…Jak już wspomniałem poprzednim razem, mając dziewiętnaście lat, dostałem od brata Wojtka swój pierwszy aparat, czyli Feda 5B…
Teoretycznie, był to mój trzeci aparat, bo pierwszym była Smiena, którą mój ojciec schował przede mną bardzo starannie, drugim była tabela naświetlań, która przez jakiś czas zastępowała mi fotografowanie (dziś byśmy powiedzieli, że umożliwiała uprawianie fotografii wirtualnej), no i dopiero Fed stał się tym pierwszym narzędziem, za pomocą którego mogłem zrealizować wszystkie swoje marzenia o robieniu zdjęć. Następnym była lampa błyskowa, ale po kolei…
Fed był i jest aparatem wspaniałym. Przynajmniej dla mnie. O światłomierzu nie było co marzyć, ale i tak, dzięki wcześniejszym zabawom z tabelą naświetlań, większość zdjęć wychodziła mi poprawnie. Obiektyw był ostry jak żyleta, celownik (jak na owe czasy) wyraźny, ustawianie ostrości łatwe i szybkie. Najpopularniejszym wówczas filmem było Foto 65, no i sławny Fotopan HL, choć właściwie fotografowało się na wszystkim, co podeszło pod rękę. Foto 65, to był radziecki film o czułości 21 DIN, o tej samej nazwie, konfekcjonowany (czyli cięty i pakowany w kasetki) przez Foton.
To był rewelacyjny materiał. Miał bardzo małe ziarno, jak na czarno biały, miał dość dużą tolerancję, a odpowiednim wywołaniem można było z nim zrobić właściwie wszystko. Dziewięćdziesiąt procent „produkcji” z Feda, zrobiłem właśnie na nim. Poza tym był niewiarygodnie tani. Kosztował jakieś 30 – 40 tys. złotych, czyli cenę dwóch – trzech bochenków chleba. Dziś to by było ze cztery złote.
Co ciekawe, Fedem robiłem właściwie tylko zdjęcia czarno białe. Mój pierwszy kolorowy film zawdzięczam pożyczonemu kompaktowi, bo chciałem zrobić parę zdjęć dziewczynie, która mi się wtedy bardzo podobała, a nie miałem jeszcze swojego aparatu. Ja miałem wtedy osiemnaście lat, a ona o dziesięć więcej… To był początek epoki aparatów kompaktowych, które wcześniej były w Polsce praktycznie nieznane, a te, które mieli nieliczni szczęśliwcy, były przywożone w ramach prywatnego importu, z zagranicy. Ale na początku lat dziewięćdziesiątych się zaczęło. To była dosłownie eksplozja! Punkty wywoływania zdjęć powstawały jak grzyby po deszczu. Sklepy fotograficzne nie nadążały z dowożeniem towaru, a półki uginały się pod dziesiątkami najrozmaitszych aparatów, albumów, ramek i w ogóle wszystkiego. Można powiedzieć, że fotografia amatorska przeżywała wtedy swoją drugą młodość, no bo… Wcześniej zajmowali się nią hobbyści, amatorzy i oczywiście zawodowcy. Przecież nawet najprostsza Smiena miała migawkę, przysłonę, ustawianie odległości, a to wszystko trzeba było umieć ogarnąć. Tymczasem aparat kompaktowy umożliwił robienie zdjęć prawie każdemu! Wystarczyło założyć film, nacisnąć 24, albo 36 razy spust, i… Zanieść gotowy film do wywołania. Dokładnie taką samą ideę miał w 1888 roku George Eastman, założyciel firmy Kodak. Facet miał głowę do interesów i pomyślał, że na fotografii można zarobić, tylko trzeba ją uczynić masową. Dać aparat fotograficzny ludziom i zrobić go tak prostym, żeby każdy, bez względu na to, czy jest robotnikiem, inżynierem, gospodynią domową, czy dzieckiem, mógł zrobić w miarę poprawne zdjęcie. Ty naciśnij spust, my zrobimy resztę – to zdanie pozostało hasłem reklamowym Kodaka, aż do końca, czyli do roku 2004, w którym firma zakończyła produkcję aparatów fotograficznych.
Później aparaty amatorskie stawały się coraz doskonalsze, bardziej wyrafinowane technicznie, pojawił się film małoobrazkowy, lustrzanki, systemy… I to spowodowało, że fotografia (przynajmniej w Europie środkowo wschodniej) znów stała się hobby dostępnym nie dla wszystkich. Dopiero pojawienie się dużej ilości kompaktów w latach 80, przywróciło możliwość fotografowania (tu trzeba użyć sprawdzonego bolszewickiego określenia) „szerokim masom ludowym”.
