Kupiłem aparat Cz. 2

Chcecie wiedzieć jaki?

W pierwszej części zrobiłem z tego małą zagadkę, z powodów, które tamże wyjaśniłem. Ponieważ jednak zabawa szybko się znudziła, więc doszedłem do wniosku, że nie ma co przedłużać, trza przedstawić, co to za wypasiony sprzęt. Zanim to zrobię, przypomnę jednak wojnę, którą wypowiedziałem już jakiś czas temu smartfonom i zacznę od najważniejszego zdania, na którym opieram moje stanowisko w tej sprawie i które powtarzam do znudzenia…

Nigdy nie mówiłem, że smartfonem nie da się zrobić zdjęć. Sam parę razy je zrobiłem. Ja jedynie sprzeciwiam się kłamstwom wciskanym nam przez wszelkiej maści akwizytorów, jakoby „jakość zdjęć ze smartfona nie ustępowała, a nawet była lepsza od jakości zdjęć z aparatu”.

Powiedzmy to sobie jasno i raz na zawsze. Telefonem nigdy nie zrobimy zdjęć tak dobrych, jak nawet najprostszym aparatem z matrycą większą, niż jeden cal. A jeśli weźmiemy coś z 4/3, albo APS-c, to nawet nie ma co porównywać, bo telefon wymięka w każdej możliwej konkurencji. Każdej.

Rzecz w tym, że próg akceptowalnej jakości zdjęć, dla poszczególnych użytkowników, jest różny. Dochodzi do tego jeszcze kwestia samego robienia zdjęć, bo jak mówiłem, większość fotoamatorów traktuje fotografię jako hobby, a nie tylko potrzebę rejestracji jakiegoś tam obrazu. Generalnie rzecz biorąc, to fakt stary, jak fotografia. W latach 90, w Polsce, fotografia amatorska i ta mniej amatorska, przeżywały renesans. Rynek był dosłownie zalany przez tanie plastikowe kompakty, które wówczas pełniły tą samą rolę, co dziś smartfony. I tą samą rolę, którą pełniła 40 lat wcześniej popularna Smiena, a 100 lat wcześniej, Kodak Nr1. Umożliwiały szerokim masom robienie pamiątek z wakacji, albo ważnych wydarzeń rodzinnych, z łatwością równą wciścięciu spustu. Wyspecjalizowane laboratoria zajmowały się resztą. Technologia dała nam dziś smartfony, czyli urządzenia umożliwiające rejestrację obrazu cyfrowego, a więc nic już nie trzeba wywoływać, jednak zasada pozostała ta sama. „Produkowanie” pamiątek i zwykłych przypadkowych pstryków, które może robić każdy. Nawet dziecko, lub półgłówek.

I tak jak w latach popularności kompaktów, ich użytkownikom „zwisało”, jak zdjęcie powstaje, jak wygląda proces jego wywołania, a także ile linii na milimetr wynosi rozdzielczość danego filmu, tak dziś użytkownikom smartfonów kompletnie „zwisa”, że w trybie portretowym tło jest rozmywane sztucznie, a nie dzięki właściwościom optyki obiektywu. Wprawny obserwator, albo chociażby hobbysta (fotoamator) od razu zauważy, że postać jest jak gdyby „wycięta” z tła a samo tło jest rozmyte jednorodnie (stopień rozmycia nie zmienia się z odległością) i przypomina swoją strukturą jajecznicę. Ponadto, algorytmy często się mylą i może się zdarzyć, że w niektórych miejscach (małych przestrzeniach ograniczonych np dłońmi, albo włosami) tło pozostanie nie rozmyte.

Przeciętnemu pstrykaczowi jednak to nie przeszkadza. Chwali się swoimi fociami na portalach społecznościowych i cieszy się, że ma „taki sam bokeh, jak te cwaniaki z wielkimi aparatami”. I to jest to, o czym powiedziałem na początku.

Próg akceptowalnej jakości zdjęć, dla poszczególnych użytkowników, jest różny.

A dla pstrykaczy, jest wręcz umieszczony bardzo nisko. Gdyby tak nie było, Smiena nie sprzedałaby się w 21 milionach (to nie jest pomyłka w druku. W dwudziestu jeden milionach!) egzemplarzy, aparaty kompaktowe nie były by w latach 90 w każdym domu, a na telefony z wbudowanym aparatem, nikt nie zwracałby dziś uwagi. Tylko że dziś, wszyscy mają dostęp do internetu i wszyscy są najmądrzejsi. Wtedy nikt nie robił „krucjaty” o to, czy kompakty są lepsze, czy gorsze, po prostu fotografował kompaktem i miał wszystko inne gdzieś. Dziś mamy całe rzesze pożytecznych idiotów, którzy za wszelką cenę (nawet ośmieszenia się) starają się udowodnić innym, że ich smarkfon hujałej robi lepsze zdjęcia, niż „profesjonalny aparat”. Nie to, żeby oni potrafili zrobić zdjęcie aparatem. Często nie mieli nawet aparatu w ręku. Oni po prostu mają narzędzia, dzięki którym mogą się wypowiedzieć i dotrzeć z tą wypowiedzią do setek ludzi. Mówią więc i mniejsza z tym, że to są jakieś brednie. Zawsze się znajdzie ktoś, kto da temu wiarę…

