Część 7 – Fotografia na filmie
Stanowczo i konsekwentnie odmawiam używania określenia – Fotografia analogowa – choć zadomowiło się ono w naszym języku na dobre. Jest to określenie z gruntu błędne, o czym zdaje się, kiedyś już mówiłem. Niestety tak już bywa, że ktoś coś nazwie w głupi sposób, drugi powtórzy i zaraz cały świat powtarza to samo. A więc fotografia na filmie, czy jak kto woli – tradycyjna.
Zdecydowałem się w końcu podzielić swoim skromnym doświadczeniem w tej materii, ponieważ widzę, że fotografia na filmie coraz częściej się pojawia właśnie w praktyce amatorskiej. Wyciągacie te swoje Kodaki i inne zabytki, z szaf, ze strychów i z szuflad, i o ile nie zostały w nich baterie, które zniszczyły wylewającym się elektrolitem delikatny mechanizm aparatu, to zaczynacie się zastanawiać, czy by może nie spróbować… Tylko jak się do tego zabrać? Pytania, które się przy tej okazji pojawiają, na różnych forach i „fejsbukach”, są tyleż liczne, co naiwne. I największy problem jest w tym, że wszyscy ci, którzy pamiętają czasy filmu, udzielają rad, choć zazwyczaj nie wszyscy się na tym znają, a jedynym powodem, który czyni ich „ekspertami” w tej dziedzinie, jest (w ich mniemaniu) odpowiednio podeszły wiek…
Wśród całkowitych analfabetów, człowiek który zna pięć słów na krzyż, będzie uchodził za literata i mniej więcej na tej zasadzie, ci ludzie popisują się wśród młodzieży swoim doświadczeniem, często (niestety) gadając głupoty. W internecie aż roi się od poradników, vlogów i kanałów na YT, gdzie realizują swoje ambicje dydaktyczne tego typu osoby. W większości jest to wielogodzinne ględzenie, które po odfiltrowaniu bezwartościowych plew, można by zawrzeć w materiale co najwyżej dwuminutowym. Tak też można ich rozpoznać. Jeśli po pierwszych 20 minutach zaczniecie zasypiać, a na ekranie wciąż będzie siedział ten sam człowiek i mówił… Chrr… mówił… zieeew… mówił… mówił…
A więc, od czego zaczniemy? Co stanowi istotę tego rodzaju fotografii?
Film fotograficzny.
Kiedyś wszystko było inaczej. Bo nie mieliśmy aparatów cyfrowych. Dlatego filmów fotograficznych było mnóstwo i trzeba było dysponować pewną wiedzą, żeby wiedzieć, który i do czego wybrać, gdzie go kupić, a także, jak wywołać. Ale na samym początku był
Film czarno biały.
Występował w dwóch podstawowych rozmiarach. Film 35mm, zwany też kinowym, ponieważ do momentu wynalezienia aparatu małoobrazkowego, był używany w kinie…
Dla potrzeb fotografii, został pocięty na kawałki mniej więcej o długości 135 cm (dlatego nazywało się go również filmem 135) i zapakowany do światłoszczelnych kasetek z blachy. Dlaczego światłoszczelnych? Ponieważ istotą działania filmu jest jego światłoczułość. Film jest wrażliwy na światło. Robimy zdjęcie, na powierzchnię filmu pada obraz, w postaci światła i go naświetla. Jednorazowo i trwale. Powstaje wtedy obraz utajony, który jest niewidoczny, dopóki się go nie wywoła w specjalnym płynie, nazywanym wywoływaczem. Do tego momentu, należy chronić film przed jakimkolwiek, nawet najsłabszym światłem, w przeciwnym wypadku, zniszczymy i film i zdjęcia na nim „zapisane”.
Zanim się pokrztusicie ze śmiechu (ci, którzy to znacie), wiedzcie, że to wcale nie jest takie oczywiste dla kogoś, kto z filmem nie miał nigdy do czynienia. W internecie roi się od pytań – Co się stało? Zrobiłem film, otworzyłem aparat, bo chciałem zobaczyć, jak zdjęcia wyszły, a tam nic nie ma. Tylko szara taśma… Albo ktoś chciał wyjąć końcówkę filmu z kasetki, więc ją rozbebeszył, otwieraczem do piwa, a później się zdziwił, że zdjęcia też nie wyszły. Dziś takie rzeczy się zdarzają nagminnie, więc na wszelki wypadek trzeba o tym powiedzieć…
Kiedyś rzeczywiście te kasetki dawało się rozbierać, dzięki czemu można było kupić film „z metra” i załadowywać je wielokrotnie (oczywiście w całkowitej ciemności). Ponadto odpadał problem z chowającą się w kasetce końcówką filmu, ale o tym później. Standardowo, 135 cm odcinek, mieścił 36 – 38 klatek o formacie 24 mm na 36 mm, bo taka właśnie była wielkość obrazka, wynikająca z szerokości filmu (35 mm, minus perforacja po obu stronach) i stosunku boków, wynoszącemu 3 do 2, w myśl „złotego podziału”. I to się przyjęło nazywać małym obrazkiem. Były też filmy krótsze, 24 klatkowe, a nawet 12 klatkowe, dla szczególnie niecierpliwych. Ponieważ jednak płaciło się za wywołanie całego filmu, bez względu na jego długość, więc każdy starał się „wyciągnąć” jak najwięcej. Rekordziści, którzy sami ładowali kasetki z filmem, potrafili dojść nawet do 45 klatek.
