Hej! Przecież ten aparat to czysty absurd.

Czyli – dokąd zmierza fotografia.

Antoine de Saint Exupéry, napisał w jednym ze swoich opowiadań, że – Technika ewoluuje od prymitywnej do skomplikowanej i od skomplikowanej do najprostszej. Z pewnością ta idea nie przyświecała inżynierom Minolty, gdy w 1988 roku skonstruowali model Dynax 7000i, wyposażony w specjalne karty z programami.

Karty te wkładało się w gniazdo podobne do dzisiejszych gniazd pamięci SD, a przez małe okienko w pokrywce, można było podejrzeć, jaka karta w danym momencie jest w użyciu. Kart tych było dość sporo i rzecz jasna można je było dokupić (nie były tanie), wraz z eleganckim skórzanopodobnym etui.

Najzabawniejsze było to, że niemal każdy z tych programów można było ustawić ręcznie, w ciągu paru sekund, wybierając odpowiedni tryb pracy i wprowadzając potrzebną wartość czasu naświetlania, bądź przysłony. Wiadomo, że karta „sport”, to było nic innego, jak preselekcja krótkiego czasu, a „depth”, duża głębia ostrości, uzyskana przez przymknięcie obiektywu. Mało tego, karty te były powielane pod wieloma różnymi nazwami, jak na przykład „depth, landscape, travel”, a była to wciąż ta sama karta, ewentualnie z jakimiś niezauważalnymi, kosmetycznymi zmianami. Pomyślcie jednak, co to był za wypas, jak taki fotograf wyskoczył ze „skórzanym” zajebistym futerałem, wyjął kartę i załadował ją do aparatu. Wszyscy inni ze wstydem chowali swój sprzęt do torby i obiecywali sobie, że od dziś nie będą w ogóle robić zdjęć, żeby się nie kompromitować…

Rodzi się pytanie – Po co w ogóle Minolta zrobiła coś takiego?

Odpowiedź jest genialnie prosta. Dla pieniędzy. Pierwsze aparaty miały obiektyw, z pierścieniami ustawiania ostrości, przysłony, gałkę czasów i dźwignię naciągu. To wszystko. Gdy wymyślono pierwszy Auto Focus, było to urządzenie prymitywne, toporne i w ogóle nie działało…

Później stawało się coraz bardziej skomplikowane i zaawansowane technicznie, aż w końcu wypracowano jego najczystszą i najlepszą formę, która od tego momentu zaczęła obowiązywać, jako standard. To samo stało się z pokrętłem czasów i pierścieniem przysłony, które zastąpiono trybami automatycznymi, uruchamianymi przyciskami. Dźwignię naciągu wywalono jako ostatnią i zamiast niej, zainstalowano silnik elektryczny z przekładnią, zapewniający automatyczny transport filmu i zwinięcie go do kasety, po naświetleniu. Tak powstała typowa lustrzanka AF, na film 35mm.

No dobrze, Co teraz? System AF został ulepszony, ma wiele punktów pomiaru, wybieranie pola ostrości okiem (tych, którzy chcą w tym momencie zwrócić mi uwagę, że system ten nie działał idealnie, pragnę powiedzieć, że było to 30 lat temu, a eye control było mniej więcej tak potrzebnym gadżetem, jak dziś wykrywanie twarzy) , tryb servo umożliwiający śledzenie szybko poruszającego się obiektu itd. Teoretycznie można było go jeszcze przyśpieszyć (co zrobiono, instalując w obiektywach napęd Ultrasonic), zwiększyć ilość punktów AF (ten Canon na zdjęciu powyżej, ma ich 45) i usprawnić śledzenie ruchów gałki ocznej, ale byłyby to zmiany nie dość spektakularne, żeby „nowy lepszy” model stał się wystarczająco atrakcyjny dla klienta.

I właśnie dlatego, Minolta wymyśliła te swoje karty. Wydawałoby się, że sterowanie dwoma podstawowymi elementami, czyli migawką i przysłoną, zostało już tak udoskonalone, że nie można zrobić nic więcej. Używając żargonu producentów filmowych, zostało „wydojone na śmierć”. Tymczasem, oni wymyślili coś, co sprawiło, że paru sprzętowym „onanistom” zrobiło się ciepło w spodniach i powiedzieli sobie – Muszę mieć ten aparat. A także wszystkie karty i ze dwa, albo trzy skórzane etui (do jednego się nie zmieszczą).

