A więc zmierzmy się z legendą!
Pomysł nie jest nowy i nie jest nawet mój, ale tak się złożyło, że ostatnio myślałem sporo o tym aparacie. Stało się to na fali modnych ostatnio dyskusji o „wyższości smartfona nad profesjonalnym aparatem” i trochę pod wpływem tego, że od niedawna mam jeden fajny aparat, którego ktoś, najarany na nowego wszystkomającego Xiaomi, pozbył się za bezcen. Jest to aparat o znacznie słabszych parametrach, niż mój pełnoklatkowy Pentax K1, a pomimo to, ostatnio robię zdjęcia tylko nim. Powody są dwa. Po pierwsze, jest mały, a więc mogę mieć go zawsze przy sobie, po drugie, jest coś przyjemnego w „wysilaniu się”, by zrobić również dobre zdjęcie, gorszym aparatem. To jest pewnego rodzaju wyzwanie.
Cóż to jest więc Smiena ?
Jest to (oględnie rzecz ujmując) taki smartfon lat 50. Czyli urządzenie, które z założenia miało być skierowane do szerokich mas pracujących, aby te masy, odpoczywając po robocie i racząc się „orzeźwiającym piwem”, mogły utrwalać sceny z życia rodzinnego, tudzież przeróżne wycieczki i uroczystości ku czci. W latach 90, funkcję taką przejął całkowicie aparat typu kompakt.
O Smienie słyszał prawie każdy. Wielu z nas dostało ten aparat na swoją pierwszą komunię, albo po prostu, z jakiejś innej okazji, w każdym razie był to najprostszy, najpopularniejszy i najtańszy sprzęt, jaki można było w tym czasie mieć. Nic dziwnego, że wyprodukowano go w sumie w 21 milionach egzemplarzy! To nieprawdopodobna liczba, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że to bakelitowe, zdiełane w Sowieckim Sojuzie, pudełko, było eksportowane w ogromnych ilościach do wszystkich krajów bloku komunistycznego.
Najpierw oczywiście była Smiena. Bez numeru. Po prostu Cмена, czyli „Zmiana” (stąd tytuł niniejszego artykułu). Zaczęto ją produkować seryjnie w 1953 roku i była najbardziej popularnym modelem w historii. W Chinach robili ją na licencji, jako Hua Shan (co oznaczało iskrzący się diament) i Chiang Jiang (co jest inną nazwą rzeki Yang Tse. Później były kolejno, modele 2, 3, 4… Aż do 7, aż wreszcie pojawiła się Smiena 8.
Ten aparat był już sprzedawany na całym świecie. Nawet w USA, Wielkiej Brytanii, Australii i Kanadzie. A więc nie tylko w krajach socjalistycznych, ale i w miejscach, które były dosłownie i w przenośni, „po drugiej stronie”. Wobec takiego sukcesu, zaprojektowano nową, bardziej kanciastą obudowę i nazwano ją Smiena 8M. Wnętrzności, migawka i obiektyw, pozostały te same.
Szczegółów budowy i sposobu użycia, nie będę opisywał, zrobiłem to już częściowo TUTAJ, jednak wypadałoby powiedzieć parę uwag o samej celowości używania tego aparatu dziś. Przypomnijmy – Smiena nie była aparatem skierowanym do fotoamatorów. To nie był sprzęt dla ludzi, którzy interesują się fotografią. Tak jak dziś, przeciętny użytkownik smartfona, nie mający ani pojęcia o całym procesie powstawania zdjęcia, ani o tym, co to jest trójkąt ekspozycji, chce po prostu utrwalić jakiś moment z życia, tak samo i wtedy istnieli ludzie, którzy mieli „gdzieś” całą fotografię. Chcieli mieć jakąś pamiątkę i to wszystko.
Dlatego Smiena stworzyła jedyny w swoim rodzaju system, umożliwiający nastawienie wszystkich parametrów, bez wgłębiania się w istotę fotografii. Przysłonę ustawiało się pierścieniem, który jednocześnie pokazywał czułości filmu (wystarczyło wybrać tą, którą miał użyty film), pierścień czasów migawki miał symbole oznaczające pogodę, a pierścień odległości, symbole z „ludzikiem” (selfie), dwoma ludzikami (około 1,5 metra), grupą ludzi (4 metry) i jakimś wieżowcem z paroma drzewami, co oznaczało ustawienie na nieskończoność. I to wszystko. Czułość, pogoda i motyw. Wszystko ilustrowane obrazkami, jak w komiksie, albo książce dla dzieci.