Innym formatem filmu, dodajmy – formatem amatorskim – (dopiero później zaczęto go traktować jako zawodowy) była taśma o szerokości 6 cm, nazywana błoną zwojową.
Różniła się tym od filmu kinowego, że nie miała perforacji i była nawinięta na szpulkę razem z papierem ochronnym. Chodziło o to, że trzeba było jakoś odmierzyć, podczas przewijania, odpowiedni odcinek filmu, żeby zrobić następne zdjęcie. A jak odmierzyć, skoro nie ma nawet perforacji, która umożliwiła by napęd licznika? Można to było zrobić na innej zasadzie, ale przy przewijaniu zmieniała się średnica szpulki, więc odstępy pomiędzy klatkami też by się zmieniały. Zrobiono więc okienko w tylnej ściance aparatu, a na papierze ochronnym wydrukowano numery kolejnych klatek, w trzech, albo nawet w czterech rzędach, w zależności od długości klatki, jaką się chciało uzyskać.
Na powyższym zdjęciu jest pokazana cała taśma ochronna z takiego filmu. Pierwsza część od dołu, to coś w rodzaju „rozbiegówki”, widać tylko te strzałki po bokach, które przydają się przy ładowaniu niektórych aparatów. Trzeba wtedy je zgrać z odpowiednimi znakami w komorze filmu. Na drugim kawałku, najpierw mamy „palce” wskazujące kierunek i mówiące nam, że to już za chwilę, a później… W dolnym rzędzie mamy numery kolejnych klatek, dla formatu 6×9 cm i widzimy, że rzeczywiście są oddalone od siebie o taką odległość, w środkowym rzędzie dla formatu 6×6 cm i górnym, 4,5×6 cm. Możemy też zauważyć, gdy spojrzymy na przedostatnią część, że najmniejszych zdjęć wejdzie 16, kwadratowych (6×6) 12, a tych największych już tylko 8. Na niektórych filmach drukowano, od razu na samym początku taśmy, ile zdjęć danego formatu się zmieści.
I tak jakoś się przyjęło, że podstawowymi formatami były 4,5cm na 6cm, 6×6 (kwadrat), oraz 9×6. Jak łatwo zauważyć, 4,5×6 był połową formatu 9×6, tylko że w drugą stronę (pionowo). Niektóre aparaty umożliwiały fotografowanie tylko w jednym formacie, niektóre w kilku, poprzez umieszczenie odpowiednich maskownic, w płaszczyźnie filmu i kilku okienek na tylnej ściance. Przewijało się więc film, dotąd, aż w stosownym okienku pojawiał się numer kolejnej klatki i robiło się zdjęcie. Później trzeba było pamiętać, czy już się przewinęło, czy jeszcze nie. Niektóre aparaty posiadały urządzenia uniemożliwiające pomyłkę (blokady spustu, wskaźniki wyzwolenia migawki itd), ale w większości prostych amatorskich konstrukcji, trzeba było po prostu przyjąć jakąś regułę, na przykład naciągać zawsze, zaraz po zrobieniu zdjęcia.
Były jeszcze inne rodzaje filmów, jak 127 (taśma 4cm), czy miniaturowy format 110, ale stanowiły raczej margines i można je spokojnie pominąć. Przynajmniej dziś. Na placu boju zostały tylko błona zwojowa 6cm i film małoobrazkowy 35mm z perforacją.
Po filmach czarno białych pojawiły się
materiały odwracalne kolorowe,
czyli slajdy, albo bardziej po polsku – przezrocza (nie mylić z przeźroczami. Przeźrocze, to otwór w ścianie, zastępujący okno), oraz filmy negatywowe kolorowe. Kolorowa fotografia stała się dostępna dla amatorów dość wcześnie, bo w połowie lat 30, ale jednak zawsze kolor był czymś trudniejszym. W Polsce, w latach 70 – 90, kolorowe zdjęcia amatorskie były pewnego rodzaju luksusem, bo na naszym socjalistycznym rynku występowały tylko materiały Fotonu i Orwo, a żeby to w miarę dobrze wywołać, trzeba było wysłać do jednego z dwóch laboratoriów Fotonu w Polsce! Dwóch! Oczywiście można było próbować samemu, ale proces był tak skomplikowany i wymagał skompletowania takiej chemii, że to po prostu nie miało by sensu. Większość amatorów fotografii kolorowej, fotografowała wówczas na slajdach, które później oprawiano w ramki i wyświetlano, za pomocą projektora, na ścianie, w zaciemnionym pomieszczeniu. Takie oglądanie to było zawsze wydarzenie. Zbierała się rodzina, czasami znajomi, trzeba było przygotować zdjęcia, ułożyć je w odpowiedniej kolejności, zorganizować bufet, jakieś zakąski… To było coś! A nie, na ekraniku telefonu, gdzie g… widać i nie da się oglądać jednocześnie.