Ponadto, bardzo często się zdarza, że prawdziwy aparat znajdzie się w rękach ignoranta. Ten oczywiście nie ma pojęcia, jak zrobić nim dobre zdjęcie, więc produkuje gnioty i jest przekonany (o ile dopuści do siebie taką myśl), że jeśli są to gnioty, to z pewnością z winy aparatu. Nie bez przyczyny, wszelkie fora fotograficzne i inne fejsbuki są zalane pytaniami ignorantów – Jaki kupić aparat, bo chcę robić lepsze zdjęcia.

Mniejsza z tym, że kupno nowego aparatu nic nie da i że taki uparty osioł (uparty, ponieważ nie da sobie wmówić, że wina leży po stronie jego ignorancji) będzie kupował kolejne, coraz droższe modele. Aż w końcu przypadkiem trafi na jakiegoś lepszego smartfona. Wtedy uklęknie z zachwytu i od tej pory będzie wszystkich przekonywał, że „smartfon jest lepszy!” Nic dziwnego. W końcu smartfon (źle, bo źle, ale jednak) robi to, co powinien zrobić fotograf. Obróbkę zdjęcia.

Piewca smartfonów, lub jak sam mówi „fotografii mobilnej” (co też jest brednią), nie rozumie, że obróbka i w ogóle sam wybór kadru, decyzja o zastosowanych ustawieniach, jest integralna częścią tego hobby. Integralną częścią bycia fotoamatorem. Nie rozumie, bo nigdy tego nie robił. Nigdy fotografia nie była jego pasją. Dlatego wciąż pokazuje te rozmazane, zrobione bez jego udziału gnioty i dopytuje się naiwnie – No co, nie widzicie, jakie świetne?

Fascynacja smart-budkami-telefonicznymi ma jednakowoż jedną wielką zaletę. Otóż są ludzie, którzy jeszcze niedawno kupili sobie jakiś aparat, dajmy na to kompakt, a dziś gorączkowo pragną go sprzedać, bo muszą koniecznie mieć nowe Xiaomi z obiektywem Leici. Gorączkowo – znaczy za bardzo korzystną cenę. Korzystną dla kupującego, rzecz jasna. I tak wszedłem w posiadanie aparatu, który parę lat temu kosztował dwa razy więcej, a w roku 2009, czyli w czasie swojej premiery, jego cena była… Delikatnie mówiąc, mało atrakcyjna. Ten aparat ze stałoogniskowym obiektywem (czyli droższym) kosztował prawie 4 tys. zł. Dziś kupiłem go za sześć stów, w stanie który określiłbym jako „używany przez babcię tylko parę razy do kościoła” (ulubiony „chwyt marketingowy” sprzedających samochód), w komplecie z zoomem 14 – 45mm, ładowarką, paskiem i osłoną przeciwsłoneczną typu „tulipan” (na zdjęciu bez paska i osłony)

Poniżej jeszcze kilka zdjęć, które „pożyczyłem sobie” z Optycznych.pl. Jest to strona, z której bardzo chętnie korzystam, gdy chcę poznać specyfikację interesującego mnie aparatu…

Jak widzimy na ostatnim zdjęciu, aparat ten ma wymienne obiektywy i matrycę micro 4/3, o rozmiarach 13×17,3mm. Rozdzielczość to około 12 Mpx, a wymiary (bez obiektywu) to zaledwie 119 x 71 x 36.3mm. To niewiele więcej, niż ma przeciętna paczka fajek, a więc aparat śmiało można mieć zawsze przy sobie. Wprawdzie obiektyw, który mam ja, nieco odstaje od tej „paczki”, ale gdybym zainwestował kolejne pięć stów w „naleśnik” 20/1,7 (nawiasem mówiąc, podobno bardzo dobry), to musiałbym naprawdę się postarać, żeby nie zmieścić go w każdej, nawet najmniejszej kieszeni. A więc to nieprawda, że „tylko smartfon jest urządzeniem mobilnym”. Jest nim w zasadzie każdy kompakt i wiele bezlusterkowców, również tych z matrycą APS-c. Wszystko jest kwestią obiektywu, a ten, jak wiadomo, robi całą robotę, jeśli chodzi o zdjęcia. Wybór jest więc prosty. Albo decydujemy się na telefon, który zmieści się w każdej kieszeni i robi przerażająco gówniane fotki, na wygląd których nie mamy większego wpływu, albo na aparat taki jak ten, który zmieści się prawie w każdej kieszeni, ale zrobimy nim większość rzeczy, znajdujących się w obszarze zainteresowań ambitnego fotoamatora.

