Jak zacząć fotografować?

Część 3 – Migawka i ekspozycja.

W poprzedniej części skupiliśmy się na tym, co zwykle robi się najpierw, czyli na ustawianiu ostrości. Kiedyś, gdy jeszcze robiło się to ręcznie, na różnych imprezach można było zobaczyć fotoreporterów, jak zawzięcie kręcą w tę i z powrotem, tymi swoimi obiektywami, jakby nie mogli się zdecydować, na co właściwie chcą rzeczoną ostrość ustawić. Mało kto wie, że na tym sławnym zdjęciu…

…Jan Paweł II właśnie naśladuje manipulacje obiektywem, wśród dziennikarzy, którzy go fotografują. Autorem zdjęcia jest (o ile pamiętam) Vittoriano Rastelli

Drugą rzeczą, pod względem ważności (choć niekoniecznie drugą, jaką robimy, z kolei) jest przysłona. Pamiętamy, że ma ona kluczowy wpływ na to, co będzie ostre, gdzie będzie ostre i jak dużo. Wspominaliśmy też, że jest to po prostu „dziura w obiektywie”, którą możemy regulować ilość światła padającą na klatkę filmu, lub matrycę.

Mówiłem też, że przysłona jest jednym z dwóch parametrów, który ściśle „współpracuje” z czasem otwarcia migawki. Jeśli wiecie, co to jest migawka, to bardzo dobrze. Przypomnijmy więc sobie podstawowe fakty.

Migawka

Mówiąc najprościej, jest to coś w rodzaju „drzwi”, które znajdują się między obiektywem, a płaszczyzną filmu (matrycy) i otwierają się na ściśle określony czas, żeby naświetlić zdjęcie. Migawka może być centralna, lub szczelinowa, a w aparacie cyfrowym, dodatkowo mechaniczna, albo elektroniczna. Elektroniczną na razie nie będziemy się zajmować, pomówmy zatem o mechanicznej. Migawka centralna (jak sama nazwa wskazuje) znajduje się w centrum obiektywu i tak też się otwiera. Od środka, symetrycznie na zewnątrz, odsłaniając całe pole obrazu w jednym momencie.

Po lewej stronie migawka centralna częściowo otwarta, po prawej zamknięta.

Migawki centralne były kiedyś używane w najprostszych aparatach, takich jak Smiena, czy popularne w latach 1930 – 1960 „mieszkowe aparaty kieszonkowe”

Agfa Isolette, aparat na film 120

Dziś używa się ich najczęściej w fotografii wielkoformatowej i w niektórych aparatach kompaktowych, zwłaszcza tych, z niewymiennymi obiektywami.

Migawka zintegrowana z obiektywem, do aparatu Sinar

Drugim rodzajem migawki, stosowanym najczęściej w lustrzankach małoobrazkowych, jest migawka szczelinowa. Znajduje się ona tuż przed płaszczyzną filmu (matrycy) i składa się zazwyczaj z dwóch „roletek”, albo „lamelek”, z których jedna jest otwierająca, druga zamykająca. Pierwsze migawki szczelinowe były z podgumowanego (a więc nie przepuszczającego światła) płótna…

Późniejsze (nowsze) z metalowych lamelek i miały one przebieg pionowy.

Praktica MTL5, migawka zamknięta
Ten sam aparat, migawka otwarta całkowicie

Czemu jednak nazywa się ona migawką szczelinową? To bardzo ważne pytanie. Chodzi o to, że w momencie naciśnięcia spustu, otwiera się nam pierwsza lamelka, wygląda to tak, jak na obrazku powyżej, a następnie, po odmierzeniu odpowiedniego czasu naświetlania, druga lamelka się nam zamyka. Ponieważ lamelki mają pewną ograniczoną prędkość, więc potrzebują czasu, pierwsza na otwarcie, druga na zamknięcie. Ten czas wynosi zwykle około 1/125 sekundy, a w starszych migawkach płóciennych, gdzie roletki miały do przebycia większą drogę, 1/60, lub 1/30 sekundy.