Tym bardziej dziwił fakt, że na początku lat 90, gdy pojawiły się na rynku doskonałe materiały Fuji i Kodaka, wywoływane jak należy, w procesie E-6 i dające piękne naturalne barwy, wszyscy przestali robić slajdy. Być może dlatego, że każdy robił zwykłe kolorowe odbitki, które stały się standardem i miały tą przewagę nad slajdami, że można je było powielać w dowolnej liczbie, oraz rozdawać. Z przezroczami tak się nie da, bowiem każde zdjęcie jest jedynym unikalnym egzemplarzem.
No a kolorowe zdjęcia negatywowe,
to właściwie to samo, co czarno białe, tylko że kolorowe. Nazywają się negatywowe, ponieważ każdemu kolorowi na odbitce, odpowiada kolor dopełniający na filmie. A więc to, co naprawdę jest czerwone, na negatywie będzie zielone.
W przypadku filmu czarno białego jest podobnie. To, co jasne na zdjęciu, będzie ciemne na negatywie i odwrotnie.
Jeśli więc po wywołaniu negatyw będzie całkowicie czarny, razem z perforacją, to znaczy że został zaświetlony, poza aparatem.
Gdy będzie całkowicie przezroczysty, to najprawdopodobniej nie został w ogóle naświetlony i wywołany. Cóż… Przynajmniej dobre tyle, że nie zmarnowały się żadne zdjęcia. Gdy film jednak jest czarny, ale nie cały, a tylko same klatki, to znaczy, że został prawidłowo wywołany, ale zdjęcia są prześwietlone. Może to oznaczać awarię migawki, lub błąd w ustawieniach. Awaria migawki może też polegać na tym, że w ogóle się ona nie otwiera i wtedy też film będzie przezroczysty. Dlatego przed jego założeniem, dobrze jest sprawdzić aparat, czy wszystko w nim działa, jak należy.
Mamy więc film, najprawdopodobniej właśnie małoobrazkowy i chcemy zacząć robić zdjęcia. Ale zaraz zaraz… To jaki w końcu jest ten film? Czarno biały, kolorowy, czy slajd? To zależy… Moja prywatna opinia jest taka, że kolorowy negatyw możemy sobie darować. W dzisiejszych czasach, możliwości edycji obrazu cyfrowego są tak potężne i jednocześnie jest to tak proste, że nie ma sensu bawić się w film, który i tak w końcu skanujemy, żeby uzyskać plik nadający się do pokazania w internecie. Cały sens zajmowania się dziś fotografią tradycyjną, polega na tym, że większość czynności związanych z powstaniem zdjęcia, wykonujemy sami. W tym jest cała frajda. Jeśli więc zamierzacie zorganizować sobie ciemnię, procesor do obróbki papierów, chemię do papierów, chemię do negatywów, powiększalnik, analizator barw itd, to jasne. Róbcie kolorowe zdjęcia, a wyniki które uzyskacie, będą z pewnością lepsze od tego, co może Wam zaoferować jakikolwiek zakład usługowy. A do tego tańsze. Jeśli jednak chcecie naświetlić film i oddać go do labu, z którego odbierzecie gotowe pocztówki, albo zdjęcia na płycie, czy pendrive, to dajcie sobie spokój. To samo zrobicie byle cyfrówką. A właściwie nie to samo, tylko znacznie lepiej…
Sytuacja się zmienia, w przypadku zdjęć czarno-białych. Tu, do wywołania filmu potrzebny Wam jest tylko koreks (specjalna światłoszczelna puszka) i dwa odczynniki, czyli wywoływacz i utrwalacz.
Gdy wywołacie film, co już powinno Wam dostarczyć niesamowitych emocji, macie dwie drogi. Albo kupić dobry skaner i dalej bawić się już w obróbkę cyfrową, albo zorganizować sobie ciemnię i własnoręcznie wywoływać odbitki. A najlepiej, jedno i drugie. Odczynniki, papier i podstawowy sprzęt, można kupić bez większego problemu, z reguły najpoważniejszą przeszkodą jest brak odpowiedniego miejsca na ciemnię. Dawniej, większość fotoamatorów przeznaczała na ten cel łazienkę (najłatwiej zaciemnić, no i jest dostęp do bieżącej wody), co miało jedynie tą wadę, że nad ranem trzeba było wszystko posprzątać. Ileż nocy się przesiedziało na tym kiblu, wpatrując się w kuwety wypełnione wywoływaczem i pływającymi papierami, na których z wolna pojawiał się obraz. To zawsze jest „magiczna” chwila, niezależnie od tego, ile setek razy już się na to patrzyło. To się nigdy nie znudzi…
Slajd, to zupełnie inna sprawa.
Jak już wspomniałem, samo oglądanie takich zdjęć, to jest wydarzenie. To, czego potrzebujemy, sprowadza się tutaj do odpowiedniego pomieszczenia, rzutnika i ramek, w które musimy powkładać nasze przezrocza. Dwie ostatnie rzeczy można kupić bez większego problemu na rynku wtórnym, a pomieszczenie… Każdy jakieś znajdzie. Najlepiej z jedną białą i pustą ścianą, która będzie robiła za ekran. A jak ktoś ma tapety w duże wzory, to się wiesza duży arkusz papieru, białą ceratę, albo… Prześcieradło. I najczęściej to właśnie prześcieradeł używało się w „moich czasach”.
