Droga prowadząca w mrok…

Zdarzyło Wam się kiedyś stanąć na początku drogi, która prowadzi… W ciemność? Drogi, która… Nie jesteście pewni, czy naprawdę chcecie się dowiedzieć, co jest na jej końcu?

Mnie się to kiedyś zdarzyło. I nie ma tu żadnej przenośni, ani nic takiego. To nie była żadna „droga życiowa”, ani konieczność wyboru, o której się mówi, że „znaleźliśmy się na rozstaju dróg. Nie była to również decyzja, która mogła doprowadzić do niewiadomego zakończenia…

Była to najprawdziwsza droga przez las, złowroga, ciemna i pełna tajemnic. Wjechałem w nią z jednego końca, od miejscowości o nazwie Jastrzębia, a wyjechałem gdzieś z drugiego końca, na trasie nr 737 prowadzącej z Radomia do Kozienic. Na mapie jest nieoznaczona, bo też nie jest to droga z prawdziwego zdarzenia, ale leśny dukt, niewyrównany, bez grama asfaltu, zasłany o tej porze roku gnijącymi liśćmi…

Kiedyś wjechałem w nią przypadkowo, a później po prostu się w niej zakochałem. Ktoś mi powiedział, że mniej więcej w połowie, właściwie blisko Jastrzębiej, jest śródleśny parking, na którym można rozpalić ognisko, posiedzieć na zwalonych pniach, a nawet schować się przed deszczem, pod wybudowana w tym celu wiatą. Miejsce to nazywa się tak, jak wygląda. Ciszek 1 (choć nazwa wcale nie pochodzi od słowa – cisza)…

W zimie, rzeczywiście jest tam cicho, jak makiem zasiał. Jak to w lesie. Ja w ogóle bardzo lubię las w zimie. Nie ma drugiego takiego miejsca, ani takiej pory, gdzie jest tak bardzo pusto i sennie, a jednocześnie czuje się obecność życia. Życia pogrążonego w zimowym śnie, ale istniejącego, czuwającego gdzieś pod grubą warstwą śniegu… Ale o tym, innym razem.

Oficjalnie, Ciszek jest tak zwanym MOR-em, czyli Miejscem Obsługi Rowerzystów. Czyli jedną z nic nie mówiących inwestycji, w których Unia Europejska utopiła miliony Euro. Jest to zabieg czysto propagandowy, ponieważ ma w założeniu „promować turystykę rowerową” 2, a to „promowanie” polega na tym, że stawia się w danym miejscu tablicę, informującą, iż jest to projekt unijny, o takiej i takiej nazwie, blablabla, mający na celu promowanie i wspieranie lokalnej, blablabla…

Parking ten istnieje od bardzo dawna, tylko że kiedyś był zwykłą ogrodzoną polanką, a później Nadleśnictwo wybudowało wiatę i postawiło jakieś ławki3. Funkcjonowałby bez problemu dalej, pod tą samą nazwą, Parkingu Ciszek, albo po prostu „parkingu”, ale teraz jest tablica, promocja, regulamin (który nawiasem mówiąc, rekomenduje miejsce dla rowerzystów, ale „nie zaleca biwakowania”) i miliony złotych utopione… No właśnie. Właściwie, to nie bardzo wiadomo gdzie.

Niektórzy nazywali go też „parkingiem środkowym”, bo takich miejsc, wzdłuż owego duktu, było trzy. Pierwsze, zaraz przy wjeździe od Jastrzębiej, obok gajówki, drugie, największe i trzecie, symboliczne wręcz, na końcu. Te dwa pozostałe, to właściwie małe, niezorganizowane, nieogrodzone polanki, na których jednak od czasu do czasu ktoś się zatrzymywał i urządzał sobie ognisko. Chyba, że pojawił się „Gajowy Marucha” i zamykał imprezę. Niedaleko ostatniego miejsca, jest „strzelnica”. Podczas wojny, Wehrmacht urządził tam sobie ośrodek szkoleniowy. Wały kulochwytów, były usypywane ręcznie, przez jeńców wojennych, polskich i sowieckich, którzy później zostali oczywiście zlikwidowani. W całej puszczy jest pełno mogił, krzyży, pomników i miejsc masowych straceń, o których właściwie tylko wiadomo, że tam są, bo nie ma żadnych znaków. W tych lasach toczyły się ciężkie walki i wydaje się, że ziemia w nich, wciąż jest przesiąknięta krwią…

