Niektórzy zastanawiają się, być może (zwłaszcza po przeczytaniu tych wszystkich moich zapewnień, że dobry fotograf, to i drzwiami od stodoły zrobi zdjęcie), które w takim razie drzwi powinni wybrać, żeby zacząć przygodę z fotografią. Odpowiedź brzmi – Te, które akurat są najbliżej. Każdy aparat, który działa i znajduje się w zasięgu ręki, może być dobry, żeby zacząć. Pod warunkiem, że nie będzie to cyfrówka starsza niż 10 lat, albo telefon. Bez znaczenia, czy stary, czy taki, który opuścił linię produkcyjną w zeszły Czwartek. Smartfony zaczęły wygrywać wojnę o fotoamatorów i ich producenci poczuli się mocni. Na tyle mocni, by posuwać się do prognoz, jakoby w niedalekiej przyszłości aparaty miały całkowicie wyginąć, a cała fotografia amatorska będzie bazowała na coraz doskonalszym oprogramowaniu, które zdjęcia będzie robić „samo”, bez najmniejszego wysiłku (również umysłowego) ze strony człowieka.
Producenci aparatów, oczywiście wpadli w panikę i czym prędzej zaczęli lansować bezlusterkowce (tak tak, ten rodzaj aparatów powstał tylko w jednym celu. Aby wygrać batalię o klienta, ze smartfonem), a niektórzy, ulegając tej panice, postanowili w ogóle zrezygnować z rozwijania lustrzanek i aparatów profesjonalnych. Moje zdanie jest w tej kwestii takie samo, jak było w przypadku aparatów analogowych i samego filmu. Jeszcze niedawno, aparaty na film, cały osprzęt do wywoływania, powiększalniki, a także maszyny używane w minilabach, wyrzucało się niemal na śmietnik. W tej chwili, ceny tych rzeczy rosną i ci „nowocześni” głupcy czują się trochę tak, jak ten karczmarz, który wykładał płótnami mało znanego malarza,Van Gogha, chodnik do swojej knajpy, żeby nie ubłocić butów, a Irysami zasłonił dziurę w ścianie spiżarni. I dożył dnia, w którym Irysy, sprzedały się na aukcji w Nowym Jorku, za 33 miliony dolarów…
Generalnie jest tak, że nowy model aparatu, wychodzi co rok, albo częściej. Dopiero co pojawił się Canon EOS R, a już mamy RP, RS, R5 i R6. Tylko kwestią czasu jest R7, R8, albo w drugą stronę – R4, R3, R2 i być może R1 z literą N, albo V… To obłęd, któremu ulegli wszyscy. Producenci samochodów, telefonów, telewizorów, zegarków, komputerów i w ogóle wszystkiego. Produktem ubocznym tego obłędu jest przekonanie (lansowane przez wszelkiego rodzaju pożytecznych głupców, na portalach społecznościowych, forach itp), że sprzęt cztero, czy nawet dwuletni, to przestarzały złom. Oczywiście to nieprawda. W większości przypadków bowiem, w tym „zupełnie nowym” aparacie, znajdziemy np tą samą matrycę, o tej samej rozdzielczości i pozostałych parametrach, która była w poprzednim i jeszcze poprzednim modelu.
Które więc drzwi od stodoły będą najlepsze?
Jeśli chodzi o fotografię na filmie, to tu nic nie ma znaczenia. Ani wiek, ani kraj produkcji, ani rodzaj aparatu, ani jego wielkość. Jeśli chcemy fotografować cyfrowo, to śmiało możemy przyjąć, jako granicę, około 10 lat. To znaczy, że aparat cyfrowy wyprodukowany w 2010 roku i później, może być dla nas całkiem użyteczny. Najstarszym urządzeniem, które ja używałem, była bridge camera o nazwie Sony Cybershot DSC-F828
Aparat ten miał swoją premierę w 2003 roku. Miał ogromną (jak na owe czasy) rozdzielczość 8 Mega pixeli i imponujący obiektyw Carl Zeiss T* 7,1-50 mm (odpowiadający 28-200 mm dla małego obrazka) F2,0-F2,8. Imponujący, bo jak na aparat kompaktowy (właściwie), był bardzo jasny i miał duży zakres ogniskowych. Nowatorskie w tym aparacie było także dodanie czwartego koloru (szmaragdowego) do matrycy (RGBE), co miało zapewnić lepsze odwzorowanie barw i większe nasycenie koloru. Była to matryca typu CCD, o wymiarach 2/3 cala (8.8 x 6.6mm).