Rzutnik może być jakikolwiek, a najlepiej, żeby to był Leitz, Braun, albo Rollei. My mieliśmy tylko polskiego Diapola (który nie był zły), lub sprzęt radziecki, który też nie był zły (choć pożerał prąd, jak elektryczny piec, grzał, jak piec i hałasował, jak betoniarka, a chłodzenie potrafiło przewracać krzesła w pokoju), ale dziś na portalach aukcyjnych można kupić całą światową produkcję. Większość ludzi się tego wyzbywa i póki co, można jeszcze kupić rzutnik za rozsądną cenę. Gdy slajdy wrócą do łask (a może się tak zdarzyć), ta sytuacja może się zmienić. Nigdy nic nie wiadomo.
Slajd wywołuje się w procesie E-6, który jest o tyle trudny do samodzielnego przeprowadzenia, że trzeba ściśle przestrzegać temperatury (z dokładnością do 0,5 stopnia), więc konieczny jest odpowiedni procesor, z grzałką i termostatem. Ponadto, zestaw chemikaliów (na przykład Tetenala) jest tak drogi, że jest zupełnie nieopłacalne wywoływanie jednego, czy dwóch filmów. Lepiej wykorzystać całą możliwość roztworu, która zwykle wynosi 10 – 20 filmów. Gdy nie robimy takich ilości (a najpewniej nie robimy), lepiej zlecić wywołanie jakiejś sprawdzonej firmie usługowej. Później wystarczy pociąć film na kawałki, oprawić w ramki i oglądać…
Jakiej firmy film?
Jakiejkolwiek. Kiedyś było trzech potentatów, Kodak, Fuji, oraz Ilford produkujący materiały czarno białe, ale istniało też sporo firm, które konfekcjonowały (pakowały) produkty „gigantów” do kasetek opatrzonych własnym logo (Scotch, Equicolor i wiele innych). Była jeszcze Agfa, Polaroid i Konica, ale dośc szybko znikły z rynku, ponieważ nie produkowały nic innego (jedynie firmowały), więc nie były się w stanie utrzymać, tylko ze sprzedaży materiałów. Pamiętam do dziś, był taki film, który nazywał się Konica Baby i miał być idealny do fotografowania niemowląt, przez specyficzną różowo – niebieską kolorystykę, tudzież filtr zmiękczający. Używałem tego i nie powiem, efekty były z pewnością interesujące. Kiedyś nie robiło się tego w telefonie, ale właśnie w taki sposób…
Dziś praktycznie mamy do wyboru jedynie Fuji i Kodaka, jeśli chodzi o filmy kolorowe, oraz Ilforda i czeską Fomę (czarno-białe), która przejęła schedę po polskich zakładach Foton. Oczywiście na drodze „uczciwej prywatyzacji made in Poland„, ale to jest temat na inną dyskusję. Pojawia się też mnóstwo tanich filmów chińskich, ale ja osobiście bym ich nawet nie dotykał. Zdjęcie zchrzanione przez gównianą jakość materiału, nie da się zrobić drugi raz, ani w żaden inny sposób naprawić. Jeśli więc chcecie mieć porządne kolory, ostrość, ziarno, kontrast i powtarzalnośc tych wyników, to nie oszczędzajcie i nie kupujcie chińskiego dziadostwa.
Już się zdecydowaliście? No to teraz czas na…
Aparat fotograficzny
Aparat musi spełniać dwa podstawowe warunki. Musi być to aparat na film i musi być sprawny. To pierwsze jest oczywiste, z tym drugim, bywa różnie. Jeśli jest to aparat kompaktowy, zasilany bateriami, to w dziewięćdziesięciu przypadkach na sto, ktoś go wrzucił ze 20 lat temu do szuflady i oczywiście tych baterii nie wyjął. Te wylały i elektrolit spowodował korozję, w pierwszej kolejności styków, w następnej, całej elektroniki.
Wtedy jedyne, co możemy zrobić, to taki aparat wyrzucić i skombinować sobie inny. Do drugiej popularnej grupy, należą wszystkie mechaniczne aparaty (lustrzanki i dalmierzowe), jakie kiedyś były w Polsce używane. A więc Zenity, Praktiki, Fedy, Zorki i… Chyba to by było na tyle. Produkcja zachodnia nie była wówczas powszechnie dostępna, ale teraz już jest, więc mamy do dyspozycji całe mrowie manualnych Nikonów, Pentaxów, Canonów, Revuefleksów, Mirand, Fujic, Minolt i… Już mi się nie chce wyliczać, ale założę się, że jest tego sporo. Jaki aparat więc wybrać?
Odpowiedź brzmi – Jakikolwiek. Byle by działał i byle było się w stanie zrozumieć jego obsługę. Może to być aparat kompaktowy, choć to nie były konstrukcje przeznaczone do użytkowania przez dziesięciolecia, więc trudno jest znaleźć dziś dobry nie uszkodzony egzemplarz. Produkcję z krajów socjalistycznych, czyli Zenity, Zorki i Praktiki, lepiej sobie darujmy. Nie, żeby to był sprzęt zły. Ale to aparaty dla „koneserów”. Którzy wiedzą czego chcą i wiedzą, gdy coś jest nie tak. A w tych urządzeniach, „nie tak” bywało bardzo często. Trzeba pamiętać, że dziś, są to konstrukcje czterdziestoletnie i starsze, a i nowe, nie były wykonywane z przesadną starannością.