Minęło parę lat i ludziom w branży, pomału zaczęło brakować pomysłów. A to wskrzesili zabytkowego Contaxa, pod postacią horrendalnie drogiego G2…

… A to zrobili dalmierzową Mamiyę, mieszczącą się w kieszeni, jeszcze wcześniej wstawili AF do średniego formatu, zaczęli wypuszczać „limitowane” serie obiektywów, no i co by tu jeszcze… Okazało się, że technologia zbliżyła się do ściany. Podstawową barierą był nośnik, czyli światłoczuły film. Ostatnim „podrygiem”, zanim na dobre pojawiły się aparaty cyfrowe, czyli w roku 1996, był format APS, którego producenci sprzętu chwycili się, jak tonący brzytwy.

Idea była taka, że można było sobie wybrać jeden z trzech formatów (16:9, 3:2 i panoramiczny 3:1), w jakim będzie zrobione zdjęcie i wybór ten zapisać na filmie, dzięki czemu maszyna wywołująca odbitki, będzie „wiedziała”, w jakim formacie je wywołać. W bardziej zaawansowanych aparatach był to zapis na ścieżce magnetycznej (którą była pokryta cała powierzchnia filmu), w prostych kompaktach były to plastikowe zasłonki, więc zdjęcia dostawało się w jednym rozmiarze, ale z białymi, nienaświetlonymi paskami, gdy była to, powiedzmy panorama. I cóż z tego, że taki sam efekt można było osiągnać za pomocą nożyczek? Prawdziwy wypas, to było zrobienie tego przełącznikiem! Czy już widzicie absurd tego rozwiązania?

Dodatkową „zaletą” systemu, był prosty elektromechaniczny system, dzięki któremu film przez cały czas znajdował się w kasetce, a cztery symbole obrazkowe (kółko, półksiężyc, krzyżyk i kwadrat), określały, czy film jest nienaświetlony, naświetlony częściowo, całkowicie, lub naświetlony i wywołany.

Oczywiście widzimy, że była to pewnego rodzaju „proteza” tego, co miało nastąpić później. W prosty sposób „ucyfrowiono” film, stwarzając możliwości wyboru pewnych parametrów, już na etapie robienia zdjęcia. Niestety, poza kilkoma amatorami i osobami przeświadczonymi, że kupując taką nowość, będą bardziej atrakcyjni seksualnie, system „nie chwycił”, a pieniądze włożone przez producentów, w opracowanie drogich aparatów, okazały się wyrzuconymi w błoto. W tym miejscu warto wspomnieć o „cyfrowej wkładce”, która była zwykłą matrycą światłoczułą, umieszczaną w aparacie zamiast filmu, a której rozwój celowo zablokowano, ponieważ nadal nie stwarzało to żadnych możliwości rozwoju samych aparatów. Tu, zmieniłby się tylko nośnik, a dalsza obróbka zdjęcia odbywałaby się poza aparatem. Co gorsza, klienci nie musieliby kupować ani nowego aparatu, ani obiektywów do niego. Dla biznesu fotograficznego, byłaby to całkiem poważna katastrofa.

Najwięksi giganci wpadli w taką panikę, że gdy w 2011 roku, studenci z Uniwersytetu Hongik, opracowali podobne, znacznie doskonalsze urządzenie, „Wielka trójka” użyła całych swoich wpływów, żeby ich „uciszyć” (prawdopodobnie im zapłacono za milczenie, urządzenie, razem z dokumentacją zniszczono), a całą historię opisano, jako „prima aprilisowy żart”. Ta, jasne…

Na szczęście, pojawiły się aparaty cyfrowe. Jeszcze prymitywne, o niewielkich rozdzielczościach, ale już funkcjonalne i dające się wprowadzić na rynek. To dopiero było coś! Tu wreszcie producenci mogli odetchnąć z ulgą. Bo cyfrowa technologia dała im takie pole do popisu, że umiejętnie ją dozując, mieli zapewnioną przyszłość na całe dziesięciolecia. Zdobyli nową mleczną krowę, którą mogli doić do oporu.

