Czyli jeszcze o Sztuce w fotografii…
Zacznijmy od pytania, czym jest właściwie fotografia? Pomijając wszystko inne, czy jest to tylko zapis tego, co znajduje się przed obiektywem, czy raczej autorska interpretacja? Pytanie to, jest wbrew pozorom bardzo stare, bo po raz pierwszy było chyba postawione zanim fotografia na dobre pojawiła się na świecie. Oczywiście, w kontekście równie „diabelskiego wynalazku”, co kolej, maszyna parowa, samochód, samolot, czy wreszcie fotografia cyfrowa. A wcześniej aparat małoobrazkowy, Kodak Nr 1, albo aparat kompaktowy.
Podstawowym „zarzutem”, który stawiano fotografii, była jej bezczelna ambicja dorównywania malarstwu, czy jak kto woli, uważania się za sztukę równą malarstwu (ponieważ fotografia wiernie odwzorowywała rzeczywistość, nie pozostawiając jakoby miejsca, na interpretację artysty). To właśnie przez takich ludzi, jak J. Bułhak, który po raz pierwszy użył nazwy – fotografika – rozpętała się wojna pomiędzy „artystami” uprawiającymi malarstwo i grafikę, a fotografami, o ten „słowotwór” (jak złośliwie zauważali niektórzy), którego drugą część stanowiła „grafika”. W ogóle, chodziło o bezczelność, z jaką ci „nędzni rzemieślnicy” pchają się do panteonu artystów, którymi przecież nie są i nigdy nie będą.
Tyle, że te wszystkie rozważania, można potłuc o kant d… Jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo że chodzi o pieniądze. Wszyscy wiemy, że dowolny przedmiot, który nazwiemy „sztuką”, jest wart znacznie więcej, niż ten sam przedmiot, który sztuką nie jest. Dla przykładu, ten oto banan, kosztuje jakieś… 30 centów.

Natomiast ten banan (tak, wiem że tam jest jeszcze kawałek taśmy klejącej, ale ona jest tylko po to, żeby utrzymać go na ścianie), kosztował 120 tysięcy dolarów. Zanim go zjedzono.

Można oczywiście dyskutować, co nabywca ma z tego, że zapłacił tyle forsy za owoc, który był wystawiony w galerii i zapewne by zgnił, a został zeżarty przez jakiegoś barbarzyńcę, co na jedno wyszło, ale tak właśnie wygląda współczesna „sztuka”. Personel muzeum doszedł wszak do wniosku, że jest to (jakby nie patrzeć) tylko banan, więc po prostu przyklejono inny i wzmocniono ochronę. Rozumiecie już o co chodzi? Oni po prostu wszystkich nas robią w kulki. Najpierw jeden cwaniak zrobił nas w kulki, żądając 120 kafli za zwykłego banana, następnie ktoś go zjadł (nagranie tego zuchwałego czynu umieścił na Instagramie, dzięki czemu stał się sławny), a galeria powiesiła na ścianie innego banana i stwierdziła, że to jest to samo, czyli też zrobiła z nas idiotów.