Dlatego lepiej zdecydować się na sprzęt „zachodni”, czyli tak naprawdę, z bardzo dalekiego wschodu. Konkretnie z Japonii. Dalmierzowe aparaty właściwie robiła tylko Leica, Contax i Konica (Hexar) i wszystkie były bardzo drogie. Czyli pozostaje nam lustrzanka i już bez większego znaczenia jest to, czy mechaniczna, czy nie.
Manualne – Canon A1, AE1, F1, Nikon F1, F2, F3, FA, FE, FM, FM2, FM3, EM, FG, Pentax K1000, ME, ME Super, MG, MX, LX (aparat dla zawodowców), seria A (Super A, Program A), Minolta X-300, X-700, robione też pod nazwą Soligor.
Automatyczne (z reguły z auto focusem) – Canon EOS 600, 620, 630, 650, 5, 3, 1, a także nowsze konstrukcje, jak EOS 1000, 300, 500 i 50, Nikon F50, F65, F90, F100, a nawet starszy F801, później droższe F4, F5 i F6, Pentaxy SF1, SFX, Z1, a także cała rodzina MZ, i wszystkie Minolty Dynax, wliczając w to doskonałą Minoltę Dynax 9.
Ponadto, mamy jeszcze Olympusa, z całą rodziną manualnych lustrzanek OM, Fujicę, Konicę, Revue, no i pokaźne stado Praktic. Tak, wiem że przed chwilą je odradzałem, ale jeśli uda się Wam znaleźć egzemplarz w dobrym stanie, np MTL3, MTL5, lub MTL50, to jest to też dobry wybór.
Konsekwentnie natomiast, jestem przeciwko Zenitowi i to obojętnie jakiemu. To jest sprzęt, który można mieć i od czasu do czasu pooglądać go sobie z bliska, traktować jako pamiątkę rodzinną, albo przedmiot przypominający dawne czasy. Ale w żadnym wypadku nie używać do robienia zdjęć. Bo właściwie po co? Ja mam wielki sentyment do Zenita E i jego ciemnej matówki przypominającej starodawny ekran telewizora, z zaokrąglonymi rogami, ale ja tym aparatem robiłem zdjęcia moim dzieciom, jakieś 30 lat temu, więc sentyment ten jest jakoś uzasadniony. Pomimo to, dziś nie używam żadnego z moich Zenitów do fotografowania. Kiedyś nie było wiekszego wyboru, dziś jest. I tyle w temacie…
Czym się różni aparat manualny od automatycznego?
Mówiąc w dużym uproszczeniu, w manualnym trzeba większość rzeczy zrobić samemu. W automatycznym, niektóre rzeczy robią się „same”. Aby zrobić zdjęcie, należy założyć film, przewinąć go do następnej klatki, ustawić ostrość, czas otwarcia migawki, przysłonę i nacisnąć spust. W aparacie manualnym, film się przewija dźwignią, a ostrość ustawia się ręcznie, kręcąc odpowiednim pierścieniem na obiektywie. Czas i przysłonę też ustawia się ręcznie, opierając się na wskazaniach wbudowanego światłomierza. Są aparaty bez światłomierza, ale nie musimy być aż takimi „hardkorowcami”. Bez przesady… W aparatach zautomatyzowanych, film jest przewijany za pomocą motoru i przekładni, ostrość ustawia się sama, po lekkim wciśnięciu spustu (to jest właśnie ten Auto Focus), a jeśli chodzi o przysłonę i czas, to nadal można je ustawić ręcznie, ale można też wybrać jeden z programów (które omówiłem tutaj) i aparat zrobi to „sam”.
Który aparat wybrać? To bez znaczenia. W szkołach fotografii, gdzie chodzi o zapoznanie studentów z podstawami podstaw, zaleca się aparaty jak najprostsze, gdzie wszystko trzeba ustawiać samodzielnie (to uczy myślenia) i nawet dziś, po 45 latach od jego premiery na rynku, niekwestionowanym królem jest tu Pentax K1000.
Ten sprzęt ma tylko to, co niezbędne. Gałkę czasów migawki, dźwignię naciągu filmu i spust. Na obiektywie pierścień przysłon i drugi do ustawiania ostrości. W wizjerze wskazówka światłomierza, która musi być nie na górze, nie na dole, a w środku. Amen. That’s it. Chcecie naprawdę „poczuć fotografię”? To jest w takim razie aparat dla Was. Numer 1. Trzeba tylko znaleźć zadbany egzemplarz.
Czy poczujecie fotografię, wybierając jakikolwiek inny sprzęt? No jasne że tak. Nie ważne, czy będzie to Pentax MZ-5, czy Nikon FM2, czy Canon EOS300. Czy będzie to aparat ascetyczny, jak ów Pentax K1000, czy będzie brzęczał i szumiał sterowanymi elektronicznie silniczkami, jak ul pełen pszczół. Każdym możecie zrobić tak samo rewelacyjne zdjęcia i każdym z nich możecie je równie dobrze spieprzyć. Bo tu nie chodzi o sprzęt. Zbigniew Pękosławski (a może to był ktoś inny?) napisał, że „Najlepszy aparat, to taki, który najmniej zaprząta naszą uwagę przy robieniu zdjęć. Dobrze jest opanować jego obsługę do takiej perfekcji, żeby wszystkie czynności wykonywać automatycznie. Nie zastanawiając się nad tym. Tylko wtedy możemy się w pełni skupić na samym fotografowaniu…”
Mamy więc film, mamy aparat, co dalej? Czy możemy już zacząć robić zdjęcia? No dobra. To od czego zacząć?
