Fotografia musi być trudna.

Bo jak jest łatwa, to nie cieszy…

Znana jest powszechnie pewna zależność, pomiędzy wartością zdjęć, a łatwością ich uzyskania. Niektórzy z nas mają mnóstwo fotografii, np z dzieciństwa, a niektórzy wprost przeciwnie. Albo wcale, albo tyle, że można je policzyć na palcach jednej ręki. Ale jakże wtedy są cenne! Ja sam mam tylko kilka portretów, gdy miałem około 4 lat i niestety, są to albo odbitki, albo skany odbitek. Miałem kiedyś negatyw, ale podczas przeprowadzki zaginął. Zostało mi więc niewiele. Zatrważająco niewiele…

Żeby te zdjęcia mogły powstać, mój ojciec musiał pożyczyć skądś aparat. Swojego nie wiedzieć czemu, nie miał. Dyrektor miejscowej szkoły, ojca kolega i rówieśnik, pożyczył mu szkolnego Starta, na jakieś dwa tygodnie i zaoferował się nawet, że pomoże w wywołaniu filmów. Odbitki też robili razem, w szkolnej pracowni i pamiętam, jak ojciec przywiózł któregoś wieczora, jeszcze mokre papiery, które poprzyklejał na oknie w kuchni i tam powoli sobie schły. Gdy któryś wysechł, sam odskakiwał od szyby, z charakterystycznym „klaśnięciem”. O suszarce do zdjęć, nie było co wtedy marzyć, a powiększalnik i w ogóle całą ciemnię, niektórzy owszem mieli, ale w mieście. W małej wsi coś takiego było znane co najwyżej z opowiadań, albo ze szkoły, jeśli akurat któryś z nauczycieli pasjonował się fotografią. A mówimy tu o czasach, w których sensacją było objazdowe kino, pojawiające się w szkole raz na parę miesięcy. Przyjeżdżało dwóch facetów, Nysą w kolorze „wojskowym” z czerwonym napisem „KINO”, znosiło się krzesła do największej sali (tej, w której dało się zaciemnić okna) i się oglądało. Bilety były normalne, jak w prawdziwym kinie, prosto z „kłębka”, tylko że tańsze. W takim szkolnym kinie obejrzałem po raz pierwszy Krzyżaków, oraz W Pustyni i w Puszczy. I wiele innych filmów, wliczając w to różne Bolki i Lolki, Reksie, tudzież Zaczarowane Ołówki.

Dziś zdjęcia robi każdy i przy każdej okazji, nawet się nad tym nie zastanawiając. Wiem że się powtarzam, ale kiedyś wracało się z wakacji z 36 zdjęciami, bo tyle mieściło się na filmie, a dziś wraca się z 36 tysiącami zdjęć, z wyjścia na zakupy. Tylko że te 36 zdjęć wciąż istnieje, jak nie w albumie, to przynajmniej na negatywie, a owych beznadziejnych pstryków robionych telefonem, nikt nie pamięta już po kilkunastu sekundach. Nic więc dziwnego, że dzisiejsze pokolenia z takim entuzjazmem podchodzą do wszelakich „chmur” i to najlepiej takich, które zapisują zdjęcia automatycznie. Bo o tym, żeby je samemu gdzieś zebrać, utworzyć folder i zapisać, możecie zapomnieć. To przekracza wielokrotnie możliwości ich percepcji. Oni naciskają ten spust niemal bezwiednie i konia z rzędem temu, kto potrafi później odnaleźć owe „pstryki”. Jeśli nie „skonsumują” ich natychmiast, nie wyślą na fejsbuka, albo insta, jest po ptokach…

A zatem archiwizacja. Tylko po co? No właśnie… Jeśli zdjęcie jest przemyślane, wartościowe i zrobione przez kogoś znajdującego się w pełni władz umysłowych, to najprawdopodobniej będzie chciał go zachować na długo. Zastanówmy się teraz nad znaczeniem słowa „długo”. Dla nas (czyli dla starych zgredów, leśnych dziadków, et cetera) „długo”, to powiedzmy… Jakieś kilkadziesiąt lat. Albo kilkaset. Sama fotografia została wynaleziona niecałe 200 lat temu, więc starszych zachowanych zdjęć raczej nie zobaczymy, ale już te z przed 150 lat i młodsze, mają się zupełnie dobrze. Natomiast te dzisiejsze, wykonane nowoczesnym cyfrowym sprzętem, praktycznie nie istnieją. Z dwóch powodów…

Po pierwsze, jest ich tak dużo, że właściwie nikt nie zawraca sobie głowy, żeby je zachować na przyszłość. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wozi drzewa do lasu i nikt nie magazynuje wody, mieszkając nad jeziorem. A jednak, może się zdarzyć, że jezioro wyschnie. I co wtedy? To zaczęło się całkiem niedawno, jeszcze przed erą cyfrową, kiedy rynek był zalany przez miliony tanich prostych kompaktów i właściwie wszyscy fotografowali wszystko. Sam proces robienia zdjęcia przestał być wydarzeniem, przestało się fotografię „celebrować”, a jej efekt, czyli samo zdjęcie, przestało cieszyć, bo było tak łatwe do uzyskania, nawet przez kompletnego ignoranta, że stało się czymś zwykłym, żeby nie powiedzieć – ordynarnym…

W efekcie, fotolaby były zawalone robotą składającą się wyłącznie z wesel, komunii, imienin i pokazów lotniczych, a po wakacjach, zdjęciami rodziny na tle tych samych „atrakcyjnych” miejsc, odwiedzanych masowo przez turystów. Zdjęcia te nie miały większej wartości, toteż trudno się dziwić, że spora część z nich wylądowała gdzieś na samym dnie, najniższej, nigdy nie używanej szuflady, w piwnicy, albo na strychu. Całe albumy wypełnione odbitkami w formacie pocztówkowym, widywało się często w śmietnikach, albo w sklepach z używanymi rzeczami, juz opróżnione. Kiedyś nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe. Gdybym ja musiał zabrać z domu coś absolutnie najważniejszego, coś, co poza pieniędzmi i dokumentami zabiera się, gdy dom ten trzeba nagle opuścić, z pewnością byłyby to wszystkie moje zdjęcia. Tymczasem wygląda na to, że dla większości ludzi, to są rzeczy nie przedstawiające najmniejszej wartości. Śmieci, które się wyrzuca, żeby zwolnić trochę miejsca w szafie…

Tak czy inaczej, zdjęć, z tych robionych masowo jako pamiątki, w zasadzie mało co zostało, a bardziej ambitne, dokumentujące coś więcej, niż tylko czubek swego własnego nosa, istniały w tak śladowych ilościach, że dziś są po prostu bezcenne. A więc powtórzmy to jeszcze raz…

Archiwizacja

Najprościej by było w chmurze. Najbezpieczniej, w postaci wydruku na barytowym bezkwasowym papierze i w odpowiednim albumie, albo ostatecznie w pudełku po butach, co ma tę dodatkową zaletę, że w przypadku, gdy buty były zrobione z krowy, albo świni, za każdym otworzeniem takiego pudełka, owionie nas przyjemny zapach naturalnej skóry. Tylko że dziś, większośc fotografii powstaje jako pliki cyfrowe, i żeby je móc trzymać w pudełku, trzeba je najpierw wydrukować. Można, ale trzeba to obrobić, przygotować do druku i gdzieś zapisać. Najlepiej na zewnętrznym twardym dysku, albo na dwóch.

Skoro więc mamy już te zdjęcia zapisane, i trzymamy w ręku plik odbitek, które zamierzamy poukładać w albumie, to dlaczego nie spróbować iść na całość? I nie zrobić tego od poczatku do końca tak, jak kiedyś? W tym celu musimy zdobyć parę rekwizytów. Pierwszym z nich będzie

Film

Może być czarno biały, albo kolorowy, a żeby było jeszcze trudniej, to kupimy go w rolce siedemnasto, bądź trzydziesto metrowej i sami nawiniemy na szpulki, które też można kupić za parę złotych.

W tym celu można użyć nawijarki, ale my nie jesteśmy dziećmi, którym trzeba włożyć łyżkę do rączki i zrobimy to SAMI. Jak? Coś się wymyśli…

Czy musi być to film czarno biały? Ależ skąd, nie musi. Przecież kolor zawsze gdzieś nam wywołają. A jak nie, to wywołamy sami. Ostatecznie cały proces C41 można przeprowadzić w zwykłym koreksie, tyle że trzeba przestrzegać temperatury z dokładnością do 0,5 stopnia. Proces E6 jest nieco trudniejszy, a jeśli weźmiemy pod uwagę cenę, jaką trzeba zapłacić za zestaw, np Tetenala, bardziej opłaca się nam jednak zlecić wywołanie komuś innemu. Po wywołaniu, film możemy zeskanować i po ewentualnej obróbce poszczególnych klatek, wydrukować odbitki, albo pójść nieco dalej i urządzić sobie w łazience własną ciemnię. Tu, z kolorem może być ciężko, gdyż niezbędny będzie jakiś najprostszy procesor, do tego powiększalnik, analizator barw, no i cała masa papieru, bo zanim się nauczymy, co i jak, zmarnujemy go mnóstwo. Może jednak ograniczmy się do czarno białych odbitek, których wywołanie jest proste, jak drut, a kolor dajmy komuś innemu, niech się męczy za nas. Teraz tylko pozostaje nam…

Aparat

Kupmy najprostszy, jaki nawinie się nam pod rękę. W latach rozkwitu fotografii „masowej” w Polsce, czyli mniej więcej, między rokiem 1990, a 2000, takim aparatem najczęściej było to:

Małpka, debilek, idiotenkamera i tym podobne nazwy, były używane powszechnie, na określenie popularnych wówczas kompaktów. Aparat taki był w pewnym momencie dosłownie, w każdym domu, tak jak telewizor czy radioodbiornik. Chociaż nie… Radioodbiorniki nie były już wówczas w tak powszechnym użyciu.

Gdy nadeszła era fotografii cyfrowej, a stało się to nagle, możnaby rzec, z dnia na dzień, wszystkie te aparaty powędrowały do szuflad, albo do śmietników. Niestety, nikt nie zawracał sobie głowy z wyjmowaniem z nich baterii, więc te, które leżały, albo do tej pory leżą w szufladach, prawdopodobnie już do niczego się nie nadają. Te, które przeżyły do dziś, można kupić na portalach aukcyjnych, za… I tu chciałbym móc napisać, że za jakieś grosze, ale niestety to się zmieniło ostatnio. Po pierwsze, fotografia tradycyjna jakiś czas temu ożyła. Stała się modna, ale nie tak jak kiedyś, jako narzędzie, tylko jako irracjonalny sposób na zamanifestowanie swojego indywidualizmu. Stąd zainteresowali się nią np hipsterzy, podobnie jak zainteresowali się płytami winylowymi, brodami i piciem ze słoika po majonezie. A także siadaniem wprost na ziemi, nawet jeśli w pobliżu jest pełno ławek, czy krzeseł. Ooo! Nieee. Prawdziwy hipster nie siada tak po prostu na ławce. To przecież takie pospolite…

Zdjęcie – Jack Newton – Flickr: Hipster, CC BY-SA 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=15271485

Tego typu mody (podobnie jak onegdaj moda na noszenie ubrań no name, wygenerowala powstanie marki odzieżowej „No Name”), zawsze skutkują pojawieniem się odpowiedniej podaży. W czasach popularności tzw. Lomografii, portale aukcyjne pękały w szwach od „specjalnie przeterminowanych filmów dla lomografów„, które wówczas osiągały ceny znacznie wyższe, niż kiedykolwiek miały normalne, nie przeterminowane materiały. Dlatego aparaty kompaktowe, które jeszcze niedawno można było kupić za 20 zł, albo dostać za darmo, dziś są często droższe, niż wtedy, gdy nowe stały na półce w sklepie. Typowe (autentyczne, pisownia oryginalna) ogłoszenie na Ebayu…

Sprzedam kultowy aparat do fotografii na kliszy kolorowej i czarno białej. Aparat dla kolekcjonera. Aparat sprzedaje jako niesprawny (nie da się wyjąć bateryjek, bo się czymś przykleiły), cena kup teraz 750zł. Daję dodatkowo oryginalny skurzany futerał…

Pół biedy z prostszymi konstrukcjami, takimi jak choćby ten Kodak S powyżej, ale większość kompaktów stała się nagle aparatami „kultowymi i legendarnymi” Ten obłęd początkowo obejmował jedynie takie modele, jak Olympus Mju, Yashica T4, czy Pentax Espio. Teraz, każdy janusz, znajdując w swojej szufladzie kompakt, uważa, że odkrył prawdziwy skarb. Ci idioci często nie potrafią nawet przepisać nazwy, więc mnożą się oferty sprzedaży „Kodżaków, Conanów (barbarzyńców), Fjuji, Rollsów (ew. Roleksów, czy Roillych), a nawet „kóltowych” aparatów o nazwie „color lens”. Słyszeliście o takich?

Ja mam trzy. Jeden mi został z czasów, kiedy je naprawiałem, a kolejne dwa dostałem w prezencie od kolegi z pracy. Ponieważ nie jest to dużo, więc omówię je wszystkie. Pierwszy z nich, to

Canon Sure Shot AF-7

Zawsze polecałem ten aparat i wielu ludzi, którzy posłuchali mojej rady, było później bardzo zadowolonych. Największymi jego atutami są prostota, szklany obiektyw z niezłymi powłokami antyodblaskowymi i AF. Zasada fotografowania jest tu prosta jak drut. Otwieramy klapkę obiektywu, wycelowujemy aparat na scenę, którą zamierzamy uwiecznić i naciskamy spust. Zielona lampka w wizjerze informuje nas, że AF zadziałał prawidłowo i możemy robić zdjęcie. Chyba że jest ciemno i aparat zamierza użyć lampy błyskowej, wtedy owa lampka będzie szybko migać, co oznacza ładowanie się kondensatora. Świeci się już stałym światłem? A więc gotowe. Nie chcemy, żeby błysnęło? Przytrzymujemy jeden z gumowych guzików, ten z symbolem przekreślonej błyskawicy. Chcemy żeby błysnęło, pomimo że jest widno? Przytrzymujemy drugi przycisk. Dobrze jest to zrobić, gdy fotografujemy w pełnym słońcu, żeby rozświetlić cienie. Trudniej jest przekonać fotografującego, że powinien użyć lampy, gdy świeci słońce.

Zakładanie filmu jest bardzo proste, przewija się sam, a jak zrobimy wszystkie 24, albo 36 klatek, sam się też zwija do kasetki. Pozostaje go tylko wyjąć i dać do wywołania. Albo, jeśli jest czarno biały, wywołać samemu. Możemy też zwinąć go wcześniej, wciskając odpowiedni (bardzo mały) guzik na górze aparatu i użyć samowyzwalacza, wciskając drugi, nieco większy guzik, znajdujący się obok. To wszystko. Prawda że proste?

Dziś fotografowanie wygląda inaczej. Również ocena naszych zdjęć, wykonanych takim oto kompaktem. Bierze się to stąd (o czym mówiłem wiele razy), że zmienił się sam sposób oglądania zdjęć. Kiedyś jedynym sposobem było zrobienie odbitek, o typowym rozmiarze 10×15 cm. Dziś zdjęcia ogląda się na ekranie telefonu, rzadziej komputera, a ich rozdzielczość jest dostosowana do standardów „telefonicznych”, czyli takich, które obowiązują również na fb i instagramie. Czyli gównianych. Większość z nas już zapomniała, albo nigdy nie było jej dane tego doświadczyć, że w istocie obraz z takiego przeciętnego kompaktu, był znacznie lepszy i ostrzejszy, niż z dzisiejszego telefonu. A przypominam, że mówimy tu o fotografii amatorskiej w wydaniu masowym. Albowiem ambitni fotoamatorzy, gardzili kompaktami i woleli używać czegoś takiego…

Zamożniejsi i w ogóle bardziej nowocześni, wybierali Prakticę, a już prawdziwym „wypasem” było coś z napisem Made in Japan…

Przy czym należy dodać, że pokazany na zdjęciu Canon EOS-1 V, pozostawał głównie w sferze marzeń, dla zdecydowanej większości fotoamatorów w Polsce. Było jednak sporo aparatów znacznie tańszych (o czym pisałem gdzie indziej) i tak naprawdę, każdy kto pracował, mógł sobie pozwolić na skompletowanie porządnego sprzętu, nie narażając się przy tym na bankructwo. Producenci aparatów, dziś chyba o tym zapomnieli, bo najpierw możecie sobie kupić smartfona, później długo długo nic, a na końcu aparat, który kosztuje prawie tyle, co samochód. Nie każdego na to stać, a nie wszyscy są zawodowcami zarabiającymi na fotografii.

Tak zwane masy, fotografowały jednak kompaktami i kompakty te, w porównaniu z tym, co oferuje dziś przeciętny telefon, nie były takie złe. Różnica jest tylko w tym, że zdjęcia z telefonu nic nie kosztują, a wtedy trzeba było zapłacić za ich wywołanie i w ogóle, droga od naciśnięcia spustu, do odbitki w albumie, była znacznie trudniejsza i najeżona licznymi pułapkami. A to sprawiało, że…

Fotografia była fajniejsza.

Dużo fajniejsza niż dziś. Dlatego namawiam Was, żebyście sobie tą fotografię spróbowali utrudnić. Bo gdy teraz możecie pstryknąć setkę zdjęć czemukolwiek i w jakichkolwiek warunkach, oraz podejrzeć wynik, od razu, na ekranie telefonu, całość staje się tak ekscytująca, jak płukanie żołądka. Albo jedzenie kartofli… Dlatego nawet nie chce się Wam wyciągać już tego telefonu, a jak go wyciągniecie i zrobicie zdjęcie, to zaraz o nim zapominacie. Bo jego uzyskanie było tak łatwe, że nie chce się Wam nawet zawracać dupy i szukać miejsca, gdzie zostało automatycznie zapisane. Sądzę, że producenci smartfonów mogliby wprowadzić wręcz pewne usprawnienie, polegające na tym, że zrobione zdjęcie pokazywałoby się na ekranie, na około pięciu sekund, a następnie znikało na wieki. W ten sposób oszczędzilibyście miejsce w pamięci, na jakąś kolejną kretyńską, do niczego niepotrzebną, czyniącą z Was niewolników „apkę”, a fakt, że zdjęcie nie zostało zapisane, nie zostałby i tak przez nikogo zauważony.

Ja wprawdzie jestem trochę ambitniejszym amatorem (gdyż mam oczywiście Zenita) i nie fotografuję telefonem, ale myśl o tym, że nie poznam wyniku, dopóki nie skończę i nie wywołam filmu, a także tym, że część zdjęć może w ogóle nie wyjść, wywołała u mnie taki dreszcz emocji, iż czym prędzej załadowałem do Canona Sure Shot, slajd i mam go zawsze przy sobie, razem z innym „wypasionym sprzętem”, jakim jest bez wątpienia Smiena 8M. Robię nimi zdjęcia wymiennie, w zależności od tego, czy motyw zasługuje na kolor, czy tylko urzeka bogactwem form i kształtów, a więc świetnie powinien wyjść na filmie czarno-białym. Jak tylko wywołam ów slajd, podzielę się z Wami wynikiem, w osobnym artykule.

Kolejnym kompaktem w mojej menażerii i jednocześnie następnym kandydatem do przetestowania we współczesnych realiach, jest…

Pentax 35 AF-M

To niestety jest aparat „kultowy”. Ktoś kiedyś puścił plotkę, że to świetny aparat do „lomografii”. To oczywiście bzdura, bo to samo możnaby powiedzieć o jakichś czterystu tysiącach innych, podobnych aparatów, jakie były w tamtych latach produkowane, ale ta bzdura się przyjęła i w rezultacie cena owego Pentaxa, oscyluje w granicach 500 – 700 zł. W Polsce. Bo na przykład na brytyjskim eBayu, można już znaleźć zadbany i sprawny egzemplarz za połowę tej ceny. Na Allegro natomiast, jakiś półgłówek wołał niedawno 180 zł za sam „oryginalny” futerał!

Zaletą tego (niewątpliwie „wypasionego”) sprzętu, jest doskonały, jak na kompakt, pięcio-elementowy, stosunkowo jasny obiektyw o ogniskowej 35mm, automatyczny program obejmujący EV od 6 do 17, czyli od f 2.8 + 1/8 sek. do f 16 + 1/430 sek. (czywiście czas naświetlania dłuższy, niż 1/50 sek. jest sygnalizowany czerwoną diodą w celowniku i sygnałem dźwiękowym), oraz automatyczne odczytywanie czułości filmu, z kodu DX, od 25 do 1600 ISO. Oprócz tego można ustawiać czułość ręcznie, od 100 do 1000 ISO. Wadą jest powoli i nie zawsze poprawnie działający AF. To układ aktywny, pracujący w podczerwieni, pięcio stopniowy* (normą w tego typu aparatach był AF dwustopniowy, ale ciemniejsze obiektywy miały większą głębię ostrości, która pokrywała cały potrzebny zakres). Jako ciekawostkę, można powiedzieć, że Pentax AF-35 był drugim kompaktem, w którym zastosowano aktywny AF bazujący na diodzie podczerwonej (1981). Pierwszy był Canon AF-35M (1979), a pierwszym aparatem kompaktowym z systemem AF (tyle, że pasywnym) była Konica C35 AF (ta sama, która w Polsce była znana pod postacią sowieckiego Elikona 35AF). Tak w ogóle, system ów wymyśliła firma Honeywell i pod koniec lat 80 pozwała ona do sądu firmy Canon, Nikon, Olympus, Pentax, oraz Minolta (wówczas już wszyscy tego używali), oskarżając ich o naruszenie praw patentowych. Nie wiem jak inni, ale Pentax zapłacił wtedy kupę pieniędzy, jako odszkodowanie i zaległe tantiemy ze sprzedaży…

*pięcio, albo siedmio stopniowy. Nie pamiętam dokładnie

Tak czy inaczej, ten kompakt Pentaxa, to kawał historii fotografii i jak tylko skończę slajd z Canona AF-7, to biorę się za niego.

Trzecim, najprostszym aparatem, jaki mam, jest…

Olympus Trip S

To sprzęt najbardziej wypasiony z tej grupy. Jego stopień skomplikowania jest porównywalny z pułapką na myszy i właściwie jedyną ciekawą rzeczą, jest tu sama nazwa. Obiektyw, jak widzimy, jest już ciemniejszy i to nie sam z siebie, ale ma wstawioną „stałą” przysłonę, która robi się jeszcze większa, gdy włożymy film 400 ASA. Nie ma tu systemu AF, obiektyw ustawiony jest na odległość hiperfokalną i w zasadzie wszystko, od 1,5 metra do nieskończoności, powinno być ostre. Jedyne, co możemy zrobić w tym sprzęcie, to wymusić błysk lampy. I tyle. Jeśli jednak nie zależy nam na jakości zdjęć, jeśli lubimy fotografię uliczną, z „doskoku”, nawet bez przykładania aparatu do oka, albo wręcz daliśmy się omamić pokrętnym ideom „lomografii”, to ten tani aparacik będzie idealny. Przetestuję go jako ostatniego, ale przetestuję. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Opisałem z grubsza te trzy aparaty, bo akurat je mam i mogę porobić nimi zdjęcia. Jednak podobnych kompaktów wyprodukowano setki rodzajów, w tysiącach egzemplarzy każdy. Znudziła Was bezduszna perfekcja waszych cyfrowych wszystkomających bezluster? Robicie zdjęcia przeważnie w jotpegach i nawet nie chce się Wam ich obrabiać? Dostajecie gęsiej skórki na myśl, że zbliżają się wakacje i na pewno wrócicie z nich z siedemnastoma milionami zdjęć, których nie będzie czasu przejrzeć, nie mówiąc o wybraniu najlepszych?

Wcale się Wam nie dziwię. Kupcie sobie kompakt, parę filmów i tradycyjny album na odbitki. A gwarantuję Wam, że fotografia znów stanie się dla Was ekscytująca. Do dzieła!

Post Scriptum

Gdyby komuś przyszło do głowy pytanie, czemu właściwie zachwalam te aparaty i całą fotografię tradycyjną, skoro z drugiej strony narzekam na ceny sprzętu wywołane modą, wyjaśniam. To, że różne cwaniaki nagle zaczęli wołać za te śmieci kupę forsy, jest zjawiskiem przejściowym. Bo wołać, wołają, ale mało kto za takie pieniądze kupuje. Korzyść długofalowa będzie taka, że pewne materiały wrócą na linie produkcyjne i zwiększająca się konkurencja obniży w końcu ceny. Nie będzie już tak tanio i dużo, jak kiedyś, ale z całą pewnością będzie taniej i więcej, niż teraz. A hipsterzy szybko się znudzą tymi zabawkami i znajdą sobie inne. Zresztą oni nie lubią używać tego, co używa jeszcze parę innych osób. My za to będziemy się cieszyć nowym modelem Zenita, wyprodukowanym zaledwie miesiąc temu, w przystępnej cenie. I wreszcie będzie można kupić album na zdjęcia w księgarni, a nie szukać go po antykwariatach. Chociaż ten… Właściwie możemy sobie skleić sami.