Mówiłem to już nie raz, ale powtórzę. Wyzywam na ubitą ziemię każdego posiadacza smart-telewizora, niech zrobi choć jedno zdjęcie, takie jak ja tym Lumixem. Przypomnę tylko, że kupiłem go za jedyne sześć stów, a nie wydaje mi się, żeby istniał równie tani telefon. Po co o tym wciąż mówię? Bo od dawna zadaję wszystkim jedno proste pytanie i jak dotąd nikt nie odważył się udzielić na nie odpowiedzi.

Podajcie mi choć jeden powód, dla którego warto wybrać do fotografowania telefon, a nie aparat.

Jeden! I skończcie pitolić o „mobilności”, o tym, że „najlepszy aparat to ten, który ma się przy sobie”, bo ten argument jest naciągnięty, jak guma w starych kalesonach. Każdy kompakt jest tak samo mobilny, a robi znacznie lepsze zdjęcia. Cena? Na pewno nie. Jakość zdjęć? Właściwie już to omówiliśmy na wszystkie sposoby. Więc co, do cholery?! Choć jeden powód! Choć pół, albo i ćwierć! No tak… Nie słyszę! Ktoś coś mówił? Czy tylko mi się wydawało?

A tymczasem, mój 13-letni GF1, którego poprzedni właściciel sprzedał za jakieś drobne…

I tak dalej…

To tylko część wszystkich zdjęć, które zrobiłem moim Lumixem GF1. Więcej możecie zobaczyć w galerii pod hasłem „Robione drzwiami od stodoły”. Tu, starałem się dokonać jakiegoś reprezentatywnego wyboru, ukazującego takie rzeczy, jak różnicowanie planów, głębia ostrości, szczegółowość obrazu, nasycenie i balans kolorów, ewentualnie radzenie sobie w gorszym świetle (manekiny). Należy podkreślić, że właściwie każde zdjęcie stanowi wycinek kadru, a niektóre nawet całkiem mały wycinek. To jest właśnie najważniejsze w jakości obrazu, jaki daje aparat.

Ulubiony argument smartfoniarzy jest taki, że przecież jak się ogląda taki obraz na ekranie smartfona, albo nawet telewizora, to „wygląda całkiem nieźle”. Tak? To spróbujcie powiększyć jakiś fragment. A po co powiększać? No po to właśnie jest odpowiednia jakość, żeby było z czego powiększać. Widzieliście kiedyś, żeby ambitny fotograf, nie kadrował swoich zdjęć i nie wybierał, często niewielkiego wycinka, żeby uzyskać bardziej interesującą kompozycję? Przecież zawsze się to robi. No chyba, że ktoś jest urodzonym geniuszem i w momencie naciskania spustu migawki, już ma precyzyjnie i bezbłędnie określony kadr. Poniżej mamy taki „widok ogólny”

Widzicie to miasteczko w oddali? Powiększyłem ten fragment…

Na samym środku jest kościół (zakreślony niebieskim okręgiem), którego na „widoku ogólnym” nie da się nawet rozpoznać. Tymczasem na wycinku widzimy nawet krzyż wymurowany ciemniejszymi cegłami na szczytowej ścianie. Takiej szczegółowości nie miały nawet najlepsze aparaty na film 35mm. Może dopiero średni format… A przecież to jest jedynie 12 Megapixelowa matryca 4/3! I to w aparacie tak starym, że właściwie nie powinien już istnieć!

Spójrzmy teraz na zdjęcie z telefonu Sony Xperia4, który TEŻ ma 12 Mpx i jeszcze do niedawna był uznawany za jeden z lepszych fotografujących telefonów. W całości, zwłaszcza na jego własnym ekranie, czy na ekranie tabletu, zdjęcie wygląda na super ostre i szczegółowe.

Gdy jednak powiększymy fragment ze środka (podobna odległość, jak na poprzednim zdjęciu), ujrzymy coś takiego

Zwróćcie też uwagę na czytelność znaków drogowych, które przecież są bliżej… O co tu chodzi? Obydwa aparaty mają „kitowy” obiektyw, obydwa mają matrycę o takiej samej liczbie pixeli… Niektórzy pewnie powiedzą – No tak, ale Xperia4 to stary aparat! Samsung S22 jest znacznie nowocześniejszy, a w ogóle, to fotografia obliczeniowa jest coraz doskonalsza.