Żeby uzyskać krótsze czasy, druga lamelka musiała zacząć się zamykać, zanim pierwsza całkiem się otworzyła. Wyglądało to tak

czas otwarcia migawki 1/500 sek

Ponieważ obie lamelki poruszają się mniej więcej z tą samą prędkością, więc przed matrycą przemieszcza się szczelina, o odpowiedniej szerokości,naświetlając tą matrycę sukcesywnie, od góry, do dołu. Gdy ustawimy jeszcze krótszy czas, dajmy na to 1/1000 sek, druga lamelka zacznie się zamykać jeszcze wcześniej i szczelina będzie przez to węższa. W tym przypadku, dwa razy węższa.

czas otwarcia migawki 1/1000

Taki charakter migawki narzuca pewne ograniczenia. Wyobraźmy sobie teraz, że robimy zdjęcie z lampą błyskową. Czas błysku lampy, to około 1/20000 sek. Jeśli więc lampa błyśnie, w dowolnym momencie pracy migawki, przy 1/1000 sek, naświetli się tylko ten wąski pasek obrazu. Co trzeba więc zrobić? Ustawić taki czas migawki, żeby druga lamelka zaczęła się zamykać dopiero po całkowitym otworzeniu pierwszej. W momencie, gdy cały obraz jest odkryty, tak jak tutaj

Czas ten nazywamy czasem synchronizacji i w nowoczesnych aparatach wynosi on nawet 1/200 sek. Po prostu dziś migawki szczelinowe są doskonalsze i szybsze, niż 50 lat temu. No i są napędzane elektrycznie, a nie poprzez skomplikowany układ sprężynek i dźwigni. Dlatego też ich trwałość wynosi z reguły więcej, niż 100 tysięcy wyzwoleń. Niektóre firmy dają nawet gwarancje na liczbę dwukrotnie większą.

Tych ograniczeń nie ma migawka centralna. Ponieważ otwiera się ona w całości (i wtedy dopiero następuje ewentualny błysk), więc zdjęcia z lampą błyskową, możemy robić przy dowolnym ustawieniu, nawet 1/1000 sek.

Zapytacie – W czym właściwie jest problem? Wystarczy przecież ustawić w migawce szczelinowej ten wymagany czas i po kłopocie. Niby tak. Co jednak, jeśli musimy zrobić zdjęcie z lampą i użyć krótszego czasu, niż czas synchronizacji? To może się zdarzyć, gdy będziemy chcieli użyć flesza na plaży, w piękny słoneczny dzień. Czas synchronizacji może się wtedy okazać za długi i nie pomoże nawet przymknięcie przysłony (użycie flesza omówimy szerzej w przyszłości). Wtedy, w uprzywilejowanej sytuacji są posiadacze aparatów z migawkami centralnymi.

Wiemy już, jak działa migawka (to minimum techniki na pewno się nam przyda), więc teraz możemy porozmawiać o jej praktycznym użyciu. Przypomnijmy sobie, co mówiliśmy o naświetlaniu filmu (matrycy), czyli mówiąc poprawnie – Ekspozycji. Każde zdjęcie, w zależności od warunków, potrzebuje ściśle określonej ilości światła. Ilość tą możemy regulować przysłoną (więcej, lub mniej), lub czasem otwarcia migawki (krócej, lub dłużej). A jakie to są warunki?

Pierwszym z nich jest

Czułość filmu / matrycy

Jeśli chcielibyśmy ująć to w jakąś definicję, możemy powiedzieć, że czułość, jest to właściwość filmu (matrycy) określająca, jak duża ilość światła jest niezbędna do prawidłowego naświetlenia. Co to jest prawidłowe naświetlenie, omówimy trochę później.

Kiedyś sprawa była prosta. Kupowało się film o odpowiedniej czułości, zakładało do aparatu i robiło się zdjęcia. Należało tylko, specjalnym pokrętłem „poinformować aparat”, jaki film mu założyliśmy, żeby automatyka „wiedziała”, jak dobrać parametry zdjęcia. Gdy aparat nie miał automatyki (tak, wiem że to trudne do uwierzenia, ale nie od razu Kraków zbudowano), należało te parametry samemu obliczyć. Istniały specjalne narzędzia, które w tym pomagały. Jednym z nich, była zapomniana już dziś tabela naświetlania.

