W latach dziewięćdziesiątych, kiedy „komunizm w Polsce jeszcze nie upadł”, a nowy system jeszcze się nie skrystalizował, działo się sporo. Ludzie, zwłaszcza młodzi, mieli wciąż głowy pełne ideałów, w odróżnieniu od rodziców, których podstawowym zmartwieniem był brak polędwicy w lodówce, a rodząca się dopiero klasa złodziejsko-próżniacza, o cynicznej bezwzględności łotrów, którzy po cudzą własność (w tym również cudze życie) sięgają jak po swoje, dopiero się umacniała. Wielu nazywało lata 90 okresem przejściowym, choć pewnie każdy miał swoje zdanie, czemu akurat „przejściowym”. Jedno jest pewne, były to czasy ciekawe…
W moim mieście, jak zresztą w całym kraju, zaczęły się pojawiać rzeczy wcześniej nieznane. Zaczęły powstawać kawiarnie, kluby, zaczęto sprowadzać niedostępne wcześniej u nas gatunki piwa; Otwierano nowe księgarnie, które zapełniły się kolorowymi książkami z całkiem świeżych wydawnictw… Pamiętacie Amber? Horrory Kinga, Koontza, Mastertona? Imię Róży, Ludlumy, Forsythe’ów i pierwszy odcinek Bonda – Doktor No? Wiele z tych książek się rozlatywało już podczas czytania, bo były byle jak poklejone, ale wydawcom zależało, żeby było szybko dużo i kolorowo. Bo takich rzeczy wcześniej nie było i ludzie po latach (jak się okazało, wcale nie takiej najgorszej) szarzyzny, rzucali się na wszystko, jakby od razu, w jeden dzień, chcieli wynagrodzić sobie czterdziestoletnie pragnienia posiadania tego, co „na Zachodzie” inni mieli już od dawna.
Nie było tygodnia, żeby nie otwierała się w mieście nowa restauracja, kawiarnia, czy pub 1 , a pomimo to w Sobotę wieczorem i właściwie każdego dnia, trzeba było sobie rezerwować miejsce, żeby się do nich dopchać.
A pamiętacie buty z Sofixu? Pierwsze sportowe, białe, z niebieskimi i czerwonymi paskami, po które pod firmowym sklepem ludzie stali po dwa dni (i noce!). Mieć takie buty i do tego jeansowy komplet z Turcji, czyli spodnie i kurtka na białym „misiu”, z odpinanymi rękawami… To było coś! Każdy, kto tylko miał parę złotych, coś otwierał, produkował, albo czymś handlował. 2 Wystarczyło mieć tylko pomysł, a o dobry pomysł nie było trudno, bo wszystko właściwie było „pierwsze”. Pierwsza księgarnia z tanimi książkami, pierwszy sklep z rzeczami dla domu, pierwszy pub z rzutkami i szafą grającą, pierwszy bilard, pierwszy sklep z aparatami fotograficznymi, inny niż państwowa Fotooptyka…
W tym szalonym, zmieniającym się jak w kalejdoskopie świecie, udawało nam się jednak znaleźć czas na zabawę 3 , na swoje pasje i na bardzo kolorowe, choć jeszcze nie zepsute konsumpcyjnym rozpasaniem życie. Spotykaliśmy się często w gronie kumpli, którzy wiecznie składali (czasem też na nich jeździli) stare motocykle…

Przesiadywaliśmy zazwyczaj, całymi godzinami w jakimś garażu 4 , gdzie jeden z nas walczył przez pół nocy z niedostatecznie gładkim deklem5 , albo wiecznie nie działającym iskrownikiem od Janka 6 , a reszta dzielnie mu kibicowała, wznosząc toasty napojem, który w tym czasie (i w tym regionie) nosił nazwę Gośka, Samanta7 , najczęściej jednak przybierając tą najlepiej znaną i jakże klasyczną, o której nie wspomnę, bo przecież każdy wie…
Spotykaliśmy się też w knajpie, która nie wyróżniała się niczym szczególnym, poza tym, że właśnie tam i tylko tam, można było spotkać właściwie każdego, a jeżeli nie było go akurat wtedy, to można było się dowiedzieć gdzie jest, albo kiedy będzie. W ciągu dnia nie było zbytniego tłoku, ale wieczorem… Do dziś nie mogę zrozumieć, jak na tak małej powierzchni, mogło się zmieścić tyle osób. Większość siadywała przy długim barze, reszta przy wysokich stolikach, których nie było zbyt wiele, a ci, dla których nie starczyło miejsca, po prostu krążyli tu i tam. Z jednym zamienili słówko, do innego się przysiedli, z jeszcze innym wypalili po calaku… 8
Jeżeli w ogóle istniało jakieś miejsce, gdzie spotykała się ówczesna bohema, jakiś nasz odpowiednik Guerbois 9 , to był to właśnie ten niewielki lokalik 10 .