Od założenia filmu.
Sprawa wydaje się prosta, dla kogoś kto ma dziś 50 lat i więcej. Ale dla Was, zwłaszcza jeśli do tej pory mieliście do czynienia głównie z aparatem w telefonie, już niekoniecznie. Nie ma w tym nic złego, po prostu musicie się pewnych rzeczy nauczyć i wyrobić w sobie nawyki, właściwe fotografii tradycyjnej. A więc zakładamy film.
Film może być czarno biały, kolorowy, albo kolorowy odwracalny, czyli slajd. To już wiemy i wybraliśmy ten, który nas interesuje. Film ten ma określoną czułość i jest to zazwyczaj 100, 200, albo 400 ISO. Czułości nie można zmienić, chyba że przez specjalne wywołanie. Ale to będzie dotyczyło całego filmu. Wszystkich zdjęć. Nie można jednych naświetlić, jakby film miał 100, a innych, jakby miał 400 ISO. Jeżeli wybieramy się na wakacje, w ogóle, jest lato i zamierzamy fotografować głównie na zewnątrz, weźmiemy „setkę”, a jeśli ma być to reportaż (street), albo wnętrza, gorsze światło, wybierzemy „czterysetkę”. Nie jest to duży zakres, ale właśnie takie były (między innymi) ograniczenia fotografii na filmie. Innym z nich jest to, że nie możemy zobaczyć, zaraz po zrobieniu, jak wyszło zdjęcie. Musimy zrobić cały film i dopiero po jego wywołaniu się dowiemy.
Czułość filmu (a także data ważności, długość filmu i proces, w jakim powinno się go wywołać) jest opisana na kasetce (i pudełku), a także za pomocą kodu DX (skrót od Digital indeX).
Są to kwadraciki, które przewodzą prąd (gołe aluminium), albo nie przewodzą (zamalowane czarną farbą). W aparacie, w miejscu, gdzie wkładamy kasetkę, są odpowiednie styki…
… i w zależności od tego, które z nich zostaną zwarte, aparat odczytuje czułość filmu. W przeciwnym wypadku, musimy tą czułość ustawić sami, gałką, lub klawiszami.
Teraz otwieramy aparat i umieszczamy film w miejscu do tego przeznaczonym. Najczęściej, w tym celu musimy podnieść korbkę,
żeby schować „zabierak” służący do zwijania filmu. Inaczej będzie trudno włożyć kasetkę.
Po jej włożeniu, wsuwamy korbkę z powrotem na swoje miejsce, przytrzymujemy kasetkę i wyciągamy film tak, żeby zmieścił się dokładnie pomiędzy prowadnicami (nie musimy tego robić w rękawiczkach)
Różne aparaty mają różne konstrukcje, ale w gruncie rzeczy, to to samo. Większość ma korbkę z zabierakiem, prowadnice, wałek zębaty służący do precyzyjnego przewijania filmu i jakąś szpulkę odbiorczą. Tu akurat mamy Prakticę MTL50, z systemem, który Pentacon nazwał easy load (czy jakoś tak). Polega to na tym, że dociągamy końcówkę filmu do zielonego znaku…
Uważając, by ząbki wałka weszły w otwory perforacji, a następnie pokręcamy szpulką odbiorczą, w lewo, tak aby jeden z drutów znalazł się nad filmem. To wszystko. Zamykamy aparat i naciągamy migawkę…
Dobrze jest pokręcić korbką, w prawo, tak żeby trochę film naprężyć. Nie za mocno. Wtedy podczas przewijania będziemy widzieć, że korbka się obraca, a to oznacza, że transport filmu odbywa się prawidłowo.
Różne są konstrukcje. Czasami w szpulce odbiorczej (która nawiasem mówiąc, obraca się w przeciwną stronę do szpulki z filmem) jest nacięcie, w które należy włożyć film i przewinąć pierwszą klatkę przy otwartej ściance, czasami jest to bębenek, który obraca się w tą samą stronę co film, ale są to różnice niewielkie. Na przykład w tym Canonie EOS1000, wystarczy włożyć kasetkę, od góry (żadnej korbki tam nie ma)…
Dociągnąć koniec filmu do znaku (tutaj pomarańczowego)…
I gotowe. Zamykamy aparat, a silniczek elektryczny zajmie się całą resztą. Tak to działa w większości automatycznych lustrzanek z AF. W manualnych aparatach, zakładaniu filmu należy poświęcić nieco więcej uwagi. Po skończeniu zdjęć, aparat sam zwinie film do kasetki, a jeśli jest to aparat manualny, musimy zwinąć go my, odblokowując wcześniej naciąg, specjalnym przyciskiem, który znajduje się na spodzie, albo w pobliżu spustu migawki. Naciągając ręcznie, też trzeba być ostrożnym. Gdy licznik pokazuje 36 klatek, naciągać powoli, żeby nie wyrwać filmu z kasetki. Gdy to się stanie, musimy go wyjmować w ciemni, a to łatwe nie jest i ryzykujemy zaświetlenie zdjęć. Dobrze jest mieć przygotowane kasetki z wysuniętym krótkim kawałkiem starego filmu, jaki zostaje po jego odcięciu. Wtedy, za pomocą kawałka taśmy klejącej, możemy przykleić i zwinąć bezpiecznie taki „wyrwany” film. Oczywiście w idealnej ciemności.