Najpierw, kręcąc tym zębatym pierścieniem, ustawiało się czułość (w jednostkach DIN, porę dnia i rodzaj sceny. W okienkach na dole odczytywało się, jakiej przysłony należało użyć przy danym czasie. Na przykład tutaj, przy 1/250 sek, przysłona 2. Lub, przy przysłonie 5,6 należało użyć czasu 1/25 sek. Oczywiście ustawianie tą metodą nie było precyzyjne, dlatego dużą rolę odgrywało doświadczenie fotografującego. Później przyszły czasy automatów i wprawdzie radzą one sobie znacznie lepiej, to jednak bez nich, nie wiemy w ogóle, co się dzieje. O ustawieniu parametrów zdjęcia, nie mówiąc…

Najczęściej używane czułości filmu, to były 25, 50, 100, 200 i 400 ASA. To jest to samo, co ISO, tylko że ASA oznacza czułość filmu według American Standards Association, a ISO jest oznaczeniem zawierającym dwa standardy: ASA, oraz DIN (Deutsches Institut für Normung). Dlatego pełne oznaczenie ISO powinno wyglądać 100/21°. Inne czułości to 200/24°, 400/27°, oraz niskoczułe 50/18°. W praktyce, najczęściej używało się „dwusetek” 200 ISO. Pewnym uniedogodnieniem było to, że wkładając film o jednej czułości, trzeba było go zrobić do końca i dopiero wówczas można było go zmienić na inny.

Dziś sprawa jest dużo prostsza. Ustawiamy w aparacie cyfrowym czułość, jaką chcemy i możemy ją zmieniać, kiedy nam się podoba. Niestety i tu mamy pewne ograniczenia. Film, o dużej czułości, miał niski kontrast i duże ziarno

Bocian, film Fotopan HL, czułość 400 ISO

Film niskoczuły, odwrotnie. Małe ziarno, duży kontrast…

Film o czułości 8 ISO (super nisko czuły)

Z matrycą cyfrową jest podobnie. Niska czułość daje obraz o najlepszej jakości, wyższa generuje tzw szum. Pierwsze cyfrówki były pod tym względem koszmarne. 100 ISO, góra 200, jeszcze jakoś szło. Od 400 w górę, obraz wyglądał tak

Zdjęcie z Wikipedii

Dziś to się zmieniło. Nowoczesnym aparatem możemy fotografować do jakichś 1600 – 2400 ISO, bez wyraźnie zauważalnego pogorszenia jakości obrazu. Nie zmienia to jednak faktu, że zawsze powinniśmy używać najniższej czułości, jaka jest możliwa. Postęp postępem, ale różnice jednak są, więc choćby nie wiem jak niewielkie one były, należy dążyć do najwyższej dostępnej jakości. Oczywiście są ludzie, którzy robią np zdjęcia ślubne, w ciemnym kościele i ustawiają sobie 20000 ISO, tłumacząc się, że „nie mieli wyjścia”. Nieprawda. W takiej sytuacji stosuje się sztuczne oświetlenie. Najlepiej stałe, a gdy nie ma ku temu odpowiednich warunków, błyskowe. Kiedyś przecież nie było tak wysokoczułych filmów, a jednak zdjęcia się robiło, więc trzeba było sobie jakoś poradzić. Dlatego nie zawaham się powiedzieć, iż ambitny fotoamator użyje lampy błyskowej, dyletant po prostu przekręci pokrętło czułości na maxa…

Są jednak sytuacje, gdy musimy, naprawdę musimy użyć wysokiej czułości. Jakie to są sytuacje?

Fotoreportaż. Konieczność użycia dużej przysłony, bo nie ma czasu na dokładne ustawianie ostrości, zazwyczaj też krótkich czasów (gdy używamy teleobiektywu i chcemy uniknąć poruszenia zdjęcia), a ponadto nie zawsze mamy takie światło, jak byśmy chcieli. Jeśli oglądaliście film Bractwo Bang Bang (doskonały! Polecam), to spójrzcie na scenę, kiedy Greg próbuje zrobić, w ciemnej izbie zdjęcia kobiety opłakującej swoje zabite dziecko, a jego partnerka Robin, próbuje mu pomóc, doświetlając scenę maleńką nocną lampką.

Oglądając to, nie sposób oprzeć się konkluzji, że gdyby Greg Marinovich dysponował wtedy nowoczesną cyfrową lustrzanką, nie miałby w ogóle takich problemów. I nie dysponował, a jednak był świetnym fotoreporterem wojennym.

