Pokolenie X

Czyli o nas, dzieciach PRL-u

Część pierwsza

Zastanawiałem się, czy ma w ogóle sens pisanie o tym tutaj, na stronie poświęconej, par excellence, fotografii. W końcu tytuł – Fotografia Nieartystyczna – jakoś zobowiązuje. Może lepszym pomysłem byłoby stworzenie zupełnie osobnego bloga? Ale nie.

Jak wspomniałem w zakładce „o mnie”, jestem zdeklarowanym wyznawcą filozofii Ansela Adamsa, który mawiał, że na tworzenie zdjęcia wpływa całe nasze życie. Wszystkie obrazy, które się widziało, ludzie których się znało i w ogóle suma doświadczeń, która kształtuje nasze „być”. To prawda. Gdy przykładam aparat do oka i decyduję się nacisnąć spust migawki, zdaję sobie sprawę, że decyzja ta wypływa właśnie z moich doświadczeń i z tego, jaki jestem. To oczywiste. Dlatego nie zawsze piszę tylko o fotografii. Staram się też przybliżyć tło. Pokazać go szerzej, bo to jest dokładnie tak, jak z reportażem. Często kadr wycięty z tła, ma zupełnie inne znaczenie właśnie przez to wycięcie. Pamiętacie na pewno to zdjęcie…

Oraz jego „szersze tło”…

Jak to od razu zmienia cały sens, prawda? Dlatego chciałbym opowiedzieć o tym, co mnie kształtowało. O rzeczywistości, w jakiej dorastałem, czyli o „Pokoleniu X”, jak przyjeło sie nazywać ludzi urodzonych w latach 60 i 70, ubiegłego już wieku.

Dlaczego pokolenie X? Po raz pierwszy termin ten został użyty przez brytyjską socjolog Jane Deverson. Przeprowadziła ona w 1964 roku badania nad brytyjskimi nastolatkami którzy spali ze sobą przed małżeństwem, nie wierzyli w Boga, nie lubili królowej i nie szanowali rodziców. Wyniki swoich badań Deverson opublikowała w książce pt. „Generation X”. Właściwie nie wiadomo do końca, czemu „X”. Może to przez X-mutantów z filmu nakręconego na podstawie komiksów Marvela, może po prostu dlatego, że symbol „x” w matematyce oznacza niewiadomą? To by akurat się zgadzało, ponieważ tacy są właśnie ludzie z tego pokolenia. Nic nie wiedzą, nie mają autorytetów, nie potrafią się określić w czasie i w przestrzeni, często nie mają wyraźnie określonych celów, jednym słowem mają (jak sami mówią) wyj…ne

Mógłbym oczywiście napisać coś więcej o tym „oficjalnym” pokoleniu X, zacytować jakieś opisy z Wikipedii, pokazać przykłady, ale tego nie zrobię. Po pierwsze, termin został stworzony w Wielkiej Brytanii i w Ameryce, czyli w krajach, do których nam, urodzonym w Polsce Ludowej, było stanowczo daleko. Właśnie Wikipedia podaje, że u nas pokolenie X ma nazwę „pokolenie PRLu”. Jest to bzdura, ponieważ mówimy tu o dwóch zupełnie różnych rzeczywistościach i dwóch różnych systemach wartości. Podczas gdy na „Zachodzie” młodzi ludzie już od dawna pławili się w konsumpcjonizmie, żeby nie powiedzieć – w luksusie – i mieli gdzieś takie rzeczy jak tradycja, rodzina i autorytety, w Polsce wciąż były silne więzy rodzinne, przywiązanie do religii i szacunek dla wartości.

Tu należałoby też wspomnieć, bodaj w kilku słowach, o Ameryce i Amerykaninach, bo wbrew temu co sądzi się na świecie, przeciętny obywatel USA jest bardzo przywiązany do tradycyjnych wartości i swojej chrześcijańskiej religii. Już sześcio i siedmioletnie dzieci rozpoczynają każdy dzień w szkole od hymnu państwowego, podczas którego trzymają rękę na sercu, a po nim składają przysięgę sztandarowi swojego kraju…

Photo by Vivek Kumar on Unsplash

Ślubuję wierność fladze Stanów Zjednoczonych Ameryki oraz republice, którą symbolizuje. Jeden naród, a nad nim Bóg, naród niepodzielny, ofiarujący wolność i sprawiedliwość dla wszystkich.