Oczywiście dziś bym tego aparatu nie używał. Pomimo swoich oczywistych zalet, w roku 2003, dziś trudno się pogodzić z takimi „drobiazgami”, jak maksymalna użyteczna czułość 200 ISO, czy dość spora aberracja chromatyczna obiektywu. Mam jednak trochę zdjęć z tego „staruszka” i jeśli oglądać je na ekranie komputera, to właściwie nie mam im nic do zarzucenia. Używałem tego Sony do fotografii stricte pamiątkowej i jako do takiej, spisywał się wręcz znakomicie.
Przenieśmy się teraz w czasie, do roku 2009, kiedy to swoją premierę miał Panasonic Lumix GF-1.
Aparacik ten (119 x 71 x 36,3mm) jest wyposażony w matrycę „micro 4/3” (17.3 x 13 mm), o rozdzielczości 12 Mpix, wymienne obiektywy, stopkę do lampy błyskowej (lub elektronicznego wizjera) i 3 calowy ekran LCD. Te, oraz parę innych rzeczy, jak możliwość zapisywania RAW-ów, czynią z tego maleństwa całkiem użyteczne narzędzie, do dziś chętnie używane przez nawet zaawansowanych fotoamatorów. W brytyjskim magazynie Black & White Photography, w świątecznym numerze z 2010 roku, Lee Frost napisał, że „Aparat ten jest odpowiedzią na modlitwy tych fotografów, którzy marzą o możliwościach cyfrowej lustrzanki, w kieszonkowej obudowie”. Rzeczywiście, jeśli wziąć pod uwagę lustrzanki z tego czasu, to takie porównanie wydaje się być całkiem uzasadnione. Jest to sprzęt, którym można zrobić zdjęcia bardzo dobrej jakości, a jeśli ma się go w wersji ze stałoogniskowym 20 milimetrowym obiektywem, to można mieć go również zawsze przy sobie.
W momencie premiery, był dość drogi, ale dziś, choć wciąż „trzyma cenę”, używany egzemplarz w dobrym stanie, można kupić za około 700 zł, z obiektywem nieco drożej, ale wciąż za mniej, niż w świecie Canona R, kosztuje jedno piwo.
Kolejnym wcieleniem tego doskonałego aparatu, jest Lumix GF-3, który różni się tym, że jest młodszy o 2 lata, został pozbawiony stopki do zewnętrznej lampy, a jego obsługa została nieco uproszczona. Sama matryca, jak i podstawowe parametry, są bez zmian. Cena jest również zbliżona.
W roku 2010 miał swoją premierę także ten aparat.
Sony Alfa Nex-5. Rozdzielczość 14,2 Mpix, matryca APS-c, o wymiarach 23.4 x 15.6 mm, oczywiście wymienne obiektywy i „kieszonkowe” rozmiary. To bezlusterkowiec, ale z czasów, kiedy bezlusterkowce nie próbowały udawać, że są aparatami profesjonalnymi. Tak jest teraz i zarówno bezlustra, jak i obiektywy do nich, mają zupełnie nierealne ceny, co oczywiście powoduje dalszy odpływ fotoamatorów, do producentów smartfonów. No bo niby mamy aparat, który z założenia jest „amatorski”, a kosztuje jak „zawodowy”. W rezultacie nikt przy zdrowych zmysłach go nie kupi, bo amatora nie stać, a zawodowiec wybierze coś starszego, pewniejszego i przede wszystkim coś, do czego będzie mógł podpiąć, gromadzoną przez lata (w tajemnicy przed żoną) szklarnię. Tylko ludzie z ogromną kasą mogą sobie pozwolić na zakup Canona R6, z kilkoma nowymi obiektywami, ot tak sobie. Ja wiem, że 30 tys. to niby nie jest dużo, ale to 1/4 ceny mieszkania. Oczywiście można mieć R6 i mieszkać pod mostem, ale większość tzw „normalnych obywateli”, ma raczej odmienne priorytety.