Bardzo często zadajecie pytania – Co zrobić, jak aparat wciągnie końcówkę filmu do kasety? No cóż. Po pierwsze, można tego uniknąć (jeśli zwijamy film ręcznie), a po drugie, musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, co dalej z tym filmem chcemy wyczyniać. Bo jeśli wysłać go do wywołania, to nie martwmy się. Tam sobie wyciągną. A co, jeśli sami chcemy wywołać? Albo dokończyć film, który kiedyś zrobiliśmy do połowy i zwinęliśmy, bo był czarno biały, a zachciało nam się zmienić na kolorowy?
Od razu mówię – Wybijcie sobie z głowy rozbrajanie kasetki otwieraczem do piwa (niektórzy tak radzą), czy rozwieranie szczeliny, w którą chowa się film, śrubokrętem. Uszkodzicie film, albo go zaświetlicie, co na jedno wyjdzie. Do wyciągania tej końcówki służy takie urządzenie
Nazywa się toto z angielska film retriever i jak widać, produkuje go firma Kaiser. Kiedyś najpopularniejsza była Hama i mieli to wszyscy fotografowie. Dziś, ponieważ fotografia na filmie wraca do kręgu zainteresowań, narzędzie to jest dostępne bez problemu i kosztuje coś około 50 złotych.
Jeśli mamy film naświetlony do połowy (albo do którejś tam klatki, co oczywiście zanotowaliśmy niezmywalnym markerem, na kasetce), wkładamy go do aparatu, ustawiamy jakiś krótki czas migawki i robimy zdjęcia, aż dojdziemy do tej klatki, gdzie wcześniej się zatrzymaliśmy. Plus ze dwie dodatkowo, dla bezpieczeństwa. Robimy to z dekielkiem założonym na obiektyw i w ciemności (może być pod kołdrą). Żeby nie zaświetlić zrobionych wcześniej zdjęć.
A teraz jeszcze parę słów na temat
Filmu 120, czyli błony zwojowej
Z tym rodzajem filmu, takie rzeczy, jak wybór aparatu chociażby, są nieco bardziej skomplikowane. O samym filmie parę słów już powiedziałem, teraz przyjrzyjmy się sprzętowi. Zanim jednak to zrobimy, spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie, po co właściwie jest błona zwojowa?
Od błony zwojowej się wszystko zaczęło. Cała fotografia amatorska opierała się na filmie o szerokości 6 cm. Jak wspominałem, bywały inne szerokości, jak choćby film 127 (4cm), ale podobnie jak kaseta VHS zdominowała w latach 80 inne, nieraz nawet lepsze formaty zapisu, tak film 6cm wykosił całą konkurencję w fotografii i być może byłoby tak dalej, gdyby Oskar Barnack nie wynalazł aparatu małoobrazkowego. Stosunek powierzchni klatek, filmu małoobrazkowego i błony zwojowej, o podobnych proporcjach, wynosi 1 : 6,25 i wygląda tak:
Kolosalna różnica! Ten obraz z błony zwojowej (czy średniego formatu, jak się przyjęło nazywać), ma wymiary 6×9 cm i jeśli byśmy chcieli zrobić z niego odbitkę, o wielkości pocztówki, to wystarczyłoby powiększenie (liniowe) 1,6 raza. Ten sam obraz z filmu małoobrazkowego, już wymagałby powiększenia 4,2 raza. Dlatego, nawet jeśli obraz z takiej klatki 6×9 nie byłby doskonały (z powodu wad obiektywu, czy niedokładnego ustawienia ostrości), to na odbitce i tak nie będzie tego widać. Dzięki temu możliwe było istnienie aparatów typu box, takich jak ten…
Lub ten.
Wprawdzie Druh nie miał formatu 6×9, a tylko 6×6, lub 4,5×6, ale i tak klatka negatywu miała wystarczająco dużą przewagę wielkości nad małym obrazkiem. Prymitywny obiektyw typu peryskop (składający się z dwóch soczewek wklęsło-wypukłych, odwróconych do siebie tyłem), jest właśnie obiektywem, który posiada pewne wady. Jest to aberracja chromatyczna, która nie jest bardzo dokuczliwa, gdy używamy materiałów czarno białych i aberracja sferyczna, która (bez zbytniego wgłębiania się w zagadnienie) powoduje spadek ostrości obrazu. Gdyby umieścić taki „obiektyw” w aparacie małoobrazkowym i zrobić powiększenie, jego jakość byłaby zatrważająco niska.