Czy społeczeństwo, które w ten sposób wychowuje swoje dzieci, może być rzeczywiście zblazowane i zepsute do szpiku kości? Z pewnością tak chciałaby to widzieć lewacka propaganda, ale pomimo jej histerycznych i na szczęście daremnych wysiłków (również w kwestii usunięcia przysięgi ze szkół), ci młodzi ludzie, w przeważającej części są dobrymi religijnymi patriotami, wdzięcznymi swojemu krajowi za to, że mogą w nim żyć, pracować i wychowywać kolejne pokolenia dzieci. To, co tworzy ten fałszywy obraz Amerykanina, tępego, otyłego, ciamiącego gumę i siedzącego na zasiłkach, to (bardzo mi przykro, że muszę to powiedzieć) imigracja. Zwłaszcza kolorowa. Ludzie, którzy nie mają temu krajowi nic do zawdzięczenia, bo ani oni, ani ich przodkowie tego kraju nie budowali i za niego nie walczyli. Czyli krótko mówiąc – patologia, jakiej pełno na wszystkich kontynentach świata.

Natomiast Polska… Zwłaszcza Polska Ludowa, czyli lata 50 – 80, to jest właśnie to pokolenie, które ma najmniej do zawdzięczenia swojemu krajowi. W każdym razie tak uważa. Skąd ta wątpliwość, która każe mi asekuracyjnie powiedzieć, że tylko „tak uważa”? Ano stąd, że jednak mamy być za co wdzięczni, tylko nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę, dając się porwać populistycznym uogólnieniom i mitom, wmawiającym nam, że „tak było źle”. Historię znamy prawie wszyscy. Wiemy, że był PPR, Stalin, później zależność od Kremla i Partia, która niby przewodziła, a tak naprawdę stanowiła jedynie furtkę do lepszego życia, dla „świń” (mówiąc językiem orwellowskiego Folwarku Zwierzęcego).

Ale były też fabryki, budowano domy, dbano o edukację, a także (za czym dziś wszyscy chyba tęsknimy) o to, by każdy obywatel miał co robić. Pewnie, że była gospodarka centralnie planowana, że było rozdawnictwo, marnotrawstwo i cholera wie co jeszcze, ale niech pokaże się „mądry”, który powie, JAK w tych warunkach (zależności od Związku Sowieckiego) można było inaczej? Napisano na ten temat mnóstwo książek i nagadano się aż do znudzenia, ale ujmując rzecz krótko i węzłowato, dawaliśmy radę i to znacznie lepiej niż teraz. Gdy ktoś umiał być zaradny, a w tym systemie byli niemal wszyscy, jakoś wiązał koniec z końcem, miał jeszcze czas na rozrywkę, na szeroko pojętą kulturę i co najważniejsze, dla rodziny. Skoro dziś nie musimy „wiązać końca z końcem”, skoro jesteśmy wreszcie „wolni”, skoro mamy taki dobrobyt, to dlaczego jest tyle patologii w rodzinie? Co się stało z wartościami? Gdzie są autorytety? Gdzie kultura? Jakich mamy teraz twórców? Jakich artystów? Co się stało z dyscyplinami, które zawsze były naszą dumą? Co z filmem, fotografią, sportem?

Nie byliśmy nigdy wdzięczni swojemu krajowi, a władza była symbolem ucisku, któremu należało się przeciwstawiać. Stąd wzięło się „łamanie przepisów”, buntowniczość i oportunizm. Stąd wzięła się „wyssana z mlekiem matki” niechęć do wszystkiego, co jest reprezentowane przez państwo. Jego instytucje, rząd, armia i wreszcie cały system edukacji, oraz zatrudnienia. To co państwowe, było złe. Jeśli zniszczyłeś, ukradłeś, zbeszcześciłeś państwowe, było ci to wybaczone, a nawet uznane, jako czyn godny pochwały. A przecież na to „państwowe” pracowali twoi bracia i siostry! Twój ojciec i twoja matka! Niszcząc państwowe, niszczyłeś więc ich dorobek. Srałeś na ich pracę, często pełną poświęceń. O trudzie tych, którzy walczyli w obronie naszej wolności, nawet nie będę zaczynał, bo się nóż w kieszeni otwiera.