Droga dziś jest wyrównana, utwardzona, a po obu jej stronach chaszcze i drzewa są wycięte, żeby chronić las przed pożarem. Zawsze był dobrze chroniony, co nie uchroniło go jednak przed ogromnymi zniszczeniami, spowodowanymi wichurą, jaka nawiedziła go w latach 80. Połamało się wtedy mnóstwo starych drzew…

Wtedy jednak, była pełna dziur, pokryta miejscami całkowicie przez gnijące liście dębu, a te, dzięki garbnikom, zabarwiały ją na czerwono, przez co wyglądała, jakby była cała we krwi. Jechałem powoli, słuchając muzyki (zupełnie przypadkiem był to album Ummagumma, Pink Floyd) i starając się coś wyłowić wzrokiem z ciemności rozświetlonych tylko nieznacznie reflektorami samochodu. Jak łatwo się domyślić, był to środek nocy…

Ta droga zupełnie nie wyglądała tak, jak ze zdjęcia na początku. Wyglądała dużo bardziej przerażająco. Koła ślizgały się na mokrych liściach, wydając odgłosy, niczym z horroru, krzaki po obu stronach, jawiły się w jakichś fantastycznych kształtach, jak szpony prehistorycznych potworów, wyciągające się w stronę tego, który ośmielił się zakłócić ich spokój. Czasami, z pomiędzy nich, mrugnęła para fosforyzujących oczu, jakby śledziła intruza i naprawdę, miałem wrażenie, że gdybym zajrzał dużo głębiej, w mrok, być może zobaczyłbym coś, czego nie mam wcale ochoty zobaczyć…

To było tak przerażające uczucie, że mimowolnie zablokowałem drzwi i miałem zamiar wiać stamtąd, jak najszybciej się dało. Sęk w tym, że nie bardzo się dało. Jeżdżąc po takich miejscach, nabrałem trochę wprawy w pokonywaniu podobnych leśnych dróg, w nocy i wiedziałem, że muszę się poruszać w żółwim tempie, wyprostowany, z twarzą tuż przy przedniej szybie, obserwując przestrzeń przed maską samochodu i myszkując pomiędzy dziurami i dołami, od lewej do prawej, tak, by największe z nich „wziąć” między koła. Jeden fałszywy ruch i moja podróż mogła się zakończyć na takiej dziurze, a perspektywa pozostania w tak uroczym miejscu, do rana i później poszukiwania kogoś z traktorem, żeby mnie wyciągnął, była ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył.

Niestety, innym razem, w tym samym lesie, coś takiego właśnie mnie spotkało. Tym razem nie byłem sam, a zatrzymał mnie kopny piach, na jednej z bocznych dróżek, w którą jakiś cymbał radził skręcić. A było to tak…

Wybraliśmy się kiedyś z „kolegami” do lasu, żeby zrobić sobie ognisko i napić się piwa. Oczywiście w nocy i oczywiście ja, jako kierowca, musiałem zadowolić się piwem „bezpiwowym”, czyli Karmi. Dodam też, że zarówno to Karmi, jak i piwo dla kolegów, tudzież kiełbasę, chleb, a nawet musztardę, musiałem kupić ja, bo oni, poza dotrzymaniem mi „wesołej kompanii”, nie mieli do zaoferowania nic. Byli puści, jak dziadowska torba. Normalnie nie wypominałbym takich drobiazgów, ale tym razem to robię, ponieważ mam powód (o czym będzie dalej).