Fotografia przyrody. Tam się używa teleobiektywów o ogniskowych 400mm i więcej. Jest taka zasada, która mówi, że czas naświetlania powinien być równy ogniskowej, czyli przy 50 mm 1/50 sek, przy 300 mm 1/300 sek i tak dalej. To się rzecz jasna odnosi do pełnej klatki. Gdy używamy APS-c, powiększenie jest x 1,6, a więc 1/500 sek. Jeśli dodamy do tego fakt, że te zwierzęta się poruszają, bywa że dość szybko, to musimy operować jeszcze krótszymi czasami. To oznacza mniejszą ilość światła, a więc musimy zwiększyć czułość.

Makrofotografia. Tu często stosujemy pierścienie pośrednie (które dają nam dodatkowe powiększenie), i duże przysłony, w celu uzyskania odpowiedniej głębi ostrości. To znów oznacza mniej światła i konieczność podniesienia czułości. Co nie zmienia faktu, że czas naświetlania i tak będzie dłuższy, a więc musimy użyć jeszcze statywu.

Zdjęcia nocne. Tu też wskazany jest raczej statyw, niż podnoszenie czułości, ale co zrobić, gdy go nie mamy? Albo zdjęcia na koncercie, lub w teatrze? Nie zawsze można go rozstawić, więc ratuje nas wysokie ISO. To samo dotyczy muzeum, w którym zwykle jest ciemno, a statywu używać nie wolno. Właśnie po to, żebyśmy nie robili zdjęć sami, tylko kupili album… Nawiasem mówiąc, ja najczęściej tak robię.

W ten sposób, jakby „po drodze”, omówiliśmy drugi z warunków ekspozycji. Pierwszym z nich była czułość filmu (matrycy), drugim jest właśnie

Ilość światła w fotografowanej scenie.

Takie światło nazywa się w fotografii „światłem zastanym”, ponieważ takim go właśnie zastajemy. Innym rodzajem jest światło sztuczne, które może być albo stałe, albo błyskowe. Tu też dokonał się jakiś postęp, a to głównie za sprawą żarówek LED, które nie są wprawdzie tak długowieczne, jak nam obiecywali, ale są lekkie, małe i nie pożerają takich ilości prądu, jak kiedyś halogeny, czy specjalne żarówki fotograficzne, więc nie musimy dźwigać ze sobą elektrowni.

Poznaliśmy niniejszym wszystkie elementy, które mają wpływ na naświetlenie. Są to Przysłona, czułość i czas otwarcia migawki. W celu łatwiejszego zapamiętania (jak sądzę), niektórzy nazywają je „trójkątem ekspozycji” Czyli zbiorem trzech, wzajemnie zależnych od siebie parametrów naświetlania. A co to jest właściwie ta ekspozycja? Powiedzieliśmy już, że każde zdjęcie wymaga ściśle określonej ilości światła. Wtedy wygląda tak

Gdy niedoświetlimy zdjęcie, czyli naświetlimy go za krótko, albo za bardzo przymkniemy przysłonę, będzie wyglądało tak

Zwróćmy uwagę, że chociaż ogólnie, zdjęcie jest za ciemne, to jednak najjaśniejsze partie obrazu, jak niebo, czy biały kaseton nad głową tego idącego człowieka, wyglądają lepiej. Natomiast cienie, jak witryna warzywniaka, w ogóle nie wyglądają. Toną w nieprzeniknionej czerni. Gdy zdjęcie prześwietlimy (w tym przypadku o 2 działki przysłony), uzyskamy obraz…

…W którym szczegóły w cieniach są lepiej widoczne, ale za to światła, są zbiorem „wyżartych” białych plam. I teraz cały trik polega na tym, żeby nie „przegiąć” w żadną ze stron.

Idealnie naświetlone zdjęcie ma widoczne szczegóły zarówno w cieniach, jak i w światłach. Tylko pytanie, czy zawsze jest to możliwe?

Nie jest. Jeśli fotografujemy bardzo kontrastową scenę, na przykład bramę w kamienicy, za którą mamy ulicę zalaną słońcem, albo okno w ciemnym wnętrzu i widok za oknem, różnica w jasności tych miejsc, jest tak ogromna, że nie jest możliwe oddanie ich wszystkich w prawidłowy sposób. Trzeba się na coś zdecydować. I wtedy mówimy, że „naświetlamy na światła, albo na cienie”. A zdolność aparatu (matrycy, filmu) do zarejestrowania krańcowo różnych tonów, nazywamy

Rozpiętością tonalną.