Zostawmy jednak banany i wyjaśnijmy sobie jedno. Otóż gdybym – dajmy na to – ja, przykleił gdzieś na innej ścianie… Przekrojoną na pół cebulę i oświadczył, że jest to dzieło sztuki, za które życzę sobie 100 tysięcy zielonych, prawdopodobnie nikt nie zwróciłby na mnie uwagi. Bo to tak nie działa! Można wystawić sobie banana w galerii, albo zafundować miastu pomnik za kilkadziesiąt tysięcy euro, którego… Nie ma. Włoski artysta Salvatore Garau jest specjalistą od takich „niewidzialnych rzeźb”. Niedawno sprzedał kolejną, za którą dostał prawie 20 tys dolarów. Jak powiedział…
„Próżnia to nic innego jak przestrzeń pełna energii, a nawet jeśli ją opróżnimy i nic nie pozostanie, zgodnie z zasadą nieoznaczoności Heisenberga, to „nic” ma wagę. Dlatego ma energię, która jest zagęszczana i przekształcana w cząstki, czyli w nas…”
Tylko żeby to zrobić (móc pieprzyć podobne farmazony), trzeba tkwić w tym środowisku. Trzeba należeć do mafii, która zawodowo nabija głupców w butelki i z tego żyje. I to nieźle żyje! Ale uwaga! Dostanie się do tego grona nie jest łatwe. Bo chętnych jest wielu i gdyby przyjęto ich wszystkich, to zrobiłoby się na tym „Olimpie” ciut przyciasno. „Dzieła sztuki” zalałyby świat i oczywiście ich wartość (wyimaginowana, rzecz jasna) musiałaby spaść. To jest tak jak z kopiami grafik, czy zdjęć. Gdy wprowadza się je na rynek, numeruje się je, podając kolejny numer i liczbę wszystkich egzemplarzy. Wiadomo, że jeśli tych dzieł będzie więcej, to całą wartość dzieła (która jest stała) będzie trzeba rozłożyć na więcej części, a więc cena pojedyńczego egzemplarza musi być niższa. Ilość głupców, którzy są gotowi zapłacić 120 tys dolców za banana, albo 20 tys za „rzeźbę, której nie ma”, jest ograniczona. Im więcej więc „artystów” do koryta, tym mniejsze gaże dla poszczególnych świń…

Dlatego tak atakowano fotografię. Dlatego gazety prześcigały się, która zamieści bardziej zjadliwy artykuł, wyśmiewający i odsądzający ją od czci i wiary. Tak jak wcześniej atakowano malarzy Impresjonistów (bo „akademicy” byli zazdrośni), jak atakowano J. Bułhaka i ZPAF, za przypisywanie sobie miana „artystów” i tak jak… Sam ZPAF atakował później tych fotografów, którzy nie należeli do ZPAF-u, a pomimo to mieli o sobie czelność mówić – Fotograficy. Rzecz jasna, nie każdy kto mówi o sobie – Artysta – rzeczywiście jest artystą, podobnie jak nie każdy facet z widłami jest Neptunem, Bogiem mórz. Tak czy inaczej, walka o miejsce przy korycie, zawsze była nieodłącznym elementem tego, co nazywamy sztuką.
To nie znaczy jednak, że coś takiego jak sztuka, w ogóle nie istnieje, albo że jest jednym wielkim oszustwem. Po prostu, wśród wartościowego złotego ziarna, jest całe mnóstwo plew i te plewy należy od niego oddzielić. Niestety, żeby to zrobić, trzeba wiedzieć jak, a najprostszym sposobem na dowiedzenie się tego, jest rzetelna edukacja. Niestety, wiedza wielu przyszłych „artystów” ograniczona jest w zasadzie do przekonania, że „ze sztuki jest pieniądz” i że „wystarczy zrobić coś niezrozumiałego i będzie można wmówić wszystkim, że to sztuka”. Nie o to chodzi. Powiecie – Przecież jakiś czarny kwadrat na białym tle i ten banan, to to samo! – Nie. To nie jest to samo. Właśnie do tego się to sprowadza. Musimy się wiele nauczyć, by zrozumieć, co miał na myśli Kazimierz Malewicz, malując „Czarny kwadrat na białym tle”…

