Aparat, dzięki któremu zostałem mechanikiem…

       Jak już wspominałem wcześniej, moim pierwszym aparatem, którym zacząłem robić zdjęcia na poważnie, był Fed 5B. Używałem z reguły filmu Foto 65, więc nie miałem do dyspozycji zbyt dużej czułości. Dziś wystarczy wcisnąć kilka guzików i whooomp! Mamy 6400. Ale wtedy takiej możliwości nie było. Oczywiście istniały superczułe filmy (choć w praktyce 400 ASA to było wszystko), oraz metody forsowania przez odpowiednie wywołanie, ale jak się rozpoczęło film, to trzeba go było zużyć do końca, a duża czułość niekoniecznie była potrzebna na wszystkich klatkach. Nie można było „przełączyć” w trakcie, trzeba było zrobić cały film „tak”, albo „tak”. Nic dziwnego, że w tej sytuacji, marzyłem o lampie błyskowej. Niestety te, które były w moim zasięgu, były podobne do łyżki wazowej, z dołączoną sporą walizką. Pobierało toto tyle prądu, że w praktyce lepiej było rozejrzeć się za jakimś gniazdkiem i korzystać z sieci 220V. Wprawdzie zasięg fotografowania był ściśle związany z długością kabla, ale na szczęście w kościele podczas ślubu, lub w domu, zawsze jakieś gniazdko było pod ręką. Lampy na baterie owszem, istniały, ale były to produkty zachodnie, więc większość jednak musiała się zadowolić radzieckimi Czajkami, lub nieco mocniejszymi – Łucz M-1.
       Pewnego dnia stałem się szczęśliwym i dumnym posiadaczem cudeńka o nazwie Unomat B20C. Lampa była prawie nowa, z pudełkiem, instrukcją i kabelkiem synchronizacyjnym w komplecie.

       Tak, wtedy (czyli jakieś 30 lat temu) lampa o wielkości paczki papierosów, zasilana dwoma bateriami „paluszkami” i jeszcze do tego posiadająca „komputer”, to naprawdę było coś, co można było określić mianem cudeńka. Jakaż to była dla mnie niezależność! Mogłem robić zdjęcia wszędzie i o każdej porze. Swój „chrzest” ona i ja, przeszliśmy na strychu pewnej opuszczonej szkoły, gdzie weszliśmy późnym wieczorem, całą paczką, jak najbardziej nielegalnie, ażeby go zwiedzić i przy okazji napić się wina owocowego „Prima” w jakimś niebanalnym miejscu…

       Aparat widoczny na poprzednim zdjęciu, to Fed 5, a nie 5B, którego musiałem w końcu oddać Wojtkowi 1. Lampa jednak, to jest dokładnie ta sama lampa i używam jej z powodzeniem do tej pory. Jest po prostu wspaniała. Nie pożera zbyt dużo prądu, jest tak mała, że można mieć ją zawsze przy sobie, no i ma komputer. Ponadto, ma jeszcze coś, co moim zdaniem jest w lampach błyskowych najważniejsze, czyli światło. Sposób rozproszenia błysku i temperatura barwowa, która (tak!) nie we wszystkich lampach jest taka sama, decyduje o jakości lampy. Bo na przykład doskonałym skąd inąd Metzem 58AF-2, którego używam najczęściej, nijak nie da się zrobić zdjęcia na wprost. Wyłącznie z reflektorem skierowanym w sufit. Z moim małym Unomatem, ani z Braunem 500VC, który swojego czasu był moją podstawową lampą w fotografowaniu ślubów, studniówek i wszelkich innych imprez, nigdy takich problemów nie miałem. I chociaż lampa Brauna ma możliwość odchylenia palnika w górę, to wcale nie musiałem z tej funkcji korzystać. Światło przy ustawieniu na wprost było tak cudownie rozproszone, jakbym fotografował z nasadką zmiękczającą. Zresztą fotografując większością moich aparatów na film, wciąż używam Brauna, który po wymianie akumulatorów odzyskał drugą, a właściwie trzecią młodość (raz już były wymieniane) i całkiem nieźle sobie radzi. Tyle, że jest dość spory i przez to nieporęczny, no ale w końcu to młotek 2

      Mniej więcej w tym samym czasie 3, stałem się szczęśliwym posiadaczem Praktici MTL5, która nie dość, że była moją pierwszą lustrzanką, to jeszcze posiadała wewnętrzny światłomierz! O możliwości wymiany obiektywów, na razie nie wspominam, bo miałem wtedy tylko dwa. Standartowego Pentacona 50/1,8 i radzieckiego Jupitera 20M o ogniskowej 200mm.

