Bardzo smutna rocznica…

Czyli o polskiej myśli technicznej i niezmierzonej ludzkiej głupocie, a także samo o wynalazkach piekielnych…

Całkiem niedawno, bo w Sierpniu, a dokładniej 8 sierpnia, minęło równo 30 lat od zawalenia się masztu radiowego Programu Pierwszego Polskiego Radia, w Konstantynowie koło Gąbina. Niewielu miało okazję się o tym dowiedzieć, bo przecież media mają tyle innych, ważkich wiadomości (np o „biednych” uchodźcach z Afganistanu, którym trzeba pomóc, nakarmić, kupić nowy karabin…), że okrągła rocznica katastrofy jakiegoś tam masztu nie była w ogóle godna wspomnienia, choćby jednym słowem. Tymczasem, to nie była jakaś zwyczajna katastrofa budowlana. To była porażka rozumu i myśli człowieka, w beznadziejnej walce z głupotą, zacofaniem, zawziętością i wściekłością tępego tłumu. To było coś, co można porównać do rozbicia Concorde’a. Mały krok wstecz, a tak naprawdę, wielki krok wstecz dla całej ludzkości…*

* Niniejsza historia nie jest dokumentem historycznym, nafaszerowanym datami i danymi technicznymi, a jedynie próbą refleksji nad ludzką głupotą i egoizmem, oraz odzwierciedleniem moich osobistych odczuć związanych z tym masztem. Osobistych, z conajmniej dwóch powodów. Po pierwsze, został on uruchomiony dokładnie rok po moich urodzinach, więc gdyby wciąż istniał, bylibyśmy rówieśnikami, a po drugie, należę do tych nielicznych osób, które uważają, że wszystkie tego typu urządzenia mają duszę. Podobnie jak niektóre maszyny.

Przytaczanie szczegółowych danych, liczb i faktów, byłoby z mojej strony tylko nieudolnym powieleniem tego, co już zrobili założyciele strony o Radiowym Centrum Nadawczym w Konstantynowie. Większość moich informacji, oprócz licznych filmów i zdjęć rozsianych po internecie, czerpałem właśnie z niej. Mam nadzieję, że jej twórcy nie obrażą się za to, jak i również za „pożyczenie” sobie od nich paru zdjęć…

Historia zaczęła się w Lipcu, w 1971 roku, kiedy to położono kamień węgielny pod fundament masztu, na terenie byłego PGR-u w Konstantynowie i oficjalnie rozpoczęto budowę, która trwała do Maja 1974 roku. Dziś fundament ten wygląda tak i aż dziw bierze, że nikt nie położył na nim, miesiąc temu, wiązanki kwiatów…

Te liście i gałęzie powinny być przez kogoś uprzątnięte i ten ktoś mógłby położyć na jednym z ołowianych kół, będących pozostałością podstawy jednego z trzech izolatorów, na których wspierał się maszt, bukiet goździków. Najlepiej białych i czerwonych, w barwach narodowych. Bo maszt ten rozsławiał nasz kraj na cały świat. Po pierwsze, był to wówczas najwyższy na Świecie obiekt wzniesiony przez człowieka (znalazł się dzięki temu w księdze rekordów Guinessa, 646 metrów), a po drugie, umożliwiał słuchanie Polskiego Radia w całej Europie, a w sprzyjających warunkach, nawet na całej kuli ziemskiej! W hallu głównego budynku stacji w Konstantynowie, był nawet taki bardzo sławny napis…

Aby mowa polska w całym kraju i daleko poza jego granicami słyszana była

Kwiaty kładziemy zwykle w miejscach pamięci poświęconych ludziom. Ja jednak jestem zdania, że przedmiot, któremu właśnie ludzie poświęcili swoje pasje, swój talent i swoje życie w ogóle, przejmuje część tej „duszy” i na swój sposób staje się żywą nieomal istotą. Trzy miesiące po katastrofie, inż. Zygmunt Grzelak (od 1984 kierownik radiostacji) powiedział takie zdanie (cały film).

„Ja nazywam to wydarzenie popełnieniem przez maszt „samobójstwa”. Źle traktowany, widocznie uznał, że nie powinien dłużej pełnić swojej roli, do której go przeznaczono...”

Powiedział też

W dniu 8 sierpnia 1991 r. o godzinie 19:10 najcudowniejszy twór polskiej myśli technicznej, wzniesiony rękoma polskich specjalistów, przestał istnieć. Powaliła go głupota ludzka, brak odpowiedzialności i szacunku do rzeczy wielkich – nie tylko wymiarami – brak wyobraźni i przewidywania następstw, jakie pociąga za sobą bezmyślność”.

To niesamowite wrażenie (tak przypuszczam, bo nie było mi dane tego przeżyć osobiście) stanąć przed niepozornym, zarośniętym krzakami i pokrytym mokrymi liśćmi kawałkiem betonu, który ponad trzydzieści lat temu dźwigał na sobie rekord Guinessa i zarazem jedno z największych osiagnięć polskiej myśli inżynierskiej. Te trzy krążki stanowiły gniazda ceramicznych izolatorów (każdy z nich miał średnicę 92cm, wysokość 245cm i grubość ścianki około 14cm), które musiały razem wytrzymać nacisk 1100 Ton! Ponad 360 Ton na jeden! Te krążki są zrobione z kilku warstw blachy ołowianej, która „poddając się” naciskowi, miała za zadanie równomiernie rozłożyć nacisk izolatorów na cały fundament.

Widoczny na środku pierścienia otwór, odprowadzał na zewnątrz, przez półcalową rurkę, wodę gromadzącą się we wnętrzu izolatora. Fundament ten ma podstawę o średnicy 9 metrów, zagłębioną w gruncie na głębokość 8 metrów. Przypuszczam więc, że nowy właściciel obiektu (kimkolwiek by nie był) nie będzie sobie zawracał głowy jego usunięciem (wykopaniem), taniej będzie zostawić go na pastwę losu…

Czemu tak się uwziąłem, akurat na ten mało efektowny na pierwszy rzut oka, kawałek betonu? No cóż… Takie właśnie rzeczy robią chyba na wielu z nas, duże wrażenie. Czemu lubimy stanąć na „zerowym południku”, albo pod tablicą oznajmiającą, że w tym miejscu znajduje się koło polarne? Albo w muzeum przypatrujemy się jakiemuś krzesłu, na którym podobno siadywał Kopernik? Przyglądamy się jego wyślizganym poręczom i próbujemy sobie wyobrazić, jak ten mega sławny facet, który „zatrzymał Słońce i poruszył Ziemię”, trzymał na nich swoje dłonie…

Uchwyt liny odciągowej, z fundamentem…

Lubimy takie artefakty, takich niepozornych i milczących świadków, że oto tu, w tym miejscu, działo się coś bardzo ważnego. Działa się historia i miejsce to tętniło życiem. Spełniało jakąś ważną funkcję i było strzeżone przed dostępem niepowołanych osób… Dziś, możemy go zobaczyć, pomacać, nikomu niepotrzebne, zardzewiałe, zapomniane, ale wciąż istniejące. Dla przeciętnego człowieka to tylko kawałek betonu, żelaza, albo innego materiału, często przeszkadzający w poprowadzeniu drogi, albo zbudowaniu ogrodzenia… A ja myślę, że coś takiego zasługuje na inny los. Do muzeum tego nie przeniesiemy, bo za ciężkie, a poza tym, gdyby takie muzeum nawet powstało, jako projekt, w czyimś umyśle, zaraz by się znalazło paru zmyślnych facetów, którzy szybko obliczyliby potencjalne koszty i ewentualne zyski, a następnie stwierdziliby – nie opłaca się. Nie warto. Nie zarobimy na tym, więc lepiej niech zardzewieje w krzakach…

Widzicie ten fundament tak jak ja? Otoczony ładnie przystrzyżonym trawnikiem, wyczyszczony, z elegancką mosiężną tabliczką informującą, że w tym miejscu niegdyś spoczywał prawie 600 tonowy maszt radiowy, z którego nadawano 1 program Polskiego Radia, najwyższa konstrukcja Świata, znajdująca się w księdze rekordów, którą pobił dopiero w 2008 roku wieżowiec Burj Khalifa w Dubaju. Widzicie tych wszystkich ludzi, którzy robią sobie na jego tle zdjęcie? Dzieciaki pewnie właziłyby na niego i same udawały maszt. One już tak mają, że wszystkiego chcą spróbować, pomacać, znacznie bardziej „dogłębnie” i wyczerpująco, niż dorośli. I nie ma w tym nic złego.

Żeby sobie uzmysłowić, jak ogromna była to konstrukcja, wyobraźmy sobie, że mamy przed sobą model masztu, w skali 1:350. Miałby on wtedy 185 cm, czyli mniej więcej, byłby tak wysoki, jak my. Człowiek, który stanąłby u naszych stóp, pomniejszony również o 350 razy, miałby wysokość 5mm. Wyobrażacie sobie? PIĘĆ MILIMETRÓW.

Być może, tak jak ja zamyślam się, patrząc na te zdjęcia, wielu innych zwiedzających starałoby się, oczami wyobraźni ujrzeć obraz z przed czterdziestu lat. Spojrzeć w górę i zobaczyć, jak wierzchołek masztu odchyla się nawet o kilka metrów od pionu, podczas silnego wiatru, albo w ogóle go nie zobaczyć, bo ginie we mgle… Widziałem ten maszt tylko dwa razy, z daleka. Raz w nocy, oświetlony cały na czerwono i drugi raz w dzień. Pomimo, że była to tylko mała niewyraźna kreska, gdzieś na horyzoncie, zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. A miałem wtedy jakieś 14 – 15 lat. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że cały ten obszar jest strzeżony i nie ma szans, żeby zobaczyć go z bliska, ale gdyby ktoś wtedy mi powiedział, że mogę tam wejść, zjawiłbym się na miejscu z prędkością Strusia Pędziwiatra z kreskówki. Później obejrzałem go w telewizji, w programie Kwant. Pamiętam, że najbardziej mi się podobała „linia fiderowa”, czyli taki śmieszny kabel, doprowadzający sygnał radiowy do masztu.

Te kółka w środku to jakby „żyła centralna”, a te zewnętrzne, o średnicy 2 metrów, to ekran. Tymi drutami, rozpiętymi naokoło okręgów, tak żeby tworzyły coś w rodzaju tunelu, płynął prąd o bardzo wysokiej częstotliwości (stąd taki kształt) i napięciu 120 tys. Volt, a więc dość duży. Nic dziwnego, w końcu moc sygnału doprowadzanego do anteny wynosiła 2 megawaty. Droga, którą biegła ta linia, miała długość równą wysokości masztu, czyli około 600 metrów. Była ona oświetlona i pilnie strzeżona. W końcu (jakby nie patrzeć) to aż 120 kV! A biegło toto zaledwie 5 metrów nad ziemią. Gdyby tak ktoś podszedł za blisko, mogłoby się to źle dla niego skończyć. Po katastrofie masztu, linia nie została zniszczona i nawet użyto jej w charakterze… Nadajnika! To naprawdę fascynująca historia, jak i osoba ś. p. Inż. Witolda Czowgana, który ją opowiada. Możecie o tym przeczytać bezpośrednio na stronie RCN Konstantynów.

I pomyśleć, że kiedyś to miejsce było pełne życia. Na zdjęciu powyżej, widać obłażące już z farby, pozbawione drutów (miedź!) słupy, które później były rozdrapane przez złomiarzy. Nawet kable powyrywali z ziemi! Cóż za przykry to widok. Niestety nie jedyny.

W Polsce jest mnóstwo takich miejsc, które zamiast cieszyć oko w muzeum, albo odbudowane, wciąż pełnić swoją rolę, gniją gdzies spokojnie w krzakach, albo są przetapiane na żyletki i spinacze do papieru. To bierze się z dwóch powodów. Z dwóch najgorszych cech Polaków. Jedna, to bardzo niski poziom wykształcenia narodu, a druga, to przeświadczenie, że jesteśmy najmądrzejsi na świecie i wszystko możemy robić, bo wszystko wiemy. Co ma do tego wykształcenie? Właściwie… Wszystko. Maszt w Konstantynowie runął, ponieważ ekipa wymieniająca liny, utrzymujące go w pionie, popełniła liczne błędy. To byli „specjaliści”! Nie powinni popełniać błędów. Jeśli nie naprawiamy sami piecyka gazowego, tylko wzywamy fachowca, to dlatego, że nie chcemy wylecieć w powietrze, co niewątpliwie by nastąpiło, gdybyśmy coś zrobili źle. I wierzymy, że ten fachowiec nie zrobi źle. Nie ma prawa zrobić źle!

Dllaczego więc masztu nie odbudowano? Dlatego, że głupcy, którzy jednak „wszystko wiedzą lepiej”, do tego nie dopuścili. Założyli „stowarzyszenie obrony życia ludzi”, powołali komitet protestacyjny i walczyli dotąd, aż wygrali. Rząd nie miał wyjścia i nie zgodził się na odbudowę.

Jest takie powiedzenie – Chłop żywemu nie przepuści. Bo chłop, ciemny i uparty, musi być trzymany za twarz. Tak jak drzewiej bywało. Nie można mu dać demokracji, bo będzie wszystko wetował. Nie bez przyczyny, to właśnie w Polsce zrodził się koszmar nie znany nigdzie indziej na Świecie, czyli Liberum Veto. I dlatego, taka wspaniała rzecz, jak najwyższy maszt (i w ogóle najwyższa konstrukcja) na Ziemi, nie mógł sobie tak po prostu stać. Żeby jeszcze mieli z tego jakieś pieniądze, to tak. Ale „żeby rządowe miały z tego mieć zysk?” Nie ma mowy. Gdy się maszt przewrócił, „ludzie się cieszyli, tańczyli z radości, a nawet modlili”. Ooo, tak! My bardzo dobrze wiemy, jak wygląda taka modlitwa „prawdziwego Polaka”. Genialnie to pokazał Marek Piwowski, w Dniu Świra, oraz Andrzej Mleczko, w tym sympatycznym rysuneczku…

Oskarżano maszt o wszystko. O bezpłodność, o odwapnienie kości, utratę wzroku, a nawet o to, że krowy się na polu przewracają, a „kury niesą kwadratowe jajka”

Na próżno tłumaczono, że fale o niskiej częstotliwości przenikają przez ludzki organizm, jak przez powietrze, bez żadnych oporów i lecą sobie dalej. Szkodliwe jest promieniowanie wysokiej częstotliwości, bo ono grzęznąc w naszym ciele, wytraca energię i doprowadza nawet do zmian w strukturze komórek. Dokładnie na tej zasadzie działają kuchenki mikrofalowe. Mało kto wie, że pierwsza „mikrofala” została wyprodukowana w Polsce, już w roku 1965. Nazywała się Agata, ważyła 150 kg i… Kilka egzemplarzy zainstalowano wprawdzie w lokalach gastronomicznych (głównie na statkach), ale dalsze badania wykazały szkodliwy wpływ mikrofal na ludzki organizm, więc zdecydowano, że nie będzie się tego wprowadzać do powszechnego użytku. A dziś „w każdy chałupie, nowoczesny chłop, mo mikrofale”. I ci, którzy protestowali przeciwko masztowi w Konstantynowie, też pewnie majo. Ale jakoś im nie przeszkadza. Dlaczego? Bo to są kretyni. Obejrzyjcie sobie film, na którym widać jednego takiego typa, przed „Geesem” we wsi (mniej więcej w 8 minucie z kawałkiem). Mówi on tak:

Protestuje przeciw no, budowania tej wieży bo nas kłamali komuniści siedemnaście lat że to jest nieszkodliwe, a ja wiem że to jest szkodliwe, udowodnione wszędzie i nie tego. Ja pierwszy będę tu protestował i będę nawet wystąpię (tu zaczyna krzyczeć, więc niektóre słowa są niezrozumiałe) i będę walczył do końca! Tak powiedziałem i się nie zmieni! Jak rząd przyjdzie, niech z ludźmi uzgodni, niech nas zabezpieczy, albo wysiedli stąd, nie tego. A tak to nawet mowy nie ma! Nawet mowy nie ma, żeby tu budowali…

NIC NIE BEDZIE!

Rozumiecie? Ci ciemni zacietrzewieni idioci będą NEGOCJOWAĆ z rządem, żeby rząd zrobił tak, jak oni chcą! W tym samym materiale filmowym wypowiadają się naukowcy, ludzie kompetentni, których z całą pewnością nie można posądzić o kłamstwa. To nie te czasy, co teraz, że jest kapitalizm i koncern produkujący kuchenki mikrofalowe daje łapówkę „ekspertowi”, a ten przekonuje ludzi, że to bezpieczne. To nie telefonia 5G, za którą stoją tak ogromne pieniądze, że warto przekupić nawet prezydenta i najwyższe władze. Wtedy takich rzeczy nie było. Nie bez przyczyny przywołałem historię pierwszej polskiej „mikrofali”, która jednak nie trafiła na rynek, właśnie ze względu na dobro ludzi. Poza tym, jeśli uważnie obejrzeliście ten film, to pamiętacie, że wówczas normy natężenia pola elektromagnetycznego, w Polsce (dla tej długości fali), były 500 razy niższe, niż np w Niemczech! Pięćset razy!

Rząd przeprowadzał pomiary, ale ponieważ ich wyniki nie były zgodne z oczekiwaniami ludu, więc lud sam sprowadził „jakieś” urządzenia pomiarowe i dotąd mierzył, aż mu wyszło po jego myśli. Czyli źle…

W okolicy pojawiło się oczywiście paru „prowodyrów”, którzy tak jak ta przewodnicząca komitetu protestacyjnego, nie potrafili nawet sklecić jednego zdania po polsku (zastanawia się, „ile dewizów bierze minister za to, że radio słychać za granicą”), ale „wysunęli się na czoło, by zabrać głos w imieniu mieszkańców”. A od takiego „przewodniczenia”, już tylko krok do zostania sołtysem, radnym, albo innym delegatem. Wielu zrobiło lokalne kariery, posługując się umiejętnie motłochem i podsycając cały czas ogień nienawiści. Inż. Zygmunt Grzelak mówi…

To oblężenie trwa już dziewięć miesięcy. Wytrzymałość ludzka ma swoje granice. To wyczerpuje nas, fizycznie i psychicznie. A to dlatego, że od kiedy maszt runął, obiekt non stop utrzymywany jest w gotowości do pracy i inaczej być nie może…

Maszt nie został odbudowany. Dziś to miejsce wygląda jak wyjątkowo ponure cmentarzysko. Budynki zostały ogołocone ze sprzętu i coraz bardziej popadają w ruinę…

Główny budynek radiostacji
Wyjście linii fiderowej. Po samej linii nie ma już śladu. Rośnie tam teraz las…
Domek antenowy, a za nim fundament, na którym stał maszt…
Zdjęcie satelitarne pokazuje, że niedługo po RCN nie zostanie nawet wspomnienie…

To wszystko jest tak tragicznie i strasznie przygnębiające, że aż mi wilgotnieją oczy. Dobrze że nie widziałem tego wszystkiego sam, a jedynie na zdjęciach. Konkluzja jest następująca…

Maszt ten, był jednym z najwspanialszych dzieł polskiej myśli inżynieryjnej i wyrazem dążenia do przekraczania nieprzekraczalnego. Był przedmiotem dumy wielu ludzi i obiektem zazdrości innych. Jak powiedział jeden z pracowników RCN w Konstantynowie – Maszt przewrócił się za późno. Gdyby to się stało za komuny, odbudowano by go, jeszcze piękniejszym i nowocześniejszym.

A teraz stanie się to, co stać się powinno. Teren po Stacji Nadawczej został sprzedany. Kupił go jakiś typowy polski „bizmesmen”, który nie będzie miał żadnych sentymentów i co jeszcze da się zaorać, wyrwać z ziemi i wyrównać, zaorze, wyrwie i wyrówna, a następnie otworzy tam jakąś ubojnię, fermę kur, albo zakład przetwórstwa odpadów. Z tego, co „gminna wieść niesie”, najprawdopodobniej to ostatnie.

Gdyby ci ludzie byli inni, gdyby myśleli „po amerykańsku”, zrobiliby wszystko, żeby ten maszt odbudować. A następnie pozakładaliby „gospodarstwa agroturystyczne”, i trzepaliby kasę na ludziach, którzy przyjeżdżaliby z najdalszych zakątków, żeby zobaczyć Najwyższy Obiekt na Świecie i zrobić sobie zdjęcie na jego tle.

A tak, przyjdzie „Pan”, „dziedzic”, który weźmie ich za mordę i będą tyrać u niego za najniższą krajową, przy roztrząsaniu kompostu. I TO oczywiście nie będzie szkodliwe dla zdrowia, ani nikt nie będzie protestował. Bo Pan powie krótko – Nie podoba się? To wynocha.

Ostatecznie, mogli się wtedy zgodzić na odbudowę, gdy rząd jeszcze z nimi chciał rozmawiać i próbował robić w tym regionie jakieś inwestycje. Oni jednak nie chcieli o tym słyszeć. Twierdzili, że „rządowe próbują ich przekupić”. Chciałoby się powiedzieć – Miałeś chamie złoty róg, został ci się ino sznur…

Jeśli kiedyś będę w Polsce i będę mógł tam wejść, odnajdę fundament masztu i położę na nim wiązankę biało czerwonych goździków. Tylko tyle mogę zrobić.

The rest is silence…