Co ma deszcz do Zenita ET?

       Nie wiem jak Was, ale mnie deszcz inspiruje. Lubię deszcz i lubię mieć otwarte okna podczas deszczu, a za nimi mnóstwo roślin, które sprawiają, że dźwięki wydawane przez padające krople, są dużo przyjemniejsze… Tak naprawdę, to najbardziej lubię deszcz w lesie, ale… Może od początku…        Mniej więcej, w latach 90 przeprowadziłem się z całą rodziną na wieś. Przez jakiś czas było nawet fajnie i właściwie można powiedzieć, że było to kilka najwspanialszych i najbardziej beztroskich lat w całym moim życiu.
       Właśnie wtedy zająłem się naprawą aparatów, ale robiłem to w zaciszu domowego ogniska, a nie w żadnym zakładzie. Do miasta jeździłem dwa razy, albo raz w tygodniu, by zawieźć aparaty naprawione i odebrać te do naprawy, jeśli jakieś były. Współpracowałem wtedy z jednym sklepem, gdzie oprócz sprzętu AGD, sprzedawano też aparaty i przyjmowano filmy do wywołania. Pamiętam doskonale moje pierwsze zlecenie. To była Smiena z zaciętą migawką i za jej naprawę dostałem 50 tys. zł. Właściciel sklepu, to był równy chłop i zdarzało się, że nie raz sam stracił (bo klient się więcej nie pojawił, albo się uparcie targował), ale ze mną zawsze rozliczał się uczciwie.
        Pierwszą wpadkę zaliczyłem już przy drugim zleceniu, zaraz po Smienie. Na moje nieszczęście, trafił mi się najbardziej skomplikowany, mechaniczny aparat, jaki chyba kiedykolwiek wyprodukowano. Była to Pentina z migawką centralną i pełną automatyką, sterowaną selenowym światłomierzem i to wszystko mechanicznie!

       W życiu nie widzieliście tylu kółek zębatych, zapadek i sprężynek, w jednym miejscu! A wszystko tak małe, że chyba trzeba byłoby stać się krasnoludkiem, żeby to dziadostwo naprawić. Uparłem się jednak i męczyłem się z tym przez jakieś trzy miesiące, aż w końcu się poddałem. Klient na szczęście nie był tak uparty i też dał sobie spokój. Oczywiście wtedy zaczynałem moją przygodę z aparatami, więc nie miałem jeszcze odpowiedniego doświadczenia, ale myślę, że i dziś, nie było by mi łatwo sobie poradzić z tak skomplikowanym mechanizmem, jak migawka w Pentinie.
        Następny był Olympus OM-101. Jest to chyba jedna z ciekawszych lustrzanek, z jakimi miałem do czynienia…

       To był sprzęt jedyny w swoim rodzaju, ze względu na unikalny sposób nastawiania ostrości. Zamiast kręcić obiektywem, należało użyć pokrętła z tyłu aparatu i ostrość ustawiał silnik w korpusie, połączony z obiektywem przez typowy „śrubokręt”. Nie było to nawet głupie, zważywszy, że szybkość ostrzenia można było bardzo precyzyjnie dozować. Problem był tylko taki, że żarło toto dużo prądu, a dokupić obiektywy do tego cuda, to było (i nadal jest) coś, co graniczyło z cudem. Na korzyść aparatu trzeba dodać, że są to obiektywy bardzo ostre i dobre, a można też założyć te manualne, OM, z tym że traci się oczywiście całą automatykę i trzeba korzystać z ustawień ręcznych, które jednak nie są wbudowane w aparat, a w adapter, dokupowany oddzielnie. Nie muszę chyba mówić, jak trudno było (i jest) również ten adapter znaleźć. Dziś cały komplet można kupić za równowartość stu złotych, ale wtedy to była „Ameryka”, a raczej Japonia, w najlepszym wydaniu, czyli tak zwany wypas. Dlatego, jeśli komuś nie przeszkadza brak (trudna dostępność) wymiennych obietywów, a chciałby mieć połączenie zalet lustrzanki i „małpki”, która „sama robi” zdjęcia, i do tego nietuzinkowy sposób ustawiania ostrości, w jednym, to będzie bardzo dobry wybór. Kłopot tylko z tym, że dziś jest trudno znaleźć zadbany i niezniszczony egzemplarz.

         Pierwsze kilka aparatów, które naprawiałem, pamiętam doskonale, choć to było ze ćwierć wieku temu. Takie rzeczy zostają w głowie. Później było tego coraz więcej, ludzie się dowiedzieli o moim istnieniu i nawet się nie spostrzegłem, a byłem dosłownie zawalony robotą. Przynosili mi wszystko, co tylko robiło zdjęcia i już po roku, czy dwóch, o niewielu aparatach występujących wówczas w Polsce można było powiedzieć, że przynajmniej raz do mnie nie trafiły. Nie naprawiałem na przykład nigdy Hasselblada (choć miałem go przez parę dni), ani Leici 1, czy innych, przeważnie bardzo drogich marek. Te się na ogół nie psują, a jeśli już, to ludzie szukają raczej autoryzowanego serwisu. Generalnie bardzo rzadko miałem do czynienia z większymi formatami, poza oczywiście Pentaconem Six, Hasselbladzkim 2 i starymi mieszkowymi rupieciami wszelkich możliwych wytwórni. Za to Zenity, Fedy, Zorki, Praktiki, Smieny, Kievy i cała japońska oraz niemiecka produkcja „przychodziły” dosłownie stadami. Nie mówiąc o kompaktach 3, które stanowiły większą część całej mojej pracy.