Rozpiętość tonalną mierzymy w jednostkach nazywanych EV (Exposure Value), czyli wartość ekspozycji. Do niedawna, niekwestionowanym „królem” w tej konkurencji, był czarno-biały niskoczuły film. Rozpiętość tonalna, jaką może on zarejestrować, bez utraty szczegółów w światłach i w cieniach, to około 12 EV. Gorszy pod tym względem jest slajd (6 – 7 EV) i pierwsze aparaty cyfrowe (5 – 6 EV). Współczesne matryce są pod tym względem daleko lepsze i tak np. Pentax K1, może się pochwalić 12 EV, oczywiście przy czułości 100 ISO. Bo rozpiętość tonalna maleje wraz ze wzrostem czułości. To jeszcze jeden argument, czemu warto stosować niższe wartości ISO.

Poniżej mamy dwa przykłady. Zdjęcie o dużej rozpiętości tonalnej (mające zarówno tony bardzo ciemne, jak i bardzo jasne). Czułość 100 ISO

oraz zdjęcie o małej rozpiętości tonalnej. Wprawdzie sama scena zawiera bardzo jasne i bardzo ciemne tony, nawet w większym zakresie, ale aparat nie zarejestrował ich wszystkich. Ponadto, to zdjęcie było robione przy czułości 1600 ISO. Dla lepszego uwidocznienia różnic, obydwa zdjęcia zostały przekonwertowane do czarno-białych.

Należałoby się zastanowić i pewnie niektórzy z Was się zastanawiają, gdyby tak wziąć cienie z prześwietlonego zdjęcia i światła z niedoświetlonego, a następnie połączyć je ze sobą, to może wyszłoby nam zdjęcie idealne?

To jest możliwe. W tym celu wymyślono

HDR (High Dynamic Range)

Teoria wygląda w ten sposób, że robi się kilka zdjęć, naświetlając od najwyższych świateł, po najgłębsze cienie, a następnie składa się te zdjęcia w programie graficznym. W praktyce, są gotowe presety, a nawet programy stworzone wyłącznie w tym celu i wcale nie potrzebujemy wielu zdjęć. Ta łatwość doprowadziła do pewnej patologii, bo w pewnym momencie wszyscy zaczęli robić, z normalnych zdjęć, HDRy. Popatrzmy na jeden z przykładów. Tu mamy zdjęcie naświetlone na cienie…

…Ale ulica w głębi i niebo jest „wyżarte. Tu natomiast, naświetlono na światła.

…Dzięki czemu widać chmury i niebieskie niebo. Samochody także są lepiej widoczne. Ale drzewa na pierwszym planie, to jedna czarna plama. Bierzemy teraz pierwszy lepszy z brzegu program do robienia HDR i wrzucamy do niego którekolwiek ze zdjęć…

Czyż to nie wspaniałe? Chmury są wyraźne, nawet wyraźniejsze niż były na tym niedoświetlonym zdjęciu, a drzewo na pierwszym planie pokazuje nam wszystkie swoje liście, z najdrobniejszymi szczegółami.

Oczywiście mogłem wybrać lepiej naświetlone zdjęcie, zastosować jakiś lepszy szablon, posiedzieć nad kontrastami i nasyceniem, wynik z pewnością był by lepszy. Tylko… Nie wydaje się Wam, że efekt mimo wszystko jest jakby trochę nienaturalny? Przecież to widać na pierwszy rzut oka.

Ha! – powiedzą niektórzy z Was – Może i to wygląda trochę sztucznie, ale efekt jest tego wart! – No tak. I właśnie dlatego, że jest to efektowne, zaczęło być stosowane masowo. W rezultacie (już o tym mówiłem tutaj), internet został dosłownie zalany widoczkami tego typu.

Nie sądzicie, że to trochę… Jarmarczne i zupełnie bez gustu? Przypomina trochę te cukierkowe pejzaże, które sprzedają na promenadach, nad całym polskim wybrzeżem, w sezonie urlopowym. „Kolory, jak żywe”, a nawet jeszcze żywsze…

Rzecz jasna, można to zrobić lepiej, ale wymaga to sporych umiejętności w obróbce i świetnej znajomości programu graficznego, w którym się pracuje. Można wtedy pójść zupełnie inną drogą i wówczas wyjdzie nam coś takiego

Najpierw, w zdjęciu niedoświetlonym, zaznaczyłem obszar naświetlony względnie dobrze, czyli drogę z samochodami i kawałek nieba i wkopiowałem go do zdjęcia prześwietlonego, na którym widać jakieś szczegóły w drzewach. Później powtórzyłem operację, wycinając tym razem samo niebo. Trzeba wyczuć, gdzie, jaką technikę można zastosować i starać się trochę pomyśleć, zamiast bez zastanowienia klikać – „utwórz HDR”.