W okresie międzywojennym i w pierwszych latach po II Wojnie Światowej, aparaty na błonę zwojową były jednak najbardziej popularne. Większość z nich, poza wspomnianymi boxami, stanowiły aparaty mieszkowe, nazywane na zachodzie pocket folding camera.
które były „pocket”, ponieważ po złożeniu wyglądały tak…
I rzeczywiście mieściły się wygodnie w kieszeni. Ten aparacik, to Agfa Isolette, robiąca zdjęcia w formacie 6×6, ale sprzętu takiego jak ten, było wtedy „zatrzęsienie”. Kodaki, Voigtlandery, Agfy, Coronety, Moskwy, Ikonty… I jeszcze wiele innych, często o nazwach, których nigdy nie słyszeliście.
To był wówczas standard. Później zaczął być wypierany przez lustrzanki średnioformatowe, których najbardziej znanymi przedstawicielami w Polsce, były Pentacon Six i radziecki Kiev 60.
Ale zanim lustrzanki zdobyły panowanie i zanim fotografia średnioformatowa stała się fotografią dla zawodowców i pasjonatów, ceniącym sobie najwyższą jakość obrazu, jeszcze jeden rodzaj aparatu zapisał się na trwałe w historii fotografii. Była to lustrzanka dwuobiektywowa, której najsłynniejszym przedstawicielem jest do tej pory Rolleiflex.
Aparatami Rolleiflex fotografowali najsławniejsi. Marylin Monroe, James Dean, Grace Kelly, Elizabeth Taylor, Humprey Bogart, John Lennon i wielu innych, których wymienienie tutaj, znacznie przekroczyłoby ramy naszego tematu. O samych fotografach (Robert Doisneau, Richard Avedon, David Bailey, Werner Bishof, Robert Capa, Helmut Newton, Irving Penn…) nawet się nie będę rozpisywał, bo zabrakłoby mi dnia… Właściwie każdy sławny fotograf, używał kiedyś tego aparatu. Taki był on dobry!
Na Rolleiflexie jednak świat się nie kończy. Lustrzanek dwuobiektywowych było tyle, że nie sądzę, by ktokolwiek mógł je wszystkie spamiętać. Nawet w Polsce mieliśmy Starta, który był produkowany w kilku wersjach. Rosjanie mieli swojego Lubitela, Komsomolca i Newę, a Czesi Druoflexa, Autoflexa i Flexareta… To były aparaty proste w produkcji, niezawodne i łatwe w obsłudze. Nic więc dziwnego, że stały się tak bardzo popularne…
Gdy pojawiły się pierwsze lustrzanki, a właściwie, gdy Wiktor Hasselblad wynalazł swój aparat, o konstrukcji modułowej, fotografia średnioformatowa przestała być fotografią amatorską, zwłaszcza, że już od jakiegoś czasu istniały aparaty małoobrazkowe. Aparat małoobrazkowy stał się wyznacznikiem luksusu, szpanu i w ogóle, przyznać się, że się jeszcze „jedzie” na błonie zwojowej, to był obciach. Średni format przeniósł się do agencji reklamowych, świata mody i atelier artystów. W fotografii amatorskiej zaczął „rządzić” niepodzielnie film 35mm.
Dlatego, aparaty średnioformatowe, które tu omówiłem, pochodzą jeszcze z okresu „amatorskiego” i jako takie, wyśmienicie nadają się do rozpoczęcia przygody z fotografią tradycyjną. Te „późniejsze” też się nadają, jednak pokazanie ich wszystkich tutaj, mijałoby się z celem. Może przy innej okazji.
Wszystko, co dotyczy wyboru filmu i tego, co z nim zrobicie po naświetleniu, jest w zasadzie takie samo, jak w fotografii małoobrazkowej. Tylko że trochę droższe. No i, jeżeli chcecie robić slajdy, to obawiam się, że nie macie zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o rzutniki. Bo jest tylko jeden i nazywa się Rollei P11
Mam takiego i muszę Wam powiedzieć, że jest to olbrzymie i ciężkie bydlę, które i tak trzeba przerobić, zamieniając tradycyjną żarówkę halogenową na LED. Oryginalna żarówka po prostu strasznie się grzeje, a jak się spali, to jej nigdzie nie kupicie. Za to jakość obrazu z takiego średnioformatowego slajdu, jest nie do opisania. Dodam tylko, że maksymalny rozmiar, podyktowany wielkością ramek, to 6×6. Może być też 4,5×6, a ramki są (czasami) dostępne na rynku wtórnym.
Te wszystkie niedogodności powodują, że jedynym sensownym wyborem w przypadku średniego formatu, jest film czarno biały. Jego wywołanie odbywa się tak samo, jak filmu małoobrazkowego, a gdy zdecydujecie się na urządzenie własnej ciemni i zrobicie własnoręcznie odbitki, to gwarantuję Wam, że nie ma takiej cyfrówki, która będzie w stanie się choćby zbliżyć do tego, co będziecie w stanie uzyskać…
To już wszystko.
Macie założony film? Macie aparat? To do roboty. A jak zrobicie cały film, to wyślijcie go do wywołania i cieszcie się pierwszymi zdjęciami. Jeśli jednak jest to film czarno biały i chcecie go wywołać sami, to opowiem Wam, jak to zrobić, następnym razem. Chyba, że o czymś zapomniałem powiedzieć, to walcie z pytaniami, jak w dym…