Tak „patrioci” z Radomia pokazują swój heroizm…

Spójrzmy jednak na chwilę, na pokolenia urodzone pomiędzy rokiem 1990, a 2010, czyli definiowane jako Y i Z. Definicja ta, jak zwykle ma wymiar szerszy, ogólnoświatowy, ale właśnie dlatego, że świat otworzył swoje granice i nie jesteśmy już zamknięci w klatce PRLu, klatce państw Układu Warszawskiego, czy nawet w klatce Europy, lecz wpisujemy się w te ramy światowe, z niewielkimi tylko różnicami.

To są ludzie, którzy nie musieli niczego „załatwiać”, którzy nigdy nie stali w kolejce po cukier i nie wyobrażają sobie, jak można mieć tylko dwa rodzaje sportowych butów możliwych do kupienia. W ogóle, cała nasza (czyli pokolenia X) rzeczywistość, to jest dla nich jakaś abstrakcja. Oni mają teraz internet i media społecznościowe, więc są przyzwyczajeni do tego, że rozwiązanie każdego problemu zawsze się znajdzie – Musi się znaleźć! – w tymże internecie i że to rozwiązanie poda im ktoś inny, na talerzu. Nie są w stanie zrozumieć zależności pomiędzy zdobywaniem wiedzy i doświadczenia, a korzystaniem z tej wiedzy i samodzielnym zadbaniem o swój własny byt. Nie potrafią myśleć autonomicznie i nie mają własnych poglądów. Prawie zawsze, gdy rozmawiam z którymś z nich i pytam – Co sądzisz o takiej, a takiej sprawie – odpowiadają, że – W sumie to nic – bez względu na to, czy chodzi o upodobania kulinarne, o wojnę na Ukrainie, czy o przekonania polityczne, albo religijne. Oni nie mają w tej kwestii żadnego zdania, ponieważ jest im to niepotrzebne. My interesujemy się – Co się dzieje? Czemu jest wojna, o co sie biją? Skąd to się wzięło? Oni mają to w dupie, bo nie są w stanie tej informacji skonsumować. My jesteśmy socjalistami, albo konserwatystami, wierzymy w Boga (w ramach tej, czy innej religii), albo jesteśmy agnostykami, a oni są apolityczni i są ateistami bez żadnego wyraźnego powodu. Z Bogiem nie można sobie zrobić selfie i pokazać na Instagramie, a za bycie socjalistą nie dadzą im kasy, więc ich to nie obchodzi. Jeśli weźmiemy ateistę z naszego pokolenia X i zapytamy go, czemu nie wierzy w Boga, będzie starał się to jakoś uzasadnić. Człowiek z pokolenia Y-Z, nic nie odpowie i nie będzie w stanie zrozumieć, po co w ogóle ktoś go o to pyta. To jest właśnie podstawowa różnica między naszymi generacjami. My mieliśmy autorytety, swoich bohaterów, religię, swoje pasje, o coś walczyliśmy, przeciwko czemuś się buntowaliśmy, a oni nie mają nic. Autorytetów nie potrzebują, bo są pewni, że wszystko jest zależne od nich i nie muszą postępować według żadnych wzorców, tylko według własnego widzimisię. Ze starszymi pokoleniami (w tym rodzicami) się nie kontaktują z tego samego powodu, a poza tym, cóż ci zgredzi mogą im ciekawego powiedzieć? Oni są od tego, żeby ich ubierali, karmili i dawali kasiorę. That’s it.

To wszystko widać w wielu aspektach życia codziennego, stanowczo zbyt wielu, żeby je tu wszystkie omawiać, ale weźmy dowolny przykład, chociażby fotografię. My fotografowaliśmy po coś. Albo żeby utrwalić jakieś momenty z naszego życia i pokazać je kiedyś dzieciom, albo w celu przekazania jakichś emocji. Twórczego wypowiedzenia się. W tym celu kupowaliśmy najlepszy sprzęt, na jaki nas było stać (albo jaki udało nam się zdobyć) i robiliśmy zdjęcia. Z naciskiem na słowo – robiliśmy – to znaczy wybieraliśmy moment, kadr, światło i w przypadku nieco ambitniejszych fotoamatorów, również kompozycję, parametry, odpowiedni obiektyw, filtr i masę innych rzeczy. Chcieliśmy mieć wpływ na powstawanie zdjęć, a poza tym, samo ich robienie sprawiało nam przyjemność. Bo to było nasze hobby. Dziś młodzi ludzie mają telefon i ponieważ mogą wystawić go przed siebie, więc to robią i trzaskają setki zdjęć, których dalszy los… W ogóle ich nie obchodzi. Niektóre z nich wykorzystają do stworzenia stories na Instagramie, niektóre wrzucą na fejsa, a o wszystkich, już za parę dni, nie będą nawet pamiętać. Będąc całkiem niedawno, w College’u, miałem świetne pole do obserwacji wielu takich zachowań, ponieważ ja byłem tam najstarszym studentem (wówczas 40 latkiem), a oni mieli po 19 – 25 lat…