To był dokładnie ten samochód 4, tylko że wówczas znajdował się w trochę lepszym stanie. Lata użytkowania i drogi, po jakich najczęściej się poruszał, zrobiły swoje…

Zatrzymaliśmy się na pierwszym parkingu, zaraz za gajówką i rozpaliliśmy ognisko. Właściwie, to tylko ja i Gerard, bo cała reszta (a było ich jeszcze trzech) rozsiadła się na leżących w około pniach i czekała, aż podadzą do stołu. Od samego początku, cała ta impreza była złym pomysłem, bo wiadomo, że tam, gdzie można się załapać na krzywy ryj, załapią się indywidua, których normalnie, nie zaprosilibyście nawet na szklankę wody, w upalny dzień. Wiadomo też było, że atmosfera będzie gęsta, jak smoła, zwłaszcza, że ta trójka już wcześniej się częściowo „zaprawiła” i że przy jednym ognisku trudno będzie nam znaleźć wspólny język.

Kiełbasa została zjedzona, piwo wypite, nie bardzo było o czym rozmawiać, a tych trzech idiotów (imion nie będę wymieniał) 5 na domiar złego, zaczęło się wydzierać, więc nie należy się dziwić, że wkrótce zaszczycił nas swoją wizytą Gajowy Marucha. Na szczęście dwóch z nas było trzeźwych, więc grzecznie wyjaśniliśmy, że co złego to nie my tak dalej, ale… Trzeba było się stamtąd wynieść. Ci trzej wgramolili się na tylne siedzenie, Gerard usiadł z przodu i pojechaliśmy. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby nie wracać jak najkrótszą drogą, tą którą przyjechaliśmy, tylko telepać się przez las. Jakby tego było mało, w pewnym momencie wjechałem w niewłaściwą odnogę i wyglądało na to, że zabłądziłem. Poza tym, zaczął padać deszcz…

Droga stała się piaszczysta, z głębokimi koleinami. Już miałem zamiar zawrócić, gdy jeden z tych z tyłu, wrzasnął mi nad uchem – Jedź! Ja znam to miejsce! Jeździłem tu motorem! – Spojrzałem się na Gerarda, wzruszył tylko ramionami 6. A my zaczęliśmy się zbliżać do niewielkiego wzniesienia. Piach robił się coraz głębszy…

– Zaraz za tą górką jest twardo i równo. Musisz się tylko rozpędzić – uściślił motocyklista. – Pomyślałem, że jeśli to prawda, rzeczywiście, ostatni piaszczysty odcinek, najlepiej pokonać z rozpędu. Przyśpieszyłem więc łagodnie, prawie przeskoczyłem nad wzniesieniem i… Wbiłem się w piach tak głęboki, że jeszcze nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Samochód osiadł na brzuchu, a koła zawisły w powietrzu, w koleinach tak głębokich, że sięgały miejscami do kolan. Stało się jasne, że utknęliśmy na amen. Spojrzałem się z wyrzutem na motocyklistę, ale ten już spał, urżnięty do nieprzytomności. Jego koledzy również. Jedyną rzeczą, którą można było zrobić w tej chwili, było udanie się w kierunku najbliższej wsi i poszukanie kogoś, komu będzie się chciało wstawać o godzinie trzeciej nad ranem, żeby nas z tego gówna wyciągnął.

Gdy tylko wyszliśmy, ja i Gerard, zaczęło porządnie lać. Na szczęście był to letni, ciepły deszcz, więc nawet nie bardzo musieliśmy się obawiać o swoje zdrowie. Troche tylko ciężko się maszerowało. Pierwszą miejscowością, która ukazała się naszym oczom, po wyjściu z lasu, okazała się wieś Owadów. Gdy tylko zobaczyliśmy podwórko, a na nim traktor, zaczęliśmy się dobijać do drzwi. Gospodarz był zaspany i zastaliśmy go w raczej kiepskim humorze, ale odpalił maszynę i usadziwszy nas na błotnikach, wyruszył we wskazanym kierunku. Gdy dotarliśmy na miejsce, zaczęło się już rozwidniać. Ponieważ obawiałem się, że dodatkowe obciążenie, może tylko pogorszyć sprawę, wygoniłem tych trzech gentlemanów z tylnego siedzenia. Deszcz już nie padał, ale oni i tak byli na mnie wściekli. Jak śmiałem wyprosić ich na zewnątrz?! Któryś nawet mi powiedział, że „tak się nie postępuje z kolegami…