Oraz dlaczego, pomimo że Portret Gertrudy Stein, pędzla Pabla Picasso został nazwany „Mona Lisą XX wieku”, to jednak pisarka ma na nim wyraźnie prawe oko większe od lewego…

Dopiero gdy się prześledzi całą historię sztuki, przejrzy setki albumów, zwiedzi parę dziesiątek muzeów, a do tego przeczyta co nieco (nie tylko biografie znanych artystów) z dzieł literatury klasycznej, pomału zaczyna wyłaniać się z tego klarowny obraz. Pomału zaczynamy rozumieć, dlaczego nie możemy tak po prostu, przytwierdzić do ściany gnijącego banana i powiedzieć, że to jest „art”. Owszem, jakiś frajer to kupił i uczynił którąś ze świń przy korycie bogatą, ale nie zmienia to faktu, że z „art” ten banan ma niewiele wspólnego. To są właśnie te plewy, którymi tak bardzo dziś jest zanieczyszczone cenne ziarno. Cenne podwójnie, ponieważ w miarę przybywania kolejnych „falsyfikatów”, ilość prawdziwej sztuki w zastraszającym tempie maleje. Prawdziwej, to znaczy takiej, w której twórca ma coś do powiedzenia. A co chciał „powiedzieć” ten facet, który przylepił do ściany banana? Konia z rzędem temu, kto wie i mi to wytłumaczy…
Jak napisał Waldemar Łysiak w Malarstwie Białego Człowieka:
… „Podróże kształcą tylko wykształconych”. Obrazy również kształcą tylko znawców malarstwa. Reszta publiczności, żeby „widzieć” (rozumieć), musi brać lekcje lub korepetycje u ekspertów. W głąb malowideł nie można wejść bez przewodnika, który wytłumaczy co jest tam grane. Dyletantom zdaje się (notorycznie), że rozumieją sztukę, mimo braku estetycznej, historycznej i technologicznej wiedzy (wszystkie podkreślenia pogrubioną czcionką są moje). Żaden laik (prócz uzdrowicieli – szarlatanów) nie przypisuje sobie znajomości medycyny, a tym bardziej biologii molekularnej czy fizyki kwantowej, lecz jeśli chodzi o sztukę, to znawców są miliony. Sztuka wydaje się czymś łatwym. No, może ta nowoczesna, XX-wieczna, nie tak bardzo, tyle tu, psiakrew, chaosu plam, bryzgów, łamańców, kresek, kółek i innych geometrycznych form, ni ładu ni składu, mało zwierząt i ludzi, mało kształtów przypominających coś sensownego, żadnych bajek, scenek, historyjek, kota dostać można!
I tamże…
„Co było motorem degrengolady dzisiejszego malarstwa? Odpowiedź nie sprawia nam trudności żadnej: Było nim lekceważenie akademickich reguł artystycznej edukacji plus negowanie jakichkolwiek zakazów. Totalna wolność typu „Róbta co chceta”. Już Picasso, który przewidział upadek malarstwa („będzie to sztuka wyzbyta kształtu i sensu, zero”), celnie wskazywał źródło dżumy: – Sztukę współczesną spycha do kresu przyzwolenie absolutne”.
A fotografia?
Tu właśnie dochodzimy do głównego zarzutu, a mianowicie „wiernego odtwarzania rzeczywistości”. Bo jeśli przyjmiemy, że przed taką wieżą Eiffla, albo jakimkolwiek innym przedmiotem, stanie dwóch fotografów, mniej więcej w tym samym miejscu, mających taki sam aparat i wyceluje go w ten sam punkt, to z grubsza uzyskają takie samo zdjęcie. Nie ma więc mowy o żadnej osobistej wizji, o żadnej indywidualnej interpretacji. Niezależnie od różnic charakteru, zdolności i talentu obydwu fotografujących, wyprodukują oni identyczne obrazki. Ich rola ograniczy się tylko do naciśnięcia spustu migawki, a to… Powiedzmy sobie szczerze, potrafiła by zrobić nawet małpa. Za banana. Wystarczyłby ten zwykły, a nie za 120 tys. dolarów.