Doprawdy? To zróbcie takie samo powiększenie z tego waszego Samsunga. Albo z jakiego chcecie, najnowszego smartfona na rynku. No i co?

„Praw fizyki nie zmienisz i nie bądź pan głąb”. Z małej matrycy i mikroskopijnego obiektywu, NIE DA się zrobić dobrej jakości obrazu. Podobnie, jak nie wyciągnie się szczegółów z niedoświetlonego negatywu. Jeśli jakichś „danych” po prostu nie ma, nie stworzy się ich z niczego, choćby się miało do dyspozycji nie wiem jakie algorytmy. Dlatego producenci telefonów pokładają desperacką nadzieję w AI. Wierzą, że już niedługo fotografia nie będzie w ogóle potrzebna i wtedy obiektywy w smartfonach będą tylko atrapami. Czymś, co z grubsza będzie określało ramy zdjęcia, natomiast samo zdjęcie będzie kompilowane z zasobów znajdujących się w sieci, oraz grafiki stworzonej od podstaw przez komputer. Tylko pytanie, co to ma wspólnego z fotografią?

Już to mówiłem, że fotografia obliczeniowa powstała właśnie po to, żeby telefonem móc w ogóle robić zdjęcia. Producenci smartfonów dążą do tego, żeby urządzenia te były jak najbardziej uniwersalne i żeby nie można było się bez nich obejść. To po prostu znakomita okazja do zapewnienia sobie nieograniczonego i nieustającego zbytu i musieliby być ostatnimi frajerami, żeby z owej okazji nie skorzystać. A że jednym z urządzeń jest aparat, a nie da się zmieścić dobrej jakości aparatu w tak małej obudowie, musieli wymyślić coś, żeby to działało. I tak zaczęła się fotografia obliczeniowa. Poniżej widzimy aparat fotograficzny (bez znaczenia jaki, akurat ten miałem pod ręką). To małe coś, w lewym dolnym rogu, to też jest „aparat”, czyli kompletny moduł obiektyw – matryca, z telefonu Sony Xperia. Trzeba być skończonym kretynem, żeby twierdzić, iż coś takiego kiedykolwiek będzie w stanie dorównać aparatowi. Może i ta mikroskopijna drobina będzie miała większe wymiary, powiedzmy jakieś 3/4 cala, ale to i tak niczego nie zmieni.

„Fanboye” smartfonów twierdzą, że „na razie jeszcze fotografia obliczeniowa nie jest doskonała, ale już w niedalekiej przyszłości telefony prześcigną aparaty”. Nie prześcigną. Ci głupcy jednak krzyczą – Zobacz, jakie kiedyś były cyfrówki! A dziś każdy smartfon prześciga je pod względem jakości! – Pomijając już kardynalny błąd porównywania cyfrówek z „kiedyś” i smartfonów z „dziś”, to technologia dawno w tej kwestii doszła do ściany. W przyszłości to się zmieni? No to popatrzcie na telewizory. Oczywiście, jest jakaś tam różnica w rozdzielczości i w tym, że kiedyś telewizor był obudowany drewnem i ważył ćwierć tony, a dziś jest płaski, ale nadal jest to prostokątny obszar ograniczony ramami, na którym oglądamy dwuwymiarowy płaski obraz. Konkluzja jest taka, że telewizora nie da się już bardziej ulepszyć. Inżynierowie dodają pixeli, wyginają ekrany, ale wciąż tkwimy uwiązani do idei, która narodziła się w latach 50. Co może być znaczącym krokiem naprzód? Nie wiem. Może holografia? Może obraz, który będziemy mogli obejść dookoła i obejrzeć go z drugiej strony?

Smartfonowego aparatu też się nie da ulepszyć, albowiem barierą są wymiary. Jeśli je przekroczymy, to smartfon przestanie być smartfonem i wszyscy ci idioci nie będą mogli dalej pieprzyć farmazonów, że „możemy mieć go zawsze przy sobie, w przeciwieństwie do aparatu”. Jedyną rzeczą, jaką mogą zrobić producenci, jest nalewanie z pustego, czyli tworzenie danych fikcyjnych, a nie tych, które zarejestruje obiektyw. A wtedy, fotografia takim czymś, przestanie być fotografią. Zostaje więc trzecia i ostatnia droga, której chwytają się, jak tonący brzytwy. Reklamowanie tego, co mają i wyolbrzymianie rzekomych zalet. Czyli kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa…

Ktoś im uwierzy? Czy to możliwe, że jest wśród Was taki frajer?