Może efekt nie jest tak spektakularny, może chmury nie są tak wyraźne, ale to zdjęcie wygląda dużo naturalniej. Musimy bowiem pamiętać, że program „nie myśli”. Jeśli wyostrza, to wszystko. Jeśli wyciąga cienie, to wszędzie. Jeśli podbija kontrast i nasycenie, to w całym obszarze zdjęcia. Dlatego HDRy robione z „automatu”, są takie sztuczne i płaskie.

Jak by nie było, omówiliśmy HDR i ekspozycję. Wiemy już, co to jest prawidłowe naświetlenie i rozpiętość tonalna. Żeby postawić kropkę na koniec tego rozdziału, powiedzmy jeszcze parę słów na temat

Pomiaru światła.

Narzędziem, którego zawsze używało się do tego celu, również w fotografii amatorskiej, był światłomierz.

Oczywiście kiedyś, światłomierze wyglądały trochę inaczej, ten jest dość nowoczesny, ale zasada działania była taka sama. Kierowało się element światłoczuły na fotografowaną scenę, naciskało guzik i odczytywało ze skali ze wskazówką, albo z wyświetlacza, jakie parametry należy ustawić. Akurat na tym zdjęciu powyżej, jest to czułość 200 ISO, czas 1/125 sek i przysłona 5,6. Później pojawiły się aparaty z wbudowanym światłomierzem, a po nich pomiar TTL (Through The Lens – pomiar przez obiektyw). Ten był już doskonalszy, bo „widział” dokładnie to, co miało znaleźć się na zdjęciu. Po jakimś czasie pojawiły się migawki sterowane elektronicznie, co umożliwiło wprowadzenie programów automatycznych i mierzenie światła z wolna przestało istnieć w świadomości fotoamatora. Co nie znaczy, że znikło na dobre. Światłomierze nadal są i działają dokładnie na tej samej zasadzie, co kiedyś, tylko że rzadko kiedy się nad tym zastanawiamy. Po prostu naciskamy spust i zdjęcie „się robi samo”.

W następnym rozdziale zajmiemy się całą „guzikologią”, trybami i w ogóle ustawianiem tego wszystkiego. Teraz popatrzymy tylko na jedną z ikonek, a mianowicie symbol pomiaru światła. Znajdziemy ją w wizjerze, pod matówką, oraz na górnym wyświetlaczu, w większości aparatów.

Akurat tutaj mamy wszystkie składowe elementy ikonki i właśnie w tej postaci oznacza ona pomiar matrycowy, lub inaczej, pomiar oceniający. Czemu matrycowy i czemu oceniający? Otóż pole całej klatki jest podzielone na segmenty, o różnym kształcie i wielkości, z których pomiary są sumowane, analizowane i przeliczane przez procesor w aparacie tak, aby naświetlenie było jak najlepsze. Układ tych segmentów nazywany jest matrycą. Ten tryb pomiaru światła stosuje się najczęściej, ponieważ radzi on sobie najlepiej, w większości typowych sytuacji. Gdy sytuacja jest jednak nietypowa, możemy wybrać inny. Na przykład…

Pomiar centralnie ważony. W ten sposób działała większość pierwszych wbudowanych w aparat światłomierzy. Odczytuje on natężenie światła z całej powierzchni kadru, z uwzględnieniem środka. Dlatego nazywa się centralnie ważony, ponieważ większą wagę przykłada do centrum. Odczyt z brzegów kadru ma niewielki wpływ na całość wskazania. Używa się go w scenach o centralnej kompozycji, jak portret, cała sylwetka, lub grupa osób „na tle”.

Kolejnym trybem, niewystępującym w niektórych aparatach, jest pomiar częściowy, albo inaczej, pomiar centralny.

Obejmuje on centrum kadru (zwykle okrąg o powierzchni 5 – 10 procent całej klatki), zupełnie „nie interesując się” obrzeżami. Używa się go tak, jak centralnie ważonego, w sytuacjach, kiedy mamy obiekt na środku kadru, a tło za nim jest dużo jaśniejsze, np w portrecie pod światło, albo na tle okna. Nie chcemy wówczas, by światłomierz uwzględniał to, co przecież nas na zdjęciu nie interesuje.