Dlatego też zapewne, pierwszy mój slajd zrobiłem również aparatem kompaktowym, który do dziś jest dla mnie ucieleśnieniem idei kompaktu. To Yashica AF Minitec.
Jest mała, lekka, poręczna, prosta jak siekiera i ma całkiem przyzwoity obiektyw. Dość powiedzieć, że na całym 36 klatkowym filmie, nie miałem ani jednego spapranego zdjęcia. A że materiał odwracalny jest bardzo nietolerancyjny na błędy w naświetlaniu, można powiedzieć, że okazała się aparatem doskonałym. Rzeczywiście, trochę winietuje, a wbudowana lampa jest tak mała, że powyżej 3 metrów wszystko tonie w mroku, ale trzeba pamiętać, że to kompakt, w którym „naciska się tylko spust, a on ma zrobić resztę” i nie przypominać przy tym gabarytami maszyny do pisania. Owszem, dzisiejsze aparaty cyfrowe mieszczą się w pudełku po fajkach i nie potrafią chyba tylko przyrządzić obiadu z trzech dań, ale to był rok 1992. Film! Jak dla mnie, rewelacja!
W 1993 zacząłem naprawiać aparaty. Dzięki temu miałem (z czasem) możliwość poznania i wypróbowania całej dostępnej w Polsce produkcji. I chyba w tej klasie nie było aparatu równie dobrego. Dla przykładu (z czym pewnie parę osób się nie zgodzi) „legendarny” Olympusμ [mju:], to była przereklamowana, delikatna i bardzo zawodna tzw kaszana, czyli lipa. Kosztowało toto kupę pieniędzy, więc jego nabywcy nie mogli tak po prostu przyznać, że nie są z niego zadowoleni. Robili więc dobrą minę do złej gry i cieszyli się, że mają takie cudo i do tego jeszcze „legendarne”. Tymczasem zdjęcia były źle naświetlane, winieta wręcz koszmarna, a wielopunktowy1 AF nie dawał sobie rady w wielu sytuacjach i po prostu błędnie ustawiał ostrość.
Mówiąc o tym sprzęcie, że był delikatny, mam na myśli, że mógł się właściwie popsuć od samego patrzenia. Według zapewnień producenta, był bardzo trwały, no i posiadał różne uszczelnienia… Ale powiedzmy sobie jedno. Upakowanie aparatu z automatycznym transportem filmu, lampą błyskową i autofocusem, w tak małej obudowie, musiało pociągnąć za sobą drastyczne zminiaturyzowanie wszystkich elementów. A to nie cyfrówka, tylko aparat mechaniczny, z ruchomymi częściami, silniczkami i mnóstwem kółek zębatych! Nic dziwnego, że wystarczyło źle założyć film, albo krzywo spojrzeć na aparat i już się zacinał, albo wręcz rozsypywał.
A teraz wyobraźcie sobie dwa młotki: Jeden normalny, a drugi z trzonkiem z drewna hikorowego, pomalowanym w ładne barwy, polakierowanym na wysoki połysk i ozdobionym eleganckim logo znanej japońskiej firmy robiącej narzędzia. Czy przy przybijaniu sztachet, albo skuwaniu starych płytek w łazience zauważycie jakąś różnicę w pracy tymi dwoma młotkami? No, może poza tym, że tego ładnego szkoda będzie wam zniszczyć…
Dokładnie tak samo jest z aparatami i z wieloma innymi rzeczami. Ja nie twierdzę, że Yashica Minitec była najlepszym aparatem w historii, albo nawet najlepszym kompaktem. Wszystkiego, czego od niej oczekiwano, to małe wymiary, prostota obsługi, dobra jakoś zdjęć i przystępna cena. I jako taka, zjadała Olympusa Mju na śniadanie…
1 – wielopunktowy, nie oznacza w tym przypadku, że mierzy ostrość w wielu punktach kadru, ale że obiektyw może być ustawiony w wielu (kilku) punktach odpowiadających zmierzonej odległości. W aparatach kompaktowych (oczywiście tych z AF) ustawianie ostrości nie odbywa się bowiem płynnie, ale skokowo. Najczęściej są to dwa położenia (blisko i daleko), a tylko droższe aparaty mają tych położeń więcej. Zazwyczaj jednak mniej niż dziesięć.