Rzecz jasna, przyszły fotoamator, człowiek, któremu urodziło się dziecko, albo wybiera się na wymarzone wakacje, czy wreszcie ktoś, kto ma dość pstrykania telefonem i chce spróbować prawdziwej fotografii, też nie kupi R szóstki, ani nawet R piątki. Tylko że niestety, wchodząc na pierwsze z brzegu forum fotograficzne, innej odpowiedzi nie uzyska. Lumix z 2009 roku? Ochujałeś człowieku? Przecież to ponad dziesięcioletni złom! I do tego kompakt! Niee… Tutaj nie fotografujemy czymś takim. Poza tym, co ty chciałeś, tak sobie zacząć robić zdjęcia? Bez pięcioletnich studiów? Bez dyplomu…?
Na szczęście, ten kij ma dwa końce. Dzięki temu „zdrowemu” podejściu, aparat dziesięcioletni kosztuje dziś właściwie tyle, co nic. Za wspomnianego Sony Nex-5, ze szklarnią, w idealnym stanie, trzeba dać mniej, niż 1000 zł. A to aparat z matrycą APS-c, czyli taką, którą mają również zaawansowane lustrzanki i z wymienną optyką. Nic, tylko brać i robić zdjęcia.
Fotoamator, który chce po prostu zacząć fotografować i zamiast oglądania cyfr, bardziej rajcuje go oglądanie zdjęć, ma (wbrew pozorom) całkiem spory wybór. Jeśli jeszcze powiemy o starszych bezlusterkowcach Fuji, jak choćby ten X100…
… O rozdzielczości 12,2 Mpix, z matrycą APS-c i solidną metalową obudową, kosztujący dziś około 1,5 tys. zł, to okazuje się, że każdy właściwie, może znaleźć coś, co go w pełni zadowoli. I nie oszukujmy się, żeby nauczyć się fotografować (to coś, czego się nie da robić telefonem), nie trzeba pięciu lat studiów i tony podręczników. Oczywiście, by osiągnąć coś więcej, niż tylko poprawne rezultaty, jest konieczna jakaś praktyka, wiedza teoretyczna i przede wszystkim, odrobina talentu. Pokażcie mi jednak fotoamatora, który już pierwszego dnia, zaczął robić zdjęcia „konkursowe”.
Rzecz jasna, nie da się tego zrobić „od dupy strony” i załatwić wszystkiego dobrym drogim sprzętem. Nie da się też uzyskać profesjonalnych wyników, po przeczytaniu kilku nieskomplikowanych tutoriali. Ale żeby zacząć, nie trzeba zbyt wiele. Wystarczy ktoś, kto podpowie, oceni zdjęcia i udzieli kilku rad. A przede wszystkim, nie będzie zawistny, że „gówniarz ośmiela się marzyć o dorównaniu mistrzowi”.
Pokazując te kilka aparatów powyżej (dokładnie 4), nie zamierzałem wskazywać konkretnych modeli, a jedynie pewne zasady, którymi należy się kierować przy wyborze. Podsumujmy je, w punktach…
1 – Najlepiej, gdyby był to aparat z wymiennymi obiektywami. To daje jakąś gwarancję, że jest to sprzęt kierowany do ambitniejszego użytkownika i robi lepsze jakościowo zdjęcia. Nie jest to regułą (np wymienione Fuji X100, albo Ricoh GR), ale dobrze by było…
2 – Matryca powinna być jak największa. To jest znacznie ważniejsze od ilości Megapixeli. Absolutnym minimum jest tutaj „micro 4/3”, czyli 17.3 x 13 mm. Jeszcze lepsza jest matryca APS-c, czyli 23.4 x 15.6 mm. No a później, to już tylko pełna klatka.
3 – Należy dużo czytać. Testów, opinii (nie marketingowego bełkotu), czasopism fotograficznych (również zagranicznych) i tak dalej. O dobrych aparatach się pisze. O gównianych, w ogóle nikt nie rozmawia. No i warto sięgnąć do źródeł z przed paru lat. Bez przesady. Nie namawiam do czytania numerów Советское фото z lat 60, choć to też może się Wam przydać, z zupełnie innych powodów.
4 – Trzeba robić porównania i nie bać się aparatów nieco starszych. Dla przykładu – Lumix GF1 jest starszy o 2 lata od jednego z kolejnych modeli, GF3, a jednak jest nieznacznie lepszy. Tak wynika z testów i opinii użytkowników. Trzymałbym się tylko granicy tych 10 lat.
5 – Prawda starsza od najstarszego zawodu świata – To nie aparat robi zdjęcia, tylko fotograf. Przede wszystkim fotograf. To znaczy, że człowiek umiejący patrzeć i lubiący fotografować, zrobi dużo piękniejsze zdjęcia Lumixem GF1 za 700 zł, niż traktujący fotografię instrumentalnie, przekonany o swojej doskonałości, dyletant, Canonem R6 za 15 tys. złotych.