Gdyby dać im, zamiast aparatów, pędzle farby i płótno, nawet tej samej firmy, choćby nie wiem jak się starali, nie namalują dwóch identycznych obrazków. I o to właśnie chodziło artystom. O wkład człowieka i proporcje tego wkładu do tego, co zależy od maszyny. Którą w tym przypadku jest aparat. Już wiecie, do czego zmierzam? Oczywiście są malkontenci, którzy złośliwie twierdzą, że farby, którymi posługują się artyści malarze, też wyprodukował ktoś inny, a więc nie można mówić o stuprocentowej „czystości” dzieła. Nie zwracajmy jednak na te argumenty uwagi, ponieważ to bzdury, wygłaszane tylko w jednym celu. Zademonstrowania, że ma się jakiś pogląd na sprawę i to pogląd zupełnie odmienny.
Wracając do fotografii, hipotetyczna sytuacja, że dwóch ludzi staje w jednym miejscu i mając ten sam sprzęt, robią identyczne zdjęcie, jest oczywiście możliwa i mogliby to potwierdzić chociażby laboranci wywołujący zdjęcia w okolicach znanych obiektów, takich jak wieża Eiffla właśnie. Z powyższego, właściwe wnioski wyciągneli spece od marketingu, z pewnej chińskiej firmy produkującej telefony. Otóż wyszli oni z założenia, że skoro tak wielu użytkowników fotografuje Księżyc, to można im sprezentować świetne zdjęcie Księżyca, zrobione przez NASA i wmówić, że to oni je właśnie „cyknęli”. Przecież niczego nie zauważą. I gdyby istniała możliwość zamiany wszystkich znanych i fotografowanych obiektów, właśnie w ten sam sposób, to na pewno by to zastosowali.

No dobra. A co zrobilibyście Wy? Fotografując jakiś znany obiekt, o którym wiecie, że każdego roku fotografuje go miliony ludzi? A może w ogóle go nie fotografować? Może warto się odwrócić w drugą stronę? Zrobić zdjęcie babci, która handluje kwiatami, niedaleko tego obiektu? A może sfotografować samą ławeczkę, na której zwykle siada? Albo zbliżyć się jeszcze bardziej i zrobić zdjęcie pojedyńczej deski w ławeczce? Wytartej i zniszczonej przez lata, a może dziesięciolecia, tyłkiem owej babci…
Macie do dyspozycji potężne narzędzia. Możecie wybrać temat, punkt widzenia, porę roku, porę dnia, pogodę, światło, ogniskową obiektywu, perspektywę i technikę w jakiej to zrobicie. Jeśli będzie to cyfra, możecie zrobić to w czerni i bieli, jeszcze raz wykadrować, wprowadzić nieostrość, winietę, czy co tam się Wam zamarzy. A gdy tego będzie mało, zostawcie w domu aparat cyfrowy i weźcie film. Albo „Chrzańcie wszystko i zróbcie to w mokrym kolodionie”. Zróbcie fotografię otworkową. Albo kolorowy negatyw, wywołany w procesie E-6. A mówiąc inaczej…
Spróbujcie włożyć w to duszę, wasze umiejętności i waszą osobistą wizję. Zróbcie to tak, żeby jak najmniej zależało od maszyny, a jak najwięcej od Was. Przecież tak właśnie fotografowali najwięksi artyści. I niech nikt Wam nie mówi, że „fotografia jest tylko wiernym odtwarzaniem rzeczywistości, a więc nie ma nic wspólnego ze sztuką”. Bo jeśli w tej fotografii nie ma nic z Was, poza naciśnięciem spustu w telefonie, to rzeczywiście tak jest. Ale to przecież nie na tym polega. Wy fotografujecie, bo chcecie coś powiedzieć, za pomocą zdjęć. Macie do opowiedzenia jakąś historię, chcecie wyrzucić z siebie emocje, coś, co czujecie i chcielibyście się tym podzielić ze światem, ale słowami… Nie da rady. Wtedy możecie to zrobić obrazem. Obrazem, którego możliwości kreacji, macie nieograniczone. Jeśli tylko chcecie. No i musicie spełnić jeszcze parę warunków.