Myśleliście, że Sony, Canon, czy Nikon, zwijają się w konwulsjach, co tu zrobić, żeby Wasze życie stało się łatwiejsze? Że dniami i nocami pracują nad ulepszeniem swoich produktów, by stały się bardziej niezawodne i tańsze? No cóż. Jeśli tak myśleliście, to myślcie sobie dalej. W rzeczywistości jednak chodzi o to, żeby Was obedrzeć ze skóry, a ponieważ ci zbójcy nie mają za grosz przyzwoitości, więc nie starają się nawet ukryć, że chcą tylko Waszej kasy. Gdy firma Canon, zmieniała mocowanie obiektywu, w 1987 roku, nie miała po prostu wyjścia, ponieważ bagnet typu FD uniemożliwiał przeniesienie coraz większej liczby informacji pomiędzy korpusem, a obiektywem, no i nie nadawał się do wprowadzenia systemu AF. Jednym słowem, był archaiczny i trzeba go było zastąpić innym. Gdy jednak dziś zmieniają się mocowania obiektywów, służy to wyłącznie jednemu celowi. Żeby użycie starych, lub nieoryginalnych obiektywów było niemożliwe, albo stwarzało problemy. Już tak się dzieje! Zobaczcie ile jest zgrzytów z mocowaniem RF. Są niby adaptery, ale częściej nie działają, albo działają źle, niż powinny. A teraz zastanówcie się, czemu właściwie oni to zmienili. Oto, co ma do powiedzenia sam Canon…

Obiektywy RF cechują się wyższą jakością, szybkością pracy i łatwością obsługi dzięki wyjątkowej konstrukcji i technologii optycznej. Zaprojektowane z myślą o przyszłości, z poprawioną funkcjonalnością w kontekście filmowania oraz dodatkowymi zaletami, takimi jak pierścień sterowania i mniejsze wymiary…

Bla bla, ple ple… A świstak siedzi i zawija w sreberka. Oni już pracują nad tym, co tu wymyślić, żeby w kolejnych odsłonach, podzielić całą elektronikę, pomiędzy aparat, a obiektyw. Żeby sam korpus był bezużyteczny bez oryginalnego obiektywu i żeby nie załatwił tego żaden adapter. Oczywiście będą Wam wmawiać, że to dla Waszego dobra, że to lepiej działa itd. Przypomina mi to tekst, który znajdował się w oryginalnej instrukcji od kamkordera Sony, którego kiedyś używałem.

Zabrania się używania jakichkolwiek innych baterii (w tym również „pastylki” CR2032, zasilającej pamięć), niż oryginalne baterie firmy Sony. UWAGA! Użycie baterii innej firmy, niż Sony, grozi eksplozją i ciężkim uszkodzeniem ciała, ze śmiercią włącznie (sic!)

Niestety, pewnego dnia pojawiły się smartfony i producenci aparatów zadrżeli z przerażenia. Poczuli się nagle, jak właściciel jedynego sklepiku z warzywami w miasteczku, któremu pod nosem zaczęto budować centrum handlowe. Supermarket, w którym stoisko z samą marchewką jest pięć razy większe, niż cały ten warzywniak. Zaczęli biegać w kółko, wymachując rękami i wrzeszczeć – Co my teraz k…. zrobimy?!

I ktoś wtedy powiedział – Pokonamy łotrów ich własną bronią. Ale musimy się przestawić na produkcję bezlusterkowców – Bo tylko w bezlusterkowcach da się tą broń zastosować, a jest nią Fotografia Obliczeniowa. Żeby z grubsza wyjaśnić, co to znaczy, popatrzcie na poniższą grafikę (pożyczyłem ją sobie z pewnego doskonałego artykułu na ten temat, który w całości możecie sobie przeczytać, klikając w powyższy link).

Na szczególną uwagę zasługują dwa punkty. Matryca mniejsza niż łepek od szpilki, w telefonie i oprogramowanie, które w lustrzance nie występuje w ogóle, a w smartfonie jest wszystkim. Jeśli przeczytacie cały ten artykuł, zobaczycie jak potężnym narzędziem jest smartfon. Jedyną jego wadą jest to, że… Jest smartfonem. Że ma gównianą mikroskopijną matrycę i równie gówniany obiektyw. A teraz zróbmy eksperyment i połączmy zielone ptaszki z lewej i z prawej. Co otrzymamy?

Otrzymamy ten aparat.