I to właściwie wszystko. Jeśli chcecie zacząć swoją przygodę z robieniem zdjęć, nie wydawajcie od razu worka pieniędzy i nie szukajcie czegoś „najlepszego” i najnowszego. A przede wszystkim, nie szukajcie porad na forach, ani na portalach społecznościowych. Bo jeśli w którymś z tych miejsc będzie 50 osób, to dostaniecie 20 krańcowo różnych opinii, aż w końcu wszyscy się przez Was pokłócą. A te pozostałe 30 powie Wam, żebyście najlepiej poszli na studia i zrobili doktorat z fotografii, a następnie kupili sprzęt, na który Was nie będzie stać. Z tymi studiami to prawda, jeśli chcecie się zajmować tym zawodowo. Ale my tu rozmawiamy o fotografii amatorskiej. A do tego studia są niepotrzebne. Wystarczy odrobina pokory, pasji i chęci nauczenia się czegoś. Myślicie, że każdy robił od razu świetne zdjęcia? A my (mówię tu o pokoleniu dzisiejszych 40 – 60 latków) mieliśmy gorzej. Nie było fotografii cyfrowej, więc nie mogliśmy sobie ot tak, zrobić stu zdjęć i zobaczyć, które wyszło w miarę dobrze. Negatyw miał 24, albo 36 klatek i kosztował. Najpierw sam film, później jego wywołanie. Jeśli wszystkie zdjęcia były do d…, to człowiek się trzydzieści razy zastanowił, zanim wcisnął spust migawki, następnym razem. Ale najlepszym sprawdzianem i tak zawsze był ten moment, kiedy pokazywało się komuś wywołane zdjęcia. Jeśli je oglądał i robił to z zainteresowaniem, było dobrze. Jeśli przerzucał, tak jak się przerzuca karty i po chwili zapytał – Co, to już? Wszystkie? – Należało się poważnie zastanowić. To była bardzo dobra metoda, godna polecenia i dziś. A co właściwie powodowało, że zdjęcia były interesujące, lub nie?
To już temat na inną rozmowę…
Ze wszystkim się w zasadzie zgadzam, może poza tym, by zapomnieć o telefonach. Smartfon moim skromnym zdaniem potrafi być użyteczny. Sam, nie raz, przed zrobieniem zdjęcia, sięgam do kieszeni właśnie po smartfon, w którym mam możliwość zmiany formatu na 16:9, 4:3 1:1 etc daje mi to szybki podgląd, podpowiedz, jak może wyglądać kadr. No i jak się akurat przy sobie nie ma co się lubi, to można się ratować telefonem. Zdarzyła mi się sytuacja, że nie miałem przy sobie aparatu, zrobiłem zdjęcie telefonem, po powrocie do domu obejrzałem a nawet odrobinę obrobiłem zdjęcie na komputerze, wiedziałem że muszę, że warto tam wrócić 😉 Myślę też, że zanim kupimy jakikolwiek aparat, telefon może nam posłużyć do zapoznania się z podstawami, w tym właśnie z kadrowaniem, kompozycją zdjęcia a na upartego nawet z trójkątem ekspozycji.
Piszesz – „Zdarzyła mi się sytuacja, że nie miałem przy sobie aparatu, zrobiłem zdjęcie telefonem, po powrocie do domu obejrzałem a nawet odrobinę obrobiłem zdjęcie na komputerze, wiedziałem że muszę, że warto tam wrócić”
Właśnie o to mi dokładnie chodzi. Gdybyś miał ze sobą jeden z tych aparatów, to wracać byś nie musiał. A ile jest sytuacji, w których nie wrócisz, bo już się nie powtórzą?
Pozwolę sobie również nie zgodzić się z argumentem, jakoby kupno telefonu było dobrym pomysłem, „zanim kupi się aparat”, zwłaszcza jeśli ktoś chce się czegoś nauczyć. Po pierwsze, telefonami się fotografuje zupełnie inaczej, a po drugie, dobry telefon dziś kosztuje więcej, niż każdy z opisanych przeze mnie aparatów. Kupowanie więc telefonu (zamiast aparatu), nie ma żadnych racjonalnych przesłanek. Oczywiście, można. Tylko po co? 😀