Któregoś dnia, jeden z chłopaków przysłuchiwał się mojej rozmowie z innym, na temat własnoręcznego robienia polimerów do pieczątek. Bo ja chciałem się tym zająć i szukałem paru niezbędnych komponentów, a on pracował kiedyś w drukarni, gdzie robili podobno flexografię. No i ten przysłuchujący się, pogrzebał chwilę w internecie, po czym z miną wyrażającą pobłażanie dla mojej ignorancji, pokazał mi dwie firmy, do których wysyłam cyfrowy plik, a oni robią z tego polimer.

– Ale ja nie chcę wysyłać. I wiem o istnieniu tych firm. Ja chcę sam zrobić ten polimer

– Ale po co? – dopytywał się zdziwiony – Do czego ci to potrzebne?

– Do niczego. Jeszcze nie wiem, ale to nie o to chodzi. Ja po prostu chcę spróbować tej techniki. Nie chcę być zależny od firmy, która ma swoje ograniczenia, cenniki i tak dalej. Ja chcę zrobić cały proces od początku do końca sam i to nie jest wcale trudne…

– Tylko po co? – mój rozmówca nie był w stanie tego pojąć – Czy jak chcesz coś zjeść, to idziesz do restauracji, czy też będziesz sobie sam gotował?

W tym momencie rozmowa się zakończyła, ponieważ odpowiedziałem, że owszem, nie chodzę do restauracji, tylko sam sobie pryzrządzam jedzenie. Gość pokręcił głową, jak psychiatra, który właśnie uświadomił sobie, że ma do czynienia z przypadkiem beznadziejnym, odwrócił się i sobie poszedł. Do końca roku szkolnego się do mnie nie odezwał nawet jednym słowem. Nie winię go o to. On po prostu tak został wychowany. Według niego, telefon ma robić zdjęcie i wysyłać je na fejsa za jednym kliknieciem, restauracje mają go żywić, firmy Starbucks i Costa zaspokajać jego pragnienie, a starzy dawać kasiorę na to wszystko. Internet ma dostarczać im wiedzy (nie, żeby chcieli się czegokolwiek dowiedzieć, po prostu jest im to potrzebne do szkoły / egzaminu / pracy), a jeśli nie znajdą jej w internecie, to znajdą kogoś, kto im powie, co i jak. Najlepiej w prosty sposób i bez zbędnych wstępów.

My jesteśmy zupełnie inni. Nasze pokolenie X, też było zupełnie inne, niż to „zagraniczne”, bo oni już wtedy mieli dostęp do wielu dóbr, o których my mogliśmy tylko pomarzyć, albo pooglądać sobie w katalogach niemieckiego domu sprzedaży wysyłkowej Quelle. Dlatego później, gdy świat się otworzył i zrównał, te różnice w kolejnych pokoleniach naszego i innych krajów są już minimalne. Dwudziestoparoletni Brytyjczyk jest tak samo pusty i ukształtowany przez media społecznościowe, jak dwudziestoparoletni Polak, czy Rosjanin. Wszyscy robią sobie takie same selfie, wszyscy nie mają żadnych poglądów i mają ogromne wymagania, od życia, od pracy i od innych ludzi. Wiara, szacunek dla autorytetów, rodzina, honor i inne wartości, to są dla nich nic nie znaczące pierdoły. Nie zaznali nigdy biedy, nie zetknęli się z sytuacją, w której „nie mogą tego mieć” i nie wiedzą (nigdy się nie dowiedzą), co to jest prawdziwa praca. I ja im tego nie zazdroszczę. Jestem szczęśliwy, że dorastałem w swoich czasach i że moje życie nie było usłane różami. Dziękuję Bogu, że mam co wspominać i że nie ma takiej katastrofy, takiego kataklizmu, w których bym sobie nie poradził. W których bym nie powiedział – No dobra, trza się wziąć do roboty i jakoś to będzie. Dziękuję, że moje życie nie jest puste i że pewnego dnia, kiedy już nie będę musiał „walczyć”, usiądę w fotelu, zacznę oglądać moje albumy ze zdjęciami i ze szklaneczką rumu w dłoni, będę się przez cały czas uśmiechał do własnych wspomnień.