Oczywiście ci, którzy chcą wprowadzić wszystkie ustawienia ręcznie i wiedzą jak to zrobić, mogą zignorować chmurki, a także wybór jednej przysłony powiązanej z czułością filmu. Mogą, lecz nie muszą. Właśnie w tym tkwi tajemnica wielkiej popularności tego aparaciku.
Moje doświadczenia ze Smieną są trochę dziwne, bo paradoksalnie nigdy nie zrobiłem tym aparatem żadnego zdjęcia. Dostałem ją na pierwszą komunię i przez pierwsze parę dni bawiłem się nią „na sucho”, czyli bez filmu, wyobrażając sobie jednak różne sytuacje zdjęciowe i nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie założę upragniony film i zacznę moją wielką przygodę z fotografią. Miałem też tabelę naświetlań i właściwie, po jakimś czasie wiedziałem „zawsze”, jaką ustawić przysłonę i czas otwarcia migawki. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko filmu i kogoś, kto pomógłby mi postawić pierwszy krok. Niestety, stało się zupełnie inaczej…
Mój ojciec uważał, że aparat fotograficzny jest zbyt precyzyjnym urządzeniem, by dawać go do zabawy dziewięciolatkowi. Dlatego Smiena, wraz z nowiutkim powiększalnikiem kupionym za pieniądze, jakie dostałem od różnych wujków i ciotek w dniu pierwszej komunii, powędrowała na szafę, z zastrzeżeniem – Nie dotykać! – Ten sam los spotkał inny aparat, który mniej więcej w tym samym czasie podarował ojcu mój starszy kuzyn Wojtek. Jemu rodzice kupili Feda, więc pozbył się Vilii, mając przy okazji nadzieję, że zainteresuje fotografią mnie. Ale mając 9 lat, nie miałem za wiele do powiedzenia, toteż pierwsze samodzielne zdjęcia zrobiłem dopiero 10 lat później i to nie Smieną, ale właśnie tym Fedem, który już wtedy zaczynał trącić „muzeum”, więc dostałem go od Wojtka w tak zwane „bliżej nie sprecyzowane w czasie, wieczyste użytkowanie”.
Czy moja Smiena w ogóle kiedykolwiek była użyta? Owszem. Ojciec zrobił nią coś około dwóch, czy trzech rolek filmu. Jedną na wycieczce do Częstochowy (zaraz po mojej komunii), drugą trochę później, a trzecią, gdy już byłem dorosły i sam mogłem ten film ojcu wywołać. Z tego ostatniego, zachowało się kilka zdjęć, a było to mniej więcej 30 lat temu. Poniżej jedno z nich…
Jak wspomniałem na początku, powstał pomysł, by zmierzyć się z legendą i wreszcie zrobić jakieś zdjęcia aparatem, który choć tak znany, dla wielu z nas pozostaje (póki co) znany tylko ze słyszenia. Całe przedsięwzięcie odbywa się na jednym z forów fotograficznych, do którego mam szczególny sentyment, ponieważ z mniejszymi, lub większymi przerwami, należę do jego małej społeczności od ponad dekady. Wiele innych forów padło, na niektórych lepiej się nie pokazywać, jeśli nie chce się dostać, na dzień dobry, szczególnie bolesnej lekcji dobrych manier, a tu… Jakoś leci. I być może leciało by jeszcze lepiej, tylko że dziś w większości nie jest to zależne od nas, a od tak zwanego „ślepego farta”.