Po pierwsze – Nigdy nie starajcie się kopiować innych. Jeśli inni robią HDR-y, wypalające oczy, to Wy nie róbcie. Albo róbcie, gdy naprawdę ma to jakieś uzasadnienie (choć nie przychodzi mi do głowy nic, poza samym pokazaniem tej techniki, co mogłoby uzasadniać jej użycie). Są ludzie, którzy oglądają zdjęcia innych i myślą sobie – Ooo! Ten ma dziesięć tysięcy lajków, a ten się dobrze sprzedaje. Jak zrobię coś takiego jak on, to też będę sławny… Nie. To nie działa w ten sposób.
Po drugie (co wynika z powyższego), zawsze starajcie się być sobą. Widzicie… Szczotkę. Starą, spróchniałą i porośniętą grzybem. Ktoś ją zostawił pod budynkiem i tak sobie stoi. Warto by pokazać ją na zdjęciu, zanim doszczętnie pochłonie ją ziemia…

Użyłem tu małej głębi ostrości, właśnie po to, żeby podkreślić jeden bardzo mały punkt, który jeszcze istnieje i trzyma się jako tako. W miarę jak nasz wzrok się oddala od pierwszego planu, ostrość maleje, obraz się rozpływa, szczotka się rozpada… Sepia jeszcze podkreśla to przemijanie, a w ogóle zdjęcie jest monochromatyczne, ponieważ kolor nie ma tu żadnego znaczenia. Jest tylko faktura zbutwiałego kawałka drewna i upływający czas. Nawiasem mówiąc, niedługo po zrobieniu owego zdjęcia, zaułek, w którym szczotka sobie stała, posprzątano. Obrazek nabiera więc dodatkowego znaczenia, bo pokazuje przedmiot, którego już nie ma. Najpierw ktoś go wyprodukował, sprzedał, ktoś inny zamiatał nim przez parę lat plac, wreszcie zostawił i zapomniał. Aż wreszcie ktoś inny posprzątał, pozamiatał (prawdopodobnie podobną, nowszą szczotką) i w ten sposób zakończył całą historię. Nie zostałoby nic, gdyby nie to zdjęcie…
Oczywiście nie wymyśliłem tego od razu, choć częściowo coś tam już zaplanowałem, gdy tylko zobaczyłem ten przedmiot. Później wybrałem najlepsze z kilku zdjęć i „wywołałem” go tak, żeby zrobić go bardziej wyrazistym i odpowiadającym temu, co chciałem opowiedzieć. Tak właśnie powinniśmy fotografować. I zupełnie nie przejmować się innymi. Rzecz jasna istnieje coś takiego jak „wpływ pozytywny”. Oglądamy setki zdjęć, znanych fotografów, albumy, pisma i nieuniknione jest to, że będziemy się w jakiś sposób inspirować ich twórczością. Ale inspirować! A nie małpować, bez zrozumienia, jak, po co i dlaczego akurat tak.
Po trzecie – historia może czaić się wszędzie. Najważniejsze jednak, by nie szukać jej na siłę, tam gdzie jej nie ma. A żeby dostrzec ją tam gdzie jest, trzeba znać dużo innych historii. Włącznie z tą Historią przez duże H. Ponadto, trzeba dużo czytać, oglądać filmy, interesować się sztuką, poezją, jednym słowem, mieć ogólne pojęcie o świecie. Ogólne i szerokie. Trzeba być ciekawym świata i jego losów, zarówno teraźniejszych, jak i minionych.
Jeśli się tego nie zna, jeśli się tym nie interesuje, można przedzierać się przez gąszcz ciekawych tematów, niemal grzęznąć w dżungli inspiracji i… Nie dostrzec żadnego z nich. No bo powiedzmy sobie szczerze, kogo obchodzi jakas tam stara szczotka? Albo stary budynek?