Tylko żeby móc sobie na to pozwolić, trzeba było się urodzić w PRLu. Trzeba należeć do pokolenia X. Inaczej… Czarno widzę Waszą przyszłość. Gdy wpisać w internecie (albo po prostu w wyszukiwarce fb) frazę – wspomnienia z PRLu – komputer zakrztusi się, wypluwając z siebie tysiące wyników. Samych tylko książek na temat życia w PRLu, w ostatnich latach, napisano kilkanaście. Grupy na fb rosną jak pieczarki na łące, po deszczu. Dzieci PRLu, wspomnienia z PRLu, PRL jak cudownie się żyło i tak dalej i temuż podobnież… Skąd tego tyle się bierze? Ano stąd, że my mamy co wspominać! Byliśmy szczęśliwi, bo byliśmy młodzi, a nasze życie było ciekawe i wypełnione mnóstwem rzeczy, których dziś już próżno szukać. Nie wydaje mi się, by podobną popularnością cieszyły się, powiedzmy za jakieś dwadzieścia lat, czasy współczesne. Skoro ci „dzisiejsi” młodzi, w ogóle nie interesują się „życiem”, skoro nie muszą się nawet wysilać, żeby coś zdobyć, skoro zdjęć, które trzaskają tymi swoimi telefonami, nie pamiętają już po paru dniach, a na pytanie, czemu nie robią pamiątkowych albumów, robią głupią minę i patrzą się na ciebie, jakbyś ich zapytał, czemu nie upolowali ostatnio żadnego mamuta na kolację, to co oni będą pamiętać za dwadzieścia lat? NIC. Przeszłość będzie dla nich, niczym głęboka ciemna studnia. Otchłanią bez dna, w której nic, a nic nie widać…

Od jakiegoś czasu, czyli tak mniej więcej, od dziesięciu lat, można zaobserwować u nas lawinowy wzrost zainteresowania PRLem. Nie tylko PRLem! Również tradycyjną fotografią, starymi zabawkami, meblami z czasów Gierka, a przede wszystkim historią. Tym, jak było. To zrozumiałe. Po prostu pokolenie X dorosło, dojrzało i po pierwszym zachłyśnięciu się nową rzeczywistością doszło do wniosku, że jednak kiedyś nie było tak źle, a nawet było znacznie lepiej. Jeszcze niedawno dobrze było pozłorzeczyć na tamte czasy, o których zwykło się mówić – tak było za komuny. Dziś coraz rzadziej słyszy się to określenie, częściej mówimy – tak było za PRLu – albo po prostu – tak było za naszej młodości. „Za komuny” to brzmi pejoratywnie i w istocie takie jest. Tymczasem coraz częściej wstydzimy się powiedzieć, że było wtedy źle. Oczywiście są fanatycy, którzy nie wybaczają nigdy i wciąż wyzywają wszystkich naokoło od komuchów, a szczytem ich heroizmu jest oblanie czerwoną farbą jakiegoś pomnika żołnierzy radzieckich, albo zdewastowanie paru nagrobków na wojskowym cmentarzu. Jednak ogólnie, jako generacja urodzona pomiędzy latami sześćdziesiątymi i rokiem 1980, zaczęliśmy pojmować, co utraciliśmy. Że mieliśmy wielkie nadzieje i że na końcu tej drogi, zaraz za wzgórzem, ukaże się nam nowy lepszy świat. A gdy już tam doszliśmy i spojrzeliśmy na drugą stronę, okazało się, że… Nie ma tam nic.

Fotografia na początku strony, z 1971 r. autorstwa Zbigniewa Kosycarza / KFP