A więc powstał temat, o tytule „Ze Smieną na słońce” (parafrazując znane powiedzenie o zdobywaniu Słońca motyką, która to motyka jest urządzeniem o podobnym stopniu komplikacji, co ów aparat) i założenia są następujące:
Chętni, deklarują swój udział w zabawie, prezentując zdjęcie swojej Smieny, kupują jakiś film, ewentualnie odczynniki potrzebne do wywołania, koreks itp, a następnie robimy wszyscy jedną rolkę filmu. Z tej rolki (po wywołaniu i zeskanowaniu) wybieramy 10 najlepszych zdjęć i prezentujemy je na forum, w mniej, lub bardziej „luźnej” formie, mającej charakter rywalizacji. Nie o samą rywalizację jednak idzie, ale o to, że jest to świetna okazja do wyciągnięcia swojej zapomnianej Smieny z szafy (ewentualnie jej kupienia) i zmierzenia się z… Samym sobą i swoimi umiejętnościami. Bo nie będzie to łatwe! Nam, przyzwyczajonym do AF, do automatów, do tego, że możemy natłuc zdjęć jak wściekli i obejrzeć je od razu na wyświetlaczu, może być trudno „wrócić” do technologii z przed co najmniej ćwierćwiecza. Z drugiej strony, czy ktoś z Was, robiąc zdjęcie w tamtych czasach, pomyślał (nawet w kategorii najbardziej szalonych przypuszczeń dotyczących przyszłości), że będzie możliwe podejrzenie zdjęcia, od razu po jego zrobieniu, na małym „telewizorku”, w kolorze i w świetnej jakości? A przecież dziś, to dla wszystkich normalne i jak ów „telewizorek” nie ma możliwości obracania go we wszystkie strony, to są narzekania.
O postępach w zabawie, napiszę w kolejnej części, tylko że… To stało się już czymś więcej, niż zabawą. To wyzwoliło masę wspomnień, emocji i mam wrażenie, że trochę nas do siebie zbliżyło. I choćby przez to, jest to warte zrobienia…
…
Brawo!
Dzięki! 😀
„Szlachetna idea, milordzie”. Zanim skończy się sieprpień i przystąpią do projektu ci co w Smieny się zaopatrzyli, to dyskusja będzie na 20 stron o wszystkim co się z tym aparatem we wspomnieniach wiąże.
Już jest! I to bardzo dobrze. Wreszcie mamy o czym rozmawiać i nie jest to kłótnia o wyższości bezlusterkowców nad lustrzankami! 😀
Artykuł, jak zwykle, świetny – acz ja chciałbym się, tradycyjnie, nieco przyczepić, a to do tego stwierdzenia: „Dlatego Smiena stworzyła jedyny w swoim rodzaju system, umożliwiający nastawienie wszystkich parametrów, bez wgłębiania się w istotę fotografii.” 🙂
Smiena zdecydowanie nie stworzyła tego systemu, raczej go wykorzystała, zdecydowanie zaś nie był on jedyny w swoim rodzaju – a powstał on zapewne na zgniłym Zachodzie wraz jakimiś Instamatikami, czy czymś w tym stylu. Piktogramy na skali ostrości mają choćby enerdowskie Beirette k, produkowane w l. 1965-70, a więc przed Smieną 8M, acz nie mają one obrazkowej skali ekspozycji. Tę mają z kolei Beirette SL 300, produkowane równolegle ze Smieną, od 1970 roku (acz tam system ten działa niejako odwrotnie niż w Smienie, a tak samo jak w Vilii, czas migawki dopasowuje się do czułości filmu, a ekspozycję reguluje przysłoną).
O tym, że piktogramy były wykorzystywane wcześniej, oczywiście wiem, ale mnie chodziło o to, że Smiena była pierwszym aparatem, w którym był to kompleksowy system. Zarówno odległość, jak i czas migawki, a także przysłona, ustawiana „na czułość filmu”, dzięki czemu fotografujący nie musiał nawet wiedzieć, to to jest przysłona. Rzecz w tym, że na „zgniłym Zachodzie”, niektóre z tych ustawień (albo wszystkie) były realizowane automatycznie. Konstruktorzy Smieny nie umieli tego zrobić, a jeśli umieli, to i tak niczego by nie zmieniło, ponieważ wówczas nie byłby to już aparat ani prosty, ani tani. Najlepszym przykładem jest Zorka 10 (powstała, jako kopia Ricoha Auto 35V), która wprawdzie była automatem z prawdziwego zdarzenia, ale była też ciężka, droga i zawodna. W Smienie wszystko jest proste, jak w tej anegdocie, gdzie naukowcy z NASA projektowali przez wiele miesięcy długopis, którego można używać w stanie nieważkości, a Rosjanie w tym czasie wyposażyli swoich kosmonautów w ołówki. Z tego co wiem, to drugiego takiego aparatu, w historii fotografii, nie było…
A, no i dziękuję za miłe słowo. 😀