Przez pierwsze kilkaset metrów, samochód był ciągnięty „na brzuchu” i tylko dlatego, że po miękkim piachu, nic się nie urwało. Gdy w końcu wydostał się na utwardzoną drogę, podziękowałem traktorzyście i dałem mu pięć dych 7. To było dośc sporo i niestety, były to wszystkie moje pieniądze. Oznaczało to, że najprawdopodobniej, przez najbliższe dwa dni będę musiał się zadowolić tym, co znajdę w lodówce. Niestety, nie mogłem postąpić inaczej i gdybym to ja był na jego miejscu, nie wiem czy ruszyłbym dupsko z łóżka, żeby wyciągać z lasu jakichś kretynów, o trzeciej nad ranem.

W milczeniu odstawiłem moich „kolegów” (którzy maszerując przez kilka minut, na świeżym powietrzu, trochę zdążyli odzyskać przytomność) pod dom i pojechałem się trochę przespać. Niestety, w pewnym momencie silnik zaczął przerywać, zjechałem więc na stację benzynową i wtedy zgasł. Otworzyłem maskę i zbaraniałem… W środku, jakby ktoś nasypał na silnik kilka łopat piachu…

Piach był dosłownie wszędzie. Dokąd był mokry, jeszcze to jakoś szło. Gdy wysechł, zaczął się wsypywać do gaźnika, do filtrów… Zatkał wszystko i silnik zgasł. Pomimo, że bardzo chciało mi się spać, musiałem na tej cholernej stacji, rozebrać cały gaźnik i go wyczyścić. Złożyłem to wszystko do kupy, odpaliłem i powlokłem się do domu. Spałem chyba przez pół dnia…

Moi koledzy (poza Gerardem), nigdy więcej się do mnie nie odezwali. Nie dość, że sfinansowałem im całą imprezę, nie dość, że sam się nie mogłem nawet napić cholernego piwa, to jeszcze obrazili się, na śmierć i życie, że ośmieliłem się kazać im wyjść z samochodu. O tym, że przez nich straciłem całą noc i jedyne pieniądze, jakie miałem, nawet nie wspominam. Żaden przecież nie zapytał, czy może mi jakoś pomóc w tej gównianej sytuacji, w jakiej znalazłem się, z ich winy! Opowiadali zresztą później na osiedlu, jakim to okazałem się łotrem…

Choć na początku tej opowieści wyraźnie powiedziałem, że nie chodzi tu o przenośnię, tylko o rzeczywistą drogę, to jednak w tym przypadku, okazało się, że była to historia, z nieprzewidzianym finałem. Finałem, który tonął gdzieś w mroku, ale w końcu okazało się, że prowadzi do światła. Bo choć zmokłem i chodziłem przez kolejne parę dni, jak błędny, z niewyspania, to jednak dzięki całej tej przygodzie, zyskałem coś bezcennego.

Naukę, która została mi na całe życie…

1 Ciszek, podobno wziął swą nazwę od Cisów, które ongiś gęsto porastały te tereny

2 Bo turystyka rowerowa (bez względu na to, co o tym myślicie), jest po prostu bardzo poprawnym politycznie, chwytliwym tematem.

3 W roku 1982, teren ten stał się częściowym rezerwatem.

4 Ford Taunus, rocznik 1978. Cudowny wóz. Przejechałem nim ponad ćwierć miliona kilometrów i nigdy się nawet nie popsuł.

5 Dwóch z nich (tych najgorszych) nawijmy Niuniek i Bebe

6 „Motocyklista” rzeczywiście mógł jeździć po tych lasach, miałem więc podstawy, żeby mu wierzyć. Nie wziąłem poprawki na to, że był urżnięty jak świnia i nie do końca zdawał sobie sprawę, w którym lesie właściwie jesteśmy…

7 To był rok 1998, albo coś koło tego. Pięćdziesiąt złotych było w tym czasie dobrą dniówką.