         Tymi jednak aparatami, przy których chciałbym się zatrzymać na dłużej, były produkty radzieckiego przemysłu fotooptycznego, czyli znane wszystkim: Zenit, Fed i Zorka, oraz większy Kiev i Lubitel. Dlaczego „zakochałem” się w tych aparatach i dlaczego w ogóle można się zakochać w tak prostych, często topornych i niechlujnie wykonanych kawałkach żelastwa (no, może z wyjątkiem Lubitela, który jest z bakelitu, opisywałem go poprzednim razem). Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale gdy przez moje ręce zaczęły się przewijać dziesiątki egzemplarzy, różnych typów, i czasami miałem możliwość wypróbowania ich przez parę dni, zaraz wszystko zrozumiałem… Wspomniałem wcześniej o Praktici MTL-5, która zastąpiła w roli mojego podstawowego aparatu, wysłużonego i nie tak do końca mojego, Feda. Mówiłem, że przez posiadanie wbudowanego światłomierza, straciłem częściowo umiejętność oceny światła. Tak naprawdę jednak, straciłem też część przyjemności wynikającej z fotografowania, rozumianego jako proces twórczy, w którym wszystko zależy od człowieka, a sprzęt jest tylko narzędziem i niczym więcej 4. Tą radość przywrócił mi aparat, którego dostałem do naprawy na dłuższy czas. Czas wystarczający, do zrobienia na spokojnie całej rolki kolorowego filmu…

       To było to. Ciężki, choć delikatny 5, z matówką nieskalaną żadnym klinem, rastrami, czy czymkolwiek, co mogłoby „ułatwić” ustawianie ostrości, lub kadrowanie, zaokrągloną na rogach, jak ekran starego telewizora. Brak światłowierza 6 dopełniał szczęścia. Najciekawsze dla mnie było to, że po raz pierwszy mogłem zobaczyć coś takiego, jak głębia ostrości. W Praktici nie było to możliwe, ponieważ paradoksalnie jej matówka wyposażona w klin, raster i soczewkę Fresnela, uniemożliwiała obserwację niczym nie zakłóconego obrazu. Mając do wyboru jasność i „ułatwiacze” ostrzenia, a zdrugiej strony czystość obrazu, wolałem to drugie. Z powyższych powodów znacznie bardziej ceniłem też sobie fotografowanie Pentaxem K-1000, niż np Prakticą… Fotografowanie Zenitem ET tak mi się spodobało, że zapragnąłem mieć swój egzemplarz. Ponieważ internet jeszcze wtedy nie istniał, więc jedynym miejscem, gdzie można było coś takiego znaleźć, była regionalna gazeta z ogłoszeniami. Znalazłem taki aparat, z zachęcającym opisem i za dobrą cenę, ale w mieście i to nie w tym, do którego zwykle jeździłem. Trzeba było zatem wybrać się w podróż…

       Wstałem wcześnie rano, żona zrobiła mi kanapki na drogę, wziąłem też jakąś książkę do czytania 7 i wyruszyłem. Najpierw trzeba było dotrzeć do miasteczka, przez które przejeżdżał „Pekaes” do właściwego miasta, celu wyprawy. A tam, pojechałem czymś takim…