Ostatnim trybem i to trybem „do zadań specjalnych”, jest pomiar punktowy.

Czemu do zadań specjalnych? Ponieważ pomiar ten obejmuje bardzo wąski wycinek kadru (około 1 – 3 %) i używamy go wtedy, gdy chcemy precyzyjnie określić oświetlenie sceny, w jednym konkretnym punkcie, lub pobawić się w komputer i mierząc w kilku punktach, samodzielnie wyliczyć średnią wartość, która pozwoli nam uzyskać dokładnie taki wynik, jakiego chcemy. Musimy pamiętać, że fotografując dowolną scenę, w trybie automatycznym, aparat naświetli ją tak, żeby mniej więcej wszystko było dobrze. Gdy zrobimy zdjęcie białej pingpongowej piłeczki, na czarnym tle, piłeczka będzie prześwietlona, a tło szare, ponieważ aparat będzie chciał „wyciągnąć” cienie do jakiegoś „średniego” poziomu. W sytuacji odwrotnej, tło również będzie szare, bo automatyka założy, że jest to prześwietlenie i znów będzie chciała uśrednić wynik. I po to jest właśnie pomiar punktowy. Żeby nie „uśredniać”, tylko precyzyjnie zmierzyć i samemu zadecydować o ustawieniach.

Gdy jednak wszystkie metody zawiodą, mamy jeszcze dwa narzędzia.

Bracketing

Technika stara, jak fotografia, polegająca na tym, że nie dowierza się wskazaniom światłomierza i zdjęcia, na którym nam szczególnie zależy, robi się trzy razy (można i więcej). Pierwsze się niedoświetla, drugie naświetla „w punkt”, a trzecie prześwietla. Bywa, że np to niedoświetlone jest subiektywnie lepsze. Oczywiście dziś, w epoce fotografii cyfrowej, to nie jest prawie stosowane, bo mając do dyspozycji surowy plik RAW, możemy korygować błędy ekspozycji, w post procesie i to nawet w sporych granicach. Ponadto, możemy podejrzeć zdjęcie, zaraz po zrobieniu, na wyświetlaczu. Gdy wydaje się nam, że jest coś nie tak, możemy użyć drugiego narzędzia, którym jest…

Korekta ekspozycji.

Nazywana popularnie drabinką. Wersja elektroniczna jest właśnie podobna do drabiny, gdzie poszczególne szczebelki oznaczają jednostki naświetlenia, zwykle co 1/3 EV.

Dawniej (albo współcześnie, w aparatach stylizowanych na „retro”) była to gałka, która miała tą przewagę nad wersją elektroniczną, że można było wprowadzić korektę błyskawicznie, bez mozolnego szukania tej funkcji w menu.

Używanie korekty ekspozycji jest niezwykle proste. Nie musimy włączać pomiaru punktowego, czy dokonywać skomplikowanych pomiarów zewnętrznym światłomierzem. Wprowadzamy korektę, podglądamy na wyświetlaczu (albo na histogramie, o czym będzie później), jak wyszło i dodajemy (albo odejmujemy) trochę EV. Ewentualnie robimy kilka zdjęć, tak na wszelki wypadek. Metoda ta wymaga tylko nieco doświadczenia, ale warto korektę ekspozycji stosować, tak często, jak tylko mamy możliwość (i czas). Wtedy zdobędziemy to doświadczenie i będziemy w stanie ocenić „na oko”, jaką poprawkę należy wprowadzić w danej sytuacji.

Mówiliśmy wcześniej, że każde zdjęcie, w zależności od warunków, potrzebuje ściśle określonej ilości światła. Omówiliśmy te warunki powyżej, dość szczegółowo, więc powiedzmy sobie wreszcie, jak tą ilość dozować. Wiemy już, że otwierając , lub przymykając przysłonę, możemy regulować strumień światła. A migawką, czas jego padania na matrycę (klatkę filmu). Ale jaki to powinien być czas?