Przez jakiś czas ulubionym punktem spotkań była też piwnica u jednego z nas. Zrobili mu w domu remont, a ponieważ było lato i bardzo ciepło, więc zamieszkał w piwnicy. Remont się dawno skończył, a on wciąż tam siedział. Był tapczan, fotele, ława i adapter z mnóstwem płyt. Budka Suflera, Perfect, Oddział Zamknięty, Mech, Bank… Części tych zespołów już dziś nikt nie pamięta, a my żeśmy słuchali tego na okrągło. Piwnica miała tą dobrą stronę, że mogliśmy robić, co nam się żywnie podobało i nikt z dorosłych nam nie przeszkadzał…
Bez względu na to, gdzie się spotykaliśmy i z kim, zawsze mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Od rozmów o poezji, domorosłego filozofowania i zastanawiania się, czy Exupery w Nocnym Locie tylko opisywał wydarzenia, czy też chciał powiedzieć nam o czymś zupełnie innym, poprzez zażarte dyskusje na temat proporcji owoców z pestkami do tych wydrylowanych, przy robieniu nalewki z wiśni, aż po burzę umysłów wywołaną niemożliwością wyeliminowania wstecznego zapłonu przy „kopaniu” zdiełanego w Związku Radzieckim Iża i związanych z tym, nieuniknionych urazów prawej nogi. Jeżeli piliśmy przy tym tanie wino, albo cokolwiek innego, to tylko jako tło do rozmowy, jeden z elementów spotkania, a nie jego zasadniczą treść. Narkotyki były prawie nieznane, a zresztą ich nie potrzebowaliśmy, bo jakiż bałwan chciałby dobrowolnie dać się „wyłączyć”, skoro rzeczywistość była tak ciekawa?
Bywało różnie. Czasami ktoś powiedział za dużo, ktoś inny się wkurzył, poleciała gała, ktoś się na kogoś obraził. A później pogodził… Często brakowało kasy, ale w „naszej knajpie” papierosy były sprzedawane na sztuki. Piło się przeważnie piwo, ale herbata i kawa nie były napojami w ogóle nieznanymi. To nie było tak, że trzeba się było schlać do nieprzytomności, żeby się dobrze bawić. Przeciwnie, wtedy byłoby po zabawie, jeszcze przed jej rozpoczęciem. A co dziś wydaje się niewiarygodne, pomimo młodego wieku, większość z nas doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Pamiętam bardzo dobrze moje pierwsze tanie wino, które wypiłem zresztą z tym gościem, co siedzi na motocyklu (na zdjęciu powyżej). Pojechaliśmy do Warki, bo tam był duży i świetnie zaopatrzony sklep z częściami do chyba wszystkich używanych w Polsce jednośladów. U nas w Radomiu takiego nie mieliśmy. Pojechaliśmy pociągiem, kupiliśmy co tam każdy z nas chciał, następnie mój kumpel stwierdził, że trzeba by się napić dobrego winka. Wsiedliśmy do pociągu powrotnego, przejechaliśmy ze dwa przystanki w niewłaściwą stronę, wytrąbiliśmy na jakiejś bezimiennej rozwalającej się stacyjce jedną flaszkę, wsiedliśmy (tym razem we właściwą stronę) jeszcze raz do pociągu i w bardzo dobrych humorach wróciliśmy do domu. Oczywiście na gapę, bo nam się forsa skończyła… To było trzydzieści lat temu i pamiętam właściwie cały ten dzień, z najdrobniejszymi szczegółami.
Dlaczego ja o tym wszystkim piszę? I co to u diabła ma wspólnego z fotografią i aparatami? Ano jednak chyba trochę ma…
Rzeczą, której najbardziej żałuję z mojej młodości, jest to, że nie miałem aparatu i nie fotografowałem wszystkich tych momentów, które były tego warte. A było ich mnóstwo. Później aparat już miałem, ale najlepsze czasy przeminęły bezpowrotnie. U nas w klasie był jeden gość, który miał Lubitela i sam nie tylko robił, ale i wywoływał zdjęcia. Nauczył go starszy brat…
Być może to ja mógłbym być tym „klasowym” fotografem, bo fotografia mi się zawsze podobała, ale nie było nikogo, kto pomógłby zrobić mi ten decydujący krok, a powiększalnik i reszta sprzętu, w tym czasie spokojnie sobie rdzewiała gdzieś na szafie…
Lubitel (skoro już przy nim jesteśmy) to dość prymitywna lustrzanka dwuobiektywowa, wyprodukowana przez naszych wschodnich braci. Była to jakby wersja rozwojowa aparatu Komsomolec, który był z kolei kopią niemieckiego Voigtlandera Brilant, małpowanego zresztą nie tylko przez Rosjan. Nie zamierzam pisać nic, na temat budowy i działania tego aparatu, w końcu nie o tym rzecz, ale chciałem zwrócić uwagę na coś innego.
Aparaty tego typu, nie są jakoś szczególnie wyrafinowane technicznie, nie mają zbyt dobrych obiektywów i ogólnie rzecz biorąc, sprawiają wrażenie topornych. Ale ta właśnie ich cecha, doceniana przez wielu amatorów (najczęściej nieświadomie), powoduje, że są niezwykle lubiane i popularne. Najwymowniej przemawiają liczby. Wprawdzie Komsomolec został wyprodukowany zaledwie w 300 tysiącach egzemplarzy, ale już Lubitel, we wszystkich wersjach, opuścił bramy fabryki w niewiarygodnej liczbie 4,5 miliona sztuk! I nie liczę najnowszego modelu, który różni się od poprzedników tylko tym, że prawa do jego dystrybucji przejęło dwóch cwaniaków z Austrii, co spowodowało wzrost ceny do obłędnych 1,5 tys. złotych.
Dlaczego tak nas ciągnie 11 do robienia zdjęć czymś równie prymitywnym? Myślę że jakąś podpowiedź można uzyskać przez porównanie z samochodem. Dawniejsze samochody były proste, twarde i pozbawione większości wygód dostępnych dzisiejszym kierowcom. Czuło się nierówną drogę, słyszało się silnik i szum opon, jak się weszło za szybko w zakręt, to się lądowało w rowie. Dziś mamy specjalnie zaprojektowane opony, ciche silniki, wykładziny dźwiękoszczelne, wielowahaczowe skomplikowane zawieszenia, wspomaganie kierownicy, systemy kontroli trakcji, i w rezultacie jesteśmy tak doskonale odizolowani od otoczenia i od drogi, że czujemy się jak ten kierowca Syrenki z dowcipu, który znalazł się w szpitalu, bo jechał Rolls-Royce’m sto dwadzieścia na godzinę, myślał że stoi i wysiadł 12. Tak, to wszystko wygląda bardzo pięknie, jak jedziemy z dzieckiem na wakacje, podróż jest komfortowa, można jechać szybko i bezpiecznie. Jeśli jednak chcemy poczuć prawdziwą jazdę samochodem, musielibyśmy się przesiąść do rajdówki, albo do gokarta. Ewentualnie do Kaszlaka, Kredensa, Mydelniczki, Zemsty Honeckera, Zemsty Stalina 13, albo jakiegokolwiek samochodu z lat 70, lub nawet 80. Sam jeździłem czymś takim, to wiem…

Widoczny na zdjęciu pojazd posiadał zawieszenie na resorach piórowych, które dały by się zastosować z powodzeniem w małej ciężarówce, wąskie opony i brak jakiegokolwiek wygłuszenia. Nie miał też wspomagania kierownicy, ani wspomagania hamulców. Zapewniam jednak, że w żadnym innym samochodzie, nigdy nie poczułem takiego „realizmu” jazdy, jak w tym. Czasami można było poczuć jeszcze inne rzeczy, ale to dłuższa historia. Prawdziwym hardkorem było również tankowanie, zwłaszcza w zimie…14
Moja kopia Voigtlandera, to nie był ani Komsomolec, ani Lubitel. To był czeski Druoflex, którego kupiłem, zdaje się, razem z zestawem do wywoływania, ale za cholerę nie pamiętam, od kogo i gdzie..

Robienie zdjęć tym „bakelitowym pudełkiem”, było właśnie takie. Dzięki prymitywizmowi konstrukcji, dawało niepowtarzalną szansę „poczucia” realnej fotografii, ze wszystkimi trudnościami, które trzeba było pokonać i niespodziankami po wywołaniu filmu. Ale ten aparat, tak czy inaczej, miałem już wtedy, gdy zajmowałem się fotografią zawodowo, więc nie był to mój jedyny sprzęt. Mój kolega ze szkoły miał Lubitela i prawdopodobnie to był jego jedyny aparat, więc robił zdjęcia właśnie nim. O kupieniu Zenita, czy jakiej bądź lustrzanki małoobrazkowej można było marzyć po cichu, ale jej posiadanie, to była inna sprawa 15. Przypominam, że jesteśmy w latach Osiemdziesiątych…
Gdybym miał wtedy tego Druoflexa… Albo Lubitela, albo chociaż moją Smienę. Gdyby mnie ktoś już wtedy delikatnie „popchnął” w stronę fotografii, gdyby ojciec nie pochował przede mną całego sprzętu… Ile niepowtarzalnych zdjęć mógłbym narobić, jakże cenne były by dla mnie dzisiaj… Dlatego, gdybym mógł się cofnąć ze ćwierć wieku wstecz i doradzić coś, na przykład mojemu ojcu, to powiedziałbym – Wiesz, jaki aparat jest najlepszy na świecie? Ten który masz. Tylko proszę, rób nim zdjęcia, bo inaczej, nigdy się o tym nie przekonasz. A jeśli Ci się nie chce, po prostu daj go swojemu synowi…
1 – Słowo „pub” było wtedy szczególnie atrakcyjne, nawet jeśli lokal z pubem nie miał nic wspólnego.
2 – Inna sprawa, że takie możliwości, czyli „jakieś pieniądze” i wiedzę o koniunkturze posiadaną z dużym wyprzedzeniem, mieli tylko ludzie z układu, którzy po tzw. Przemianach ustrojowych, czyli po Magdalence, z sekretarzy, dyrektorów, ministrów, oficerów, posłów, stali się nagle biznesmenami. I pojawiły się różne Solorze, Kulczyki, Bagsiki et consortes.
3 – Która nie polegała na zajebaniu się do nieprzytomności wódą, czy innym syfem i na parzeniu się z kim popadnie, ale była rzeczywiście zabawą, w pełnym tego słowa znaczeniu. I żadnych dopalaczy nie potrzebowaliśmy. Dzisiejsze pokolenie używa tego gówna, bo nie jest w stanie wymyślić niczego interesującego.
4 Garaż, to była właściwie komórka u jednego z nas, gdzie po trochu wszyscy trzymali swoje rozgrzebane motocykle. Przy okazji, świetne miejsce do spotkań.
5 Dla niewtajemniczonych, dekle, to są aluminiowe pokrywy silnika motocyklowego, które koniecznie trzeba było wypolerować tak, żeby się błyszczały.
6 Czyli Junaka
7 Gośka była roześmianą kolorową blondynką z dwoma warkoczami koloru dojrzałej pszenicy, malinowymi ustami i dużymi niebieskimi oczami, natomiast niewyraźna fotografia Samanty, przedstawiała postać nagiej kobiety o ogromnych cyckach.
8 Czyli najczęściej po cudzesie. Tak czy inaczej, nie paliliśmy aż tak strasznie dużo. Bardziej dla fasonu, niż z rzeczywistego nałogu
9 Ulubiona kawiarnia Impresjonistów
10 Niestety po jakichś trzech latach prosperity, zmienił się właściciel, który (prawdopodobnie po kursie z marketingu i zarządzania) doszedł do wniosku, że lokal musi zarabiać więcej. Podstawowym założeniem tej strategii było wypraszanie gości, którzy nie zamawiali chwilowo niczego, albo zamawiali kawę i siedzieli nad nią zbyt długo. W efekcie kawiarnia splajtowała w ciągu miesiąca i trzeba było ją zamknąć
11 Słów „nas” i „ciągnie” nie należy rozumieć tu dosłownie. Po pierwsze, rzecz nie dotyczy „nas” dzisiaj, a jedynie pewnej grupy fotografów amatorów, i to z czasów współczesnych takim właśnie aparatom. Dlatego, choć piszę w czasie teraźniejszym, należy odnosić moje słowa do przeszłości.
12 Dowcipy o Syrence i Rolls-Royce’u, oraz o Trabancie były wówczas bardzo popularne.
13 Kaszlak to Maluch, czyli Fiat 126p. Inne znane rozwinięcie tego skrótu, to Fatalna imitacja automobilu turystycznego, 1-miejscowego, 2-drzwiowego i 6-krotnie przepłaconego. Kredens to Fiat 125p, czyli „Duży”, Mydelniczka to oczywiście Trabant, Zemsta Honeckera, albo w skrócie „Honecker”, to Warczyburg, czyli Wartburg, a zemsta Stalina, to Zaporożec. Samochód, którego trzeba by opisać w osobnym, obszernym artykule.
14 Bo Trabant to dwusuw, a to oznacza, że należy go tankować mieszanką benzyny z olejem w ścisłej proporcji 1 do 50. A więc najpierw trzeba było wlać do kanistra 10 l benzyny, wlać do butelki z podziałką odpowiednią ilość oleju Lux, przelać olej do kanistra, wymieszać i dopiero, przez lejek, wlać do zbiornika. W zimie olej gęstniał, więc miał konsystencję niemal stałą, co poważnie utrudniało całą operację. Wprawdzie był Mixol, którego teoretycznie nie trzeba było mieszać, bo mieszał się sam, ale w praktyce to nigdy nie działało.
15 Pamiętam w Młodym Techniku opis (nowego wówczas modelu) Zenita TTL. Na końcu artykułu była informacja, że „redakcja MT, uprzedzając spodziewane pytania czytelników, gdzie i kiedy będzie można kupić ten aparat, odpowiada, że nie dysponuje żadnymi informacjami na ten temat”.