         … Zostawiłem pojazd u znajomego i poszedłem na dworzec. Był to dworzec kolejowy i autobusowy zarazem, rynek, i w ogóle najbardziej oficjalny punkt w całej miejscowości. Nie jestem pewien, czy takie miejsca jeszcze w Polsce istnieją, ale wtedy w każdym małym prowincjonalnym miasteczku był taki dworzec, taki plac i czasami na nim jedyny w okolicy pomnik. W każdym razie, to miejsce było przepojone jakąś niesamowitą, tajemniczą i trochę senną atmosferą, niepowtarzalną do tego stopnia, że czekanie na autobus wcale nie było nudne. Choć tylko celowość wyznaczona koniecznością podróży i oczekiwania na swoją godzinę odjazdu, wypowiadaną czasami przez dworcowy chrypiący megafon, usprawiedliwiała przebywanie na dworcu takim jak ten, to ja mógłbym na nim przebywać bez celu i to całymi godzinami…
          W końcu (który prędzej czy później musiał nastąpić) przyjechał autobus i wyruszyłem. Po jakichś czterdziestu minutach byłem na końcowym. Pytając przechodniów o drogę 8, odnalazłem adres, zapukałem do drzwi, chwila obawy, czy to ten właściwy, czy aparat jeszcze nie sprzedany, ale nie, wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku. Otworzył mi facet w starszym wieku, i po chwili wyjaśnił, jakby przepraszającym tonem, że kiedyś się pasjonował fotografią, sam wywoływał zdjęcia, a teraz i ze względu na zdrowie i brak czasu, po prostu kupił sobie kompakt i jak wszyscy, oddaje zdjęcia do wywołania, ciesząc się wyłącznie faktem posiadania jakichś pamiątek. Aparat był w takim stanie, jakby dopiero opuścił fabrykę, a zapach skórzanego futerału, roznosił się po całej okolicy i po autobusie, którym wracałem do domu. Wdychałem ten zapach i czułem się naprawdę szczęśliwy. Żaden aparat, ani przedtem, ani później, nie dał mi takiej radości z zakupu i robienia zdjęć, jak właśnie ten. Zenit ET, z ciemną i pozbawioną wszystkiego matówką, w kształcie starego kineskopu…
          Być może zauważycie, co ma z tym wszystkim wspólnego deszcz, o którym wspomniałem na początku. No cóż… Gdy wróciłem do domu z moim „szczęściem” opakowanym w skórzany futerał, padało. Gdy wracałem z „miasta” z aparatami do naprawy, też czasami padało. Raz poszedłem do sklepu muzycznego i kupiłem sobie kilka kaset. To były „Italian Greatest Hits” z niesamowitym „Tornero” i piosenkami Drupiego, album A-ha, na którym był mój ulubiony „Crying in the Rain”, i Enigma… Lało wtedy jak z cebra, a ja otworzyłem wszystkie okna i włączyłem, najpierw A-ha, a później Enigmę. Słuchałem muzyki, deszczu szeleszczącego w krzakach za oknem i oglądałem mojego Zenita… Nigdy, ani wcześniej, ani później, nie czułem się tak wspaniale, jak wtedy…

1 Zdarzały mi się aparaty tej marki, ale były to przeważnie kompakty, które Leica, chcąc przetrwać na rynku, musiała zacząć produkować. Każda firma, która tego nie zrobiła, prędzej czy później bankrutowała. Po prostu świat się zachłysnął kompaktami i chciał je mieć. Tylko kompakty.

2 Mowa o Kievie 88. Ponieważ Rosjanie zerżnęli żywcem konstrukcję ze szwedzkiego Hasselblada i nawet nie specjalnie starali się to ukryć, więc nazywano „sześciennego” Kieva Hasselbladzkim.

3 W mieście funkcjonowało jeszcze dwóch „fachowców”, z których jeden właściwie był już na „wylocie”, a drugi miał zakład fotograficzny i czasami przyjmował też aparaty do „naprawy”. W gruncie rzeczy jednak, czychał na starszych, albo nie znających się na rzeczy klientów, na przykład z wyczerpanymi bateriami, które można było wymienić i skasować naiwnego za rzekomą naprawę. Toteż gdy rozkręciłem się na dobre, ten drugi koleś zaczął mi robić koło pióra tak, że uszy więdły. Próbował podkładać świnię, oczerniać, a nawet grozić. Zwłaszcza, że zaczęli do mnie przychodzić ludzie wcześniej oszukani przez niego, a ja nie omieszkiwałem im uświadamiać, na czym oszustwo polegało. Wkrótce wieść się rozeszła i klienci w ogóle przestali go odwiedzać.

4 Można to porównać do tworzenia obrazu pędzlami i farbami, albo np w Photoshopie. W pierwszym przypadku można przypisać sobie autorstwo w stu procentach, w drugim, trzeba się podzielić jego lwią częścią z ludźmi, którzy stworzyli ten program i wszystkie zawarte w nim efekty. Jednym słowem, narzędzie musi być takie, żeby nie dało się go już bardziej uprościć, w przeciwnym razie, przestanie być tylko narzędziem.

5 Opowieści, jakoby Zenitem można było wbijać gwoździe, bez szkody dla mechanizmu, można sobie wetknąć… W rzeczywistości był to aparat delikatny, a obchodząc się z nim bez należnego szacunku, było go bardzo łatwo uszkodzić. Lubiła się też „odklejać” od rolek płócienna migawka i to zupełnie samoistnie, bez czyjegokolwiek udziału.

6 Tak, oczywiście wiem, że Zenit E miał wbudowany światłomierz, ale można było na nim polegać tak, jak na tabeli naświetlań, dlatego można było śmiało założyć, że go nie ma. Tak też i ja zrobiłem.

7 Pamiętam nawet, jaka to była książka. „Czarny pająk i Opowieści Niesamowite” z ilustracjami Franciszka Starowieyskiego.

8 Wtedy nie było nawigacji, a mapa (papierowa) takiego małego miasta nie była raczej łatwo dostępna. Jednak wbrew pozorom, wszędzie można było trafić bez większego problemu. Jak to się mówiło – koniec języka za przewodnika.