Nikon Z9. Doskonałe obiektywy Nikkor Z, świetna pełnoklatkowa matryca o rozdzielczości prawie 46 mpx, wyłącznie elektroniczna migawka oferująca czasy aż do 1/32000 sekundy i prędkość zapisu zdjęć, z pełną rozdzielczością, sięgającą 30 fps. Jeśli ograniczymy się do rozdzielczości 11 mpx, możemy zarejestrować 120 fps, co czyni aparat szybszym nawet od kamery filmowej. Dodajmy do tego procesor o gigantycznej mocy obliczeniowej i oprogramowanie bazujące na „uczących się” sieciach neuronowych, a otrzymamy nic innego, jak skrzyżowanie bardzo dobrego aparatu z jeszcze lepszym smartfonem.

I teraz rodzi się pytanie, które zadaje sobie wielu fotografów. Po co to wszystko? Po co aż 120 klatek na sekundę, po co możliwość robienia 1000 zdjęć za jednym zamachem, zanim zapcha się bufor odczytu, po co „inteligentne” wykrywanie twarzy, oczu i pojazdów w ruchu?

Odpowiedź, jest jednocześnie odpowiedzią na pytanie zawarte w podtytule niniejszego wpisu. Dokąd zmierza fotografia? Jeśli przeczytaliście artykuł o fotografii obliczeniowej, to być może pamiętacie tekst, który już raz cytowałem, tutaj i który pozwolę sobie jeszcze raz zacytować.

W przyszłości maszyny będą ulepszać i retuszować nasze fotki za nas. Pixel, Galaxy i innej Androidowe telefony mają różne głupawe tryby AR. Możesz umieścić w kadrze postać z bajki, rozsypać po pokoju emotki albo nałożyć na twarz maskę, jak w Snapchacie.

To wszystko jednak tylko nieśmiałe początki. Już dziś aparaty Google mają Google Lens, który znajduje informacje o obiektach w kadrze. Samsung robi to samo z Bixby. Na razie triki te służą tylko poniżaniu użytkowników iPhone’a, ale łatwo wyobrazić sobie, że gdy następnym razem zrobisz selfiaka pod wieżą Eiffla, twój telefon powie: wiesz, ten selfiak jest do dupy; pozwól że podmienię zdjęcie w tle na ostre, poprawię ci fryzurę i usunę pryszcza. Jeśli chcesz wrzucić tę fotę na Instagrama, polecam filtr VSCO L4. Nie ma za co.

Potem aparat zacznie podmieniać trawę na bardziej zieloną a przyjaciółki na przyjaciółki z większymi cyckami. Czy jakoś tak. Nowy wspaniały świat.

Na początku będzie to wyglądało groteskowo. Albo strasznie. Fotografowie będą oburzeni, aktywiści będą protestować a użytkownicy… Użytkownicy będą zachwyceni. W fotografii zawsze chodziło o wyrażanie emocji i dzielenie się nimi. Za każdym razem, gdy te emocje można w obrazie zawrzeć w sposób prostszy i bardziej czytelny, zaczynamy tych możliwości używać  —  dlatego stosujemy emotki, filtry, stickery, maski, załączniki audio. Niektórym ta lista nie podoba się już teraz, ale na pewno będzie się wydłużać.

Fotografie „rzeczywistej rzeczywistości” będą uważane za tak nudne, jak pozowane zdjęcie praprababci na fotelu. Nadal będą istnieć, jak istnieją papierowe książki i płyty winylowe – coś dla pasjonatów i historyków. Dominować będzie jednak nastawienie w rodzaju „po co mam dobierać oświetlenie i kompozycję zdjęcia, mój smartfon zrobi to za mnie”. To nasza przyszłość. Przykro mi.

Masowego odbiorcy nie obchodzi prawda obiektywna. Chcą algorytmów, dzięki którym twarze na zdjęciach będą gładsze a wakacje – barwniejsze. No i koniecznie bardziej atrakcyjne niż wakacje na zdjęciach znajomych z pracy. Rozszerzona rzeczywistość zastąpi prawdziwą, będzie wręcz bardziej szczegółowa od tej drugiej. Może to zabrzmi śmiesznie, ale AR zacznie poprawiać wygląd świata

Raj, według wizji Świadków Jehowy

Już wiecie o co chodzi? Ten Nikon Z9, jest tylko an amuse-bouche. To wstęp tego, co oni dopiero chcą zrobić. 30 klatek na sekundę nie jest po to, żeby na jednym ślubie jebnąć 30 tysięcy fotek i dać je parze młodej na karcie pamięci. To jest generalna próba przed wprowadzeniem oprogramowania, które zrobi sto zdjęć w trzy sekundