Ile można stracić?

Czyli – o zarabianiu na fotografii.

Powiedzmy sobie jasno. Na fotografii zarobić się nie da, chyba że ma się sklep ze sprzętem, ale to i tak wątpliwy interes, bo handel dziś znajduje się w rękach wielkich korporacji, i generalnie jest rozproszony po całym internecie, więc mało kto po prostu wejdzie do waszego sklepu i kupi nowego Canona R3 z kompletem obiektywów, ot tak. Poza tym, żeby mieć taki sklep, trzeba dysponować pokaźną ilością wolnej gotówki na inwestycje. Wolnej, bo jak zbankrutujecie (co jest bardzo prawdopodobne), to po prostu powiecie sobie – No cóż, trudno. Życie toczy się dalej. Jeśli jednak się zapożyczycie na podobną inwestycję, na przykład w banku, to jesteście skończeni.

Rys. Aaron Johnson

Fotografia produktowa? Stocki? Zapomnijcie. Tym się zajmują również wielkie korporacje, gdzie dziesiątki ludzi produkują potrzebne zdjęcia taśmowo, tak jak Chińczycy olejne landszafty, które możecie kupić na promenadach nad morzem, jako „unikalne dzieła sztuki”.

Najlepiej zarabiający fotograf stockowy, na świecie, Yuri Arcurs, sprzedaje przeciętnie ponad 2000 zdjęć dziennie i wiecie, jak to robi? Ma studio, w którym pracuje około 50 osób i dziesiątki różnych scenerii z masą rekwizytów, dzięki którym może trzepać „spotkania biznesowe”, uśmiechnięte kobiety sukcesu przy laptopie, promieniejących „zwycięzców” ze złotymi Rolexami na rękach i tak dalej… Ma odpowiednich modeli, we wszystkich kolorach skóry, nie musi się pieprzyć z uzyskiwaniem zgody na publikację wizerunku, ani z jakimiś głupawymi algorytmami, które odrzucają zdjęcie, bo „zbyt agresywny bokeh świadczy o daleko posuniętej obróbce cyfrowej”. On ma własną firmę i własny serwer i to on dyktuje warunki. Jesteście w stanie z czymś takim konkurować?

„Szczęśliwa rodzina” według Yuriego
To zdjęcie nada się na reklamę Paracetamolu…
A tu mamy typowego „zwycięzcę” (Rolexa nie widać, ale na pewno ma)

Widzicie o co tu chodzi? Kojarzycie te wszystkie zdjęcia nierzeczywistego świata z reklam, folderów i ulotek? Te obrazki uśmiechniętych ubezpieczycieli, dentystów, biznesmenów, zdrowego stylu życia, nienaturalnie śnieżnobiałych zębów, gospodyń domowych i matek, które wyglądają, jakby dopiero wyszły z salonu piękności… Jesteście w stanie produkować seryjnie coś takiego i dotrzeć jeszcze z tym do największych, najlepiej płacących klientów?

Odpowiedź brzmi – Nie. Myślicie, że zdjęcia te kupią w jakiejś małej agencji reklamowej, żeby wykorzystać je w ulotkach lokalnego zakładu fryzjerskiego, albo pizzerii? To się mylicie. „Mała agencja reklamowa” zatrudnia grafika, który ma przykazane, żeby nie ważył się wydawać żadnych pieniędzy na zdjęcia. Chyba, że chce zobaczyć, jak to jest – szukać nowej pracy. Ma znaleźć potrzebne zdjęcie za free, albo zrobić je samemu. Smartfonem…

To samo dotyczy fotografii produktowej, przyrodniczej, technicznej i w ogóle każdej, poza modową i ślubną. Bo innej nie ma. Są jeszcze artyści, tacy jak Ansel Adams, Sebastião Salgado, Nobuyoshi Araki, czy Sabine Weiss (wymieniłem pierwsze, nie powiązane ze sobą cztery nazwiska, jakie mi przyszły do głowy), ale większość z nich, z tych gigantów fotografii, o których uczą w szkołach, i którzy zarabiają na tym, że są artystami, już nie żyje. A nowych nie ma. Bo każdy dziś chce najpierw robić biznes, a prawdziwa pasja (o rzetelnej edukacji nawet nie wspominając) jest w regresie.

A zatem fotografia ślubna… Podstawowe marzenie wszystkich niedoszłych biznesmenów. Marzenie, bo oni są przekonani, że „z tego jest kasa” i jak już wkręcą się w ten interes, to będą bogaci. Przecież wystarczy oblecieć jedno wesele na tydzień, ba! Jedno na dwa tygodnie, żeby mieć te dziesięć koła miesięcznie. W zasadzie nie przepracowując się bardzo. Tymczasem rzeczywistość wygląda najczęściej tak…

Rys. Aaron Johnson

Fotograf zawsze był traktowany jak hiena, która przyszła na czyjś ślub, żeby nic nie robiąc, zedrzeć z państwa młodych skórę. Nikt nie wątpi, że trzeba zapłacić za jedzenie, za wódkę, że honorarium należy się zespołowi muzycznemu, oraz księdzu udzielającego ślubu (choć podobno kościół katolicki świadczy takie usługi za darmo), ale ten darmozjad fotograf? Cóż on się tam narobi? Popstryka trochę fleszem, nażre się, napije wódki, wytańczy, a jak mu się poszczęści, to jeszcze co wyrwie… Jeszcze mu płacić?

Ta sytuacja radykalnie się zmieniła (na gorsze), mniej więcej pod koniec lat 90. Weszliśmy do UE, więcej ludzi zaczęło podróżować, albo wyjeżdżać za granicę do roboty, pojawiły się nowe rzeczy, nowe zwyczaje…
Dlaczego statystycznego Polaka za granicą (albo w Polsce, ale takiego, który pracuje za granicą) można poznać na kilometr? Przynajmniej ja poznaję. Otóż dlatego, że najczęściej jest to burak, z roszczeniami większymi, niż góra Synaj. Ma pretensje do wszystkiego. Do kierowców, że nie zjeżdżają mu z drogi, gdy pruje przez niemiecką autostradę swoim Audi, do sprzedawcy w Biedronce, że krzywo się spojrzał, do hotelu, bo w pokoju nie było czajnika bezprzewodowego i nie miał se w czym biedaczyna zagotować parówek, lub do restauracji, bo nie podali mu schabowego z frytkami, jak chciał. Tak naprawdę jest to ten sam zacofany burak, ale był w jukej, albo w reichu i „wie, jakie są jego prawa”. Gdy tacy się pojawią, gdziekolwiek miedzy ludźmi, trzeba uciekać i nie przyznawać się, że mówi się w tym samym języku. Bo wstyd…

Za granicą żrą przeterminowane wędliny, mieszkają po dziesięcioro w jednym pokoju i zapierdalają, jak murzyni na plantacji bawełny w Luizjanie, a za dziesięć euraczy więcej, bez mrugnięcia okiem sprzedaliby rodzoną matkę. Za to gdy pojadą do Polski, zachowują się, jak sama Księżna Windsoru. Szpanują wszystkim. Ubraniem, samochodem, a także tym, że zapominają niektórych słów po polsku. Choć matka do living rumu, to ci pokażemy parę pikczers, jak u nas wygląda lajf. Się robiło overtajmy, to holidej musi być…

Oczywiście wielu z nich przyjeżdża do obcego kraju, żeby zarobić na wesele. Które należy urządzić w Polsce i to takie, żeby wszystkich szlag trafił z zazdrości. Pokażcie mi osobę, która daje ogłoszenie o sesji TFP, a ja jestem się gotów założyć o piwo, że w 11 przypadkach na 10, jest to „emigrant” który „zjechał do Polski”, żeby wpędzić wszystkich znajomych w kompleksy. W praktyce wygląda to tak, że chciałby bawić się jak król, ale złotem, bynajmniej nie płaci. A że słyszał tu i ówdzie słowa takie, jak „portfolio”, albo „TFP” (co jest błędem, ponieważ skrót ten oznacza „Time For Print” i używa się go w odniesieniu do sesji z modelkami, gdzie wiadomo, że modelka bierze kasę i fotograf bierze kasę. Dogadują się więc i modelka pracuje „za darmo”, ale ma zdjęcia, a fotograf też pracuje za darmo i ma na zdjęciach fajną dziewczynę. Albo chłopaka, jeśli lubi…), więc daje zaraz ogłoszenie na fejsie i czeka na frajerów.

Ma się to jednak nijak do sesji ślubnych i wesel. Bo jaki tu jest „czas za zdjęcia”? Chyba, że para młoda uważa się za profesjonalnych modeli, co jest rzadkością. Poza tym, nie przesadzajmy… Fotograf chałturzący na weselach, nie potrzebuje bardzo rozbudowanego portfolio, żeby zdobywać klientów. Po pierwsze, oni w ogóle nie zwracają uwagi na foty, które im pokazujecie, a po drugie, wystarczy mieć takich zdjęć kilka, z dosłownie JEDNEGO ślubu, żeby zorientować kogoś w stylu swojej pracy. Oni i tak patrzą przede wszystkim na kwotę i co w tej kwocie dostaną. Myślicie, że jak rzucicie na stół album z dziesięcioma tysiącami takich samych obrazków, to powiedzą – Łał… Jakie to jest piękne! – czy raczej przerzucą niedbale pierwsze dwie strony i zapytają – A ma pan jakieś powiększenia? Najlepiej z pleneru, albo studyjne…

Rzecz w tym, że „fotografowie”, którzy godzą się pracować za darmo (za zdjęcia), albo za przysłowiową czapkę śliwek, to debile. Oni nie mają żadnego planu, nie budują żadnego portfolio. Oni po prostu idą na taką imprezę nie do końca świadomi, co właściwie robią. Widywałem takich, jak siedzieli z nosem w telefonie i gdy pojawiał się jakiś wpis na fejsie, a mieli akurat otworzonego fejsa (i instagrama, a także dwadzieścia innych tiktoków), machinalnie klikali „lajka”. Ot tak, bo ponieważ… Gdyby ich zapytać w tym momencie, komu i za co dali tego lajka, popatrzyliby się na Was mętnym wzrokiem i moglibyście usłyszeć, jak w ich pustej głowie nawzajem pożerają się niesynchronizowane zębatki, usiłując „zatrybić”, o co Wam kaman…

Nie istnieje żadne sensowne wytłumaczenie, czemu to właściwie robią. Ale jedno jest pewne. Po tej kreciej robocie zostaje ślad, w postaci ogólnego przekonania społeczeństwa, że da się zrobić taką robotę właśnie w taki sposób. Czyli za darmo i byle jak. Na ignorancji tych ludzi, jak na sicie, zatrzymuje się informacja o gównianej jakości usługi, a to jedno krótkie zdanie, przelatuje i rozprzestrzenia się jak wirus, po całym świecie – Za darmo…

Zastanówcie się, czy frajer, który zleca fotografowanie wesela jakiemuś szczylowi, nie mającemu pojęcia nie tylko o robieniu zdjęć, ale w ogóle o niczym i w końcu dostaje jakieś pstryki, które pod względem zawartości są gorsze, niż zrobiłby dziesięciolatek, telefonem, komukolwiek się przyzna, że „wtopił”? Żeby go wyśmiali? Nie. On będzie tylko mówił jedno. Że zdjęcia miał Za darmo.Sesja TFP„.

Czy szczyl, który zrobił to coś, będzie się chwalił swoim rzekomym portfolio? Odpowiedź również brzmi – Nie. Po pierwsze, nie będzie w stanie wybrać z tych dziesięciu tysięcy zdjęć, ani jednego sensownego, a po drugie… Jak niby to portfolio ma wyglądać? Czy będzie to album z powklejanymi fotografiami? Czy może same wydruki wielkoformatowe, w jakiejś gustownej teczce? Strona internetowa? Zapomnijcie. Przecież za stronę trzeba zapłacić… Więc co? Konto na fejsie, albo na insta? No właśnie… Obydwie te platformy aż roją się od „proffffesional fotografers”, którzy oferują „sesje ślubne, ewenty i faszion”. Widziałem sporo takich profili i nigdy, przenigdy nie znalazłem tam nawet pół zdjęcia, na którym dałoby się zawiesić wzrok na dłużej, niż 1/100 sekundy.

A zatem całe to robienie za darmo, to jedna wielka ściema, bez żadnego sensu i celu. Czy jednak fotografia ślubna składa się tylko z sesji TFP, a klienci, to same cwaniaki i buraki? No oczywiście że nie. Postawmy więc jeszcze raz pytanie, które jest tytułem niniejszego artykułu. Czy na fotografii ślubnej (bo tylko taka nam została), da się zarobić?

Odpowiedź nadal brzmi – Nie. Dorobić, tak. Ale nie zarobić. Oczywiście istnieją poważne firmy i poważni fotografowie, którzy robią profesjonalne usługi i mają z tego kasę, ale Wy ich nie pobijecie, choćby nie wiem co. W tym biznesie trzeba mieć albo dużo pieniędzy na start, żeby zacząć od razu z rozmachem, albo być bardzo zdeterminowanym (jeśli nie zdesperowanym) i mieć kupę samozaparcia, żeby w tym wytrzymać i nie zwariować. Niektórzy to lubią, ale to są nieliczni. I oni, stawiając wszystko na jedną kartę, coś tam jednak zarabiają. Tylko że to naprawdę trzeba kochać. Bo jeśli ktoś myśli, że jest to po prostu biznes jak każdy inny, a do tego praca „lekka łatwa i przyjemna”, to się srodze rozczaruje.

Podam Wam przykład z nieco innego podwórka. Wiecie na pewno, że zdjęcia robi się też w szkołach. Co roku przychodzi „pan fotograf” i trzaska dzieciom portrety, oraz zdjęcia grupowe, które ma prawie każdy z nas (kto chodził do szkoły). Kiedyś próbowałem się tym zająć. Okazało się, że jest w Polsce jedna firma (nie będę podawał jej nazwy, przyjmijmy, że nazywa się X), która się tym zajmuje i jest kimś w rodzaju monopolisty. Działają we wszystkich miastach i na prowincji. W każdej szkole (oraz przedszkolu) słyszałem to samo tłumaczenie – Dziękujemy, u nas robi już zdjęcia firma X. Oni zawsze zostawiają nam jakieś kalendarze, upominki, więc raczej do widzenia panu…

Co to znaczy – jakieś kalendarze, upominki – ? Otóż okazuje się, że i owszem, upominki dostaje ciało pedagogiczne, a smarkacze dostają zdjęcia, które lepiej żeby ich rodzice wykupili, bo w przeciwnym razie ich pociechy zapoznają się po raz pierwszy ze znaczeniem słowa – ostracyzm. I nie są to tylko „kalendarze”, ale normalne ordynarne łapówki, wpłacane brzęczącą monetą do kieszeni pani dyrektor (lub pana dyrektora). To oczywiście tak tych złoczyńców „rozpuściło”, że każdy inny fotograf usłyszy po prostu cenę i to cenę zaporową.

„Panowie z firmy X, zostawili równowartość komputera, który oczywiście został zakupiony dla dzieci (jaaasne…) Jeśli kupi pan dwa komputery… Albo inaczej. Po prostu zostawi pan dwa i pół tysiąca i możemy podpisać umowę”

Taki tekst usłyszałem od pani dyrektor, w jednej z radomskich szkół. W pewnym przedszkolu było jeszcze lepiej. Jedna z przedszkolanek już chciała się ze mną umówić, ponieważ moje zdjęcia były lepsze i co najmniej dwa razy tańsze. Niestety, wtrąciła się „pani dyrektor” i… Możemy mówić o sporej dozie szczęścia, bo przedszkolanka o mało nie wyleciała z roboty, a mnie jedynie naubliżano…

Powiedzcie, czy jesteście w stanie z tym konkurować? Godzić się na poniżenia, na to że te skurwysyny w szkołach nie kierują się dobrem dzieci, ale wespół z cwaną firmą, oskubują je i ich rodziców z kasy? A wiecie jak wygląda robienie zdjęć na pierwszej komunii? Te tłuste katabasy w sutannach, mają na tyle bezczelności, że urządzają normalne licytacje, na których pytają – Kto da więcej za możliwość robienia zdjęć!

Rysunek – Brombi

Nie wciśniecie się tam, nawet jakby udało się Wam podpisać cyrograf z samym diabłem. A z księdzem proboszczem też nie podpiszecie, bo Was nie stać. Poza tym, tu, jak nigdzie indziej, są równi i równiejsi. Istnieją odpowiednie przepisy, w myśl których nie możecie zrobić sami, swojemu dziecku pamiątkowych zdjęć. Oficjalnie – żeby nie robić zamieszania i dlatego, że „pan fotograf ma certyfikat, wydany przez kurię biskupią, a więc wie jak się zachować z szacunkiem w świątyni…” To nawet nie jest pretekst. To jest zwykłe bezczelne i cyniczne kłamstwo.

Kiedyś jeszcze były studniówki, ale się skończyły wraz z nadejściem ery cyfrowej. A maturzyści mają „wywalone” dosłownie na wszystko. Gdy królował film, o maksymalnej czułości 400 ISO i jedynym sposobem na zrobienie udanych zdjęć było posiadanie dobrego aparatu, mocnej lampy i zaprzyjaźnionego laboranta, który to wszystko wywołał, jeszcze dało się ich przekonać, że wartość zdjęcia grupowego, z tej jedynej w życiu imprezy, która nigdy się nie powtórzy, jest wprost nieoszacowana (choćby po to, żeby je pokazać kiedyś swoim dzieciakom). Ale wiecie co? Była taka tradycja, że na każdej studniówce pojawiał się reporter z „Gazety Wyborczej”, który robił zdjęcia grupowe wszystkim, jak leci. Ponieważ robiłem to i ja, więc często pomagaliśmy sobie, żeby ich jakoś ustawić i zmusić do wytrwania w tym ustawieniu, przez jakieś pięć sekund. No i wielu z tych „dorosłych” już prawie ludzi, mówiło później – Eee tam, po co mi zdjęcie. Wytnę sobie z gazety… Odpowiadałem wtedy – I nie będzie ci wstyd, że kiedyś twój syn nazwie cię dziadem, bo nie było cię stać na papier fotograficzny i musiałeś zadowolić się gazetowym? – To zwykle działało. Ale się skończyło i nie wróci…

Wiecie jak wygląda dziś handel, produkcja, transport i w ogóle niemal każda z gałęzi gospodarki? Rządzą ogromne firmy, korporacje i trusty, które wchłaniają mniejsze firmy, a jeszcze mniejsze doprowadzają do bankructwa, stosując np. politykę dumpingu. Mało kto wie, że praktycznie cały polski przemysł spożywczy, znajduje się w rękach zaledwie kilku potentatów (zagranicznych rzecz jasna), a cała tzw. „polska wódka” należy do marki Russian Standard (pamiętajcie o tym, gdy będziecie wznosić kolejny toast za bohaterskich Ukraińców). To samo dotyczy branży reklamowej, drukarskiej, energetyki, bankowości… Nie będę wyliczał dalej, bo to temat na osobny artykuł, ale przyjmijmy, że dotyczy to po prostu… Wszystkiego.

Dlatego, jeśli chcecie „robić fotograficzny biznes”, przygotujcie się na nędzne zarobki, utratę zdrowia, wieczną walkę z przeciwnikiem, którego nie da się pokonać, a w końcu (najprawdopodobniej) na bankructwo. I przestańcie zadawać te kretyńskie pytania, na wszystkich forach i fejsbukach…

Chciałbym zająć się profesjonalną fotografią. Doradźcie mi, jaki aparat i obiektyw powinienem kupić…

Dajcie spokój… Idźcie lepiej do jakiejś normalnej roboty i zapomnijcie o zarabianiu na fotografii. Możecie się nią zajmować co najwyżej, jako hobby…