To zdjęcie pokazuje widok z jednego z pomieszczeń w młodzieżowym domu kultury, w moim mieście. Od wielu lat budynek jest opuszczony i pomału popada w ruinę. Spójrzcie na ten obraz i wyobraźcie sobie, że pod oknami, wypełniającymi niegdyś te duże otwory w ścianie, stały stoły, zawalone różnokolorowymi papierami, drewnianymi listewkami, butelkami z klejem i farbami, a uwijająca się pośród tego wszystkiego dzieciarnia, próbowała swoich pierwszych kroków w malarstwie i rysunku. Albo budowała modele łodzi i samolotów. Z którymi później wyjeżdżała na zawody, organizowane przez LOK, albo jakiś inny dom kultury i zdobywała miejsca na podium. A może pracownia modelarska była gdzie indziej, a w tej sali dzieci uczyły się tańczyć? Albo śpiewać? Cokolwiek by nie robiły, miejsce to z pewnością tętniło kiedyś życiem i gwarem rozmów. Cóż za kontrast, w porównaniu ze stanem obecnym. Czemu tak się stało? Czemu do tego doszło? Dlaczego kiedyś dzieciaki budowały modele, uprawiały sport, a dziś przesiadują na skwerach pod blokami, siedzą na tym głupim fejsbuku i tylko się rozglądają, kogo by skopać…
Czy wtedy było lepsze wychowanie? Czy może jednak ingerencja państwa w kształtowanie młodych ludzi, nie była taka zła? Można by o tym dyskutować bez końca. Jednak na początku tych wszystkich rozważań, jest obraz, który wywołuje jakieś emocje, a gdy zamkniemy oczy i spróbujemy wyobrazić sobie, co działo się w tym miejscu w minionych latach, zobaczymy znacznie więcej, niż on przedstawia.
Jeśli jednak nie wiemy, co to za budynek, nie znamy jego historii, nie słyszeliśmy nigdy o czymś takim jak młodzieżowe domy kultury (ponieważ nie interesujemy się podobnymi „bzdetami”), to jakież on może wywołać w nas emocje? Wtedy, jest to tylko kawałek odrapanej ściany. Chociaż…
Mogła się nam spodobać faktura surowego muru, subtelne światło, mroczny nastrój… Kierowaliśmy się po prostu względami estetycznymi. Tak, to też jest jakaś droga. Byle by była uzasadniona. Najgorzej, gdy nie czuje się nic. Żadnych wrażeń, ani przemyśleń. Wtedy nawet się czegoś takiego nie zauważy. Chodzi o to, że aby robić zdjęcia „z duszą”, trzeba po prostu tą duszę mieć. Trzeba być trochę poetą, trochę marzycielem i trochę bujać w obłokach. To nie jest zajęcie dla twardo stąpających po ziemi, bezwzględnych, wyrachowanych, kalkulujących na zimno potencjalne zyski i straty, perfekcjonistów, którzy interesują się wyłącznie tym, co się im opłaca. Z czego mają wymierną korzyść. Oczywiście wolno im robić zdjęcia, nikt im tego nie zabroni. Ale nie sądzę, by udało się im wywołać takimi zdjęciami jakiekolwiek pozytywne wzruszenia u innych. Oto przykład zdjęcia, fototapety, którą możecie sobie kupić i przykleić na ścianę. Niewątpliwie zrobiona dobrym i drogim sprzętem. Chcielibyście mieć coś takiego w domu?

I teraz, jeśli jeszcze do tych wszystkich narzędzi, którymi dysponujemy (wybór tematu, punkt widzenia, pora roku, pora dnia, pogoda, światło, ogniskowa obiektywu, perspektywa i technika) dodamy odrobinę poezji, czyli duszę, to nie ma bata, żebyśmy nie stworzyli dzieła posiadającego wszelkie indywidualne cechy. Nie ma mowy, żeby ktoś nam zarzucił iż jesteśmy tylko małpą, która nacisnęła spust, a wszystko i tak zależy od maszyny. A żeby nie kusić złego, starajmy się, by ta maszyna nie miała zbyt wiele do „powiedzenia”…