, że o to zapytałaś. Rynek aparatów i osprzętu do nich, zawsze był rynkiem (w większości) wtórnym. Aparat nie zużywa się tak szybko jak samochód i często bywa kupowany „dla kaprysu”, a później jest odkładany na półkę i czeka sobie spokojnie, aż znajdzie się kupiec.
Nawet dziś, można znaleźć NOWE, albo prawie nowe egzemplarze aparatów na film, które były wyprodukowane 30 lat temu! Nie ma tego dużo, ale są. Wiele z nowszych lustrzanek cyfrowych, jak np wspominane przeze mnie – Canon 6D (FF) i 60D (APS-c), wciąż są w obiegu i wciąż można kupić nowy, nie wyjmowany z pudełka egzemplarz, za całkiem przyzwoite pieniądze. Świat oszalał (zawsze szalał) na punkcie nowości, jakimi w świecie aparatów są w tej chwili bezlusterkowce. Czemu tego nie wykorzystać?
Pozdrawiam gorąco.
Magdo, lustrzanki są dalej produkowane, są również dostępne w sprzedaży, oczywiście nie przez wszystkich i nie wszystkie. Myślę, że jeśli chodzi o ich słabszą dostępność, to po trosze jest to spowodowane tym co po części można przeczytać w tym artykule, czyli parciem na nowości, marketingiem i chęcią zysku, który podejrzewam, że w przypadku bezlusterkowców jest większy.- większe marże. Nie oznacza to jednak, że się nie da ich kupic. Sam w zeszłym roku kupiłem nową lustrzankę, jaką, to nie ma znaczenia. Chwilę to trwało, ale koniec końcem w pewnym sensie zyskałem, bo wyrwałem aparat na promocji. Dobrym pomysłem jest też jak autor napisał zakup używanego sprzętu, sam swoje pierwsze lustro kupiłem z drugiej ręki, i takie pewnie będzie moje następne, bo tak, w przyszłości pewnie też zakupię lustrzankę 😉
Beniamin bardzo przyjemny artykuł, pozdrawiam.
Dzięki. Yralleyas 😀
Oczywiście z tymi lustrzankami, to prawda. Myślę też, że ich słabsza dostępność, to nie jest w żadnym wypadku stan permanentny. Na razie te firmy, które weszły w bezlusterkowce, korzystają z koniunktury, ale na dobrą sprawę, NIKT nie wie na pewno, w którą stronę to pójdzie. Trochę zamieszania narobił tutaj Pentax, swoim nowym aparatem K3 III, co konkurencja przyjęła z niedowierzaniem (bo ten K3 sprzedaje się świetnie). Tak czy inaczej, lustrzanka wciąż pozostaje bezkonkurencyjna, jeśli chodzi o naukę fotografii i o cenę.