Podobnie jak wartości przysłony, również czasy naświetlania są ułożone w szereg standardowych liczb…

Są to (według powyższego przykładu) 1 sekunda, 1/2sek, 1/4sek, 1/8sek, 1/15sek, 1/30sek, 1/60sek, 1/125sek, 1/250sek, 1/500sek, 1/1000sek, 1/2000sek i 1/4000sek. Bywają oczywiście i dłuższe i krótsze. Legendarna już właściwie lustrzanka Minolty, Dynax 9, dysponowała najkrótszym czasem 1/12000sek, co jest, zdaje się, rekordem nie pobitym do tej pory. Na pokrętle widzimy jeszcze czas B (migawka jest otwarta tak długo, jak długo trzymamy wciśnięty spust) i czas 1/250sek zabarwiony na czerwono. W ten sposób oznaczono czas synchronizacji z lampą błyskową.

We współczesnych aparatach ustawia się czas elektronicznie, za pomocą guzików, lub pokrętła, oraz wyświetlacza. Ma to taką zaletę, że lista czasów dłuższych, sięga nawet do 30 sekund. Reszta jest taka sama, jedynie czas synchronizacji trzeba wyczytać z instrukcji, bo nie jest on w żaden sposób podkreślony.

Jak ustawić czas?

Bardzo prosto. Gdy robimy zdjęcia „z ręki”, nie może być za długi, bo zdjęcie wyjdzie nieostre, albo wręcz rozmazane. Chyba, że chcemy specjalnie uzyskać taki efekt…

Albo fotografujemy pokaz fajerwerków.

Twórcze zastosowanie długiego (lub krótkiego) czasu ekspozycji, omówimy sobie kiedy indziej, natomiast musimy wiedzieć jedno. Żeby uzyskać ostre i nieporuszone zdjęcie, bez statywu, przyjmuje się zasadę „1/ogniskowej” (o czym już wspominałem powyżej) Oznacza to, że przy obiektywie 50mm, czas naświetlania nie powinien być dłuższy, niż 1/50sek. Obiektyw 200mm, czas naświetlania 1/200sek i tak dalej. Oczywiście istnieje jeszcze cała masa czynników, które mają tu znaczenie, wiadomo, że szybko jadący samochód, prostopadle do kierunku fotografowania, będzie wymagał znacznie krótszego czasu, niż dajmy na to, pomnik. Poza tym, jednemu fotografowi bardziej trzęsą się ręce, innemu mniej. Ważna jest waga aparatu (im cięższy tym lepszy), oraz sposób trzymania. Jedno jest pewne. Nie ma uniwersalnej recepty. To trzeba sobie wypraktykować. Na początek wystarczy trzymać się zasady nie fotografowania, z ręki, przy czasie dłuższym, niż powiedzmy… 1/125sek. I jeszcze jedno… Nie wierzcie w cudowną moc

Stabilizacji obrazu.

Dziś właściwie każdy lepszy aparat musi się pochwalić stabilizacją (w obiektywie, albo w korpusie). Myślicie, że wszystkie zdjęcia będą już ostre, nawet te robione przy długich czasach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki? Niestety nie będą. Stabilizacja pomaga, ale tylko w pewnych „modelowych” sytuacjach, a czasami wręcz szkodzi. Po pierwsze, nigdy nie mamy gwarancji, że zadziała. Robimy zdjęcia dzikim ptakom, teleobiektyw 600mm, czas 1/60, na wyświetlaczu wszystko wygląda cacy, po wrzuceniu zdjęć na komputer i na duży ekran, okazuje się, że większość jest nieostra. Nie poruszona, tylko właśnie nieostra.

Po drugie, stabilizacja jest zbędna przy zdjęciach ze statywu. Przy bardzo krótkich czasach również. Jeśli się ją ma, należy ją w takich momentach wyłączyć. A przede wszystkim, traktować ją jak pomoc, a nie całkowite wyręczenie w myśleniu.

I to by było chyba wszystko. Po przeczytaniu tego rozdziału, powinniście wiedzieć co nieco o parametrach zdjęcia, które możecie ustawić, w zależności od warunków, czyli rodzaju sceny, zastanego oświetlenia, kontrastu itd. Są to

Odległość, Przysłona, Czas otwarcia migawki, Czułość, oraz (ewentualnie) korekta ekspozycji. Wiecie też, jak używać pomiaru światła i kiedy ten pomiar może nam płatać figle, a także, jak nad tymi figlami zapanować.

Wszystko to, możecie ustawiać ręcznie, albo zdać się (całkowicie, lub częściowo) na…

Automatykę aparatu

Ale o tym, już w następnej części. Zapraszam.