       Co ciekawe, mając Feda, tak się przyzwyczaiłem do określania parametrów naświetlania „na pamięć”, że światłomierz Praktici wydał mi się narzędziem zupełnie niepotrzebnym. Zdarzało się, że pomimo wskazań światłomierza, naświetlałem po swojemu, a zdjęcia i tak wychodziły poprawnie. Wystarczyło jednak kilka miesięcy fotografowania ze światłomierzem, bym prawie wszystko zapomniał. Cóż chcieć? To przecież nic innego, jak ewolucja! Jeśli czegoś nie potrzebujemy, to dane nam ku temu zdolności, zaczynają zanikać, jako zbędny balast. Wprawdzie dziś nadal potrafię określić parametry naświetlania „z głowy”, ale z dawnej nieomylności zostały mi jakieś żałosne resztki. Rodzi się jednak pytanie, po co właściwie w dzisiejszych czasach taka umiejętność? Odpowiedź brzmi – A tak. Dla satysfakcji, że potrafi się zrobić coś, bez wyręczających nas we wszystkim urządzeń.
         Praktica to zupełnie osobny rozdział, więc pogadamy na jej temat innym razem, a w międzyczasie, tak dla porządku, powinienem wspomnieć o jeszcze jednym aparacie, który pojawił się w moim życiu pomiędzy Fedem, a Prakticą. Była to Agfa Isolette II, którą dała mi kiedyś z prośbą o naprawę, panna K. Jeszcze wtedy nie naprawiałem aparatów, ale ponieważ interesowałem się fotografią, a w jej oczach byłem „chłopakiem, który potrafi wszystko”, więc pomyślała ani chybi, że i z tym sobie poradzę. Dostała ten aparat od swojego dziadka i niestety zaniosła go do jakiegoś „zakładu naprawy aparatów”, celem sprawdzenia, przeczyszczenia i w ogóle doprowadzenia do jakiej takiej kondycji. Na nieszczęście jej i aparatu, rzekomy fachowiec okazał się być oszustem i wydrwigroszem, więc biedna Agfa po odbiorze z „naprawy”, praktycznie nie nadawała się już do niczego. Zrobiliśmy na niej wprawdzie parę filmów, ale wszystkie zdjęcia okazały się nieostre. Prawdopodobnie z powodu rozebrania i wadliwego złożenia obiektywu. Dziś pewnie bym sobie z tym poradził, ale wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o wielu rzeczach, więc Agfa wylądowała gdzieś w szufladzie i leży tam pewnie do dziś.

      Co jest jednak bardzo istotne, aparat ten zmienił bardzo wiele. Po pierwsze, zaszczepił mi zainteresowanie średnim formatem, bo choć żadne ze zrobionych nim zdjęć nie nadawało się do powiększenia 3, to jednak właśnie przez niego, zakochałem się w filmie o szerokości 6 cm i ta miłość kwitnie po dziś dzień. Po drugie, ten aparat nadepnął mi strasznie mocno na ambicję. Fakt, że próbując go naprawić, poniosłem porażkę, zmobilizował mnie do zdobycia jakiejś wiedzy na temat budowy aparatów i zajęcia się ich naprawą. Na początku nie było łatwo, ale po kilku latach, kiedy widząc przez okno, zmierzającego w moją stronę klienta, wiedziałem już, jaki ma aparat i co jest w nim popsute, a numer na kwicie naprawy przekroczył liczbę cztery tysiące, mogłem zacząć nieśmiało uważać się za mechanika. Fotomechanika…
Krótko mówiąc, był to chyba najważniejszy aparat w całym moim życiu…

1 Po paru latach brat Wojtek się ożenił, no i pewnego dnia jego żona, zainspirowana zdjęciami Kydryńskiego w National Geographic, postanowiła, że też będzie reporterem pracującym dla tego magazynu. Ponieważ nigdy wcześniej nie zrobiła ani jednego zdjęcia, więc Wojtek zaczął jej wybijać z głowy zakup Leici M6, z kompletem wymiennych obiektywów i poprosił mnie o zwrot Feda, słusznie twierdząc, że na początek powinien być w sam raz. Więc oddałem…

2 Młotek, to slangowe określenie lampy błyskowej, zazwyczaj dużej mocy, która swoim kształtem przypomina właśnie młotek. Kształt ten wziął się stąd, że dawniej źródła zasilania nie były tak efektywne, jak dziś, więc te duże akumulatory trzeba było gdzieś pomieścić i wsadzano je właśnie do „trzonka”. Dziś zarówno akumulatory, jak i baterie, są znacznie sprawniejsze, więc „młotki” musiały umrzeć w naturalny sposób. Dobrym przykładem jest mój Metz 58 AF-2, który przy liczbie przewodniej 58, zadowala się czterema bateriami (lub akumulatorami) w rozmiarze AA. Braun, ma cały „trzonek” wyładowany podobnymi ogniwami, tylko że jest ich aż osiem i wystarczają na mniej więcej połowę błysków Metza i to przy liczbie przewodniej 50. Dla przypomnienia, liczba przewodnia, jest to zasięg lampy w metrach, przy czułości 21 DIN, czyli 100 ASA i przysłonie f 1. Czyli np przy przysłonie f 2, lampa o liczbie przewodniej 20, „sięgnie” na 10 metrów.

3 Nie do końca. Zachowało mi się kilka stykówek, na których jest oczywiście panna K. Stykówki z racji na swój rozmiar, wybaczają niedoskonałości obrazu, którymi był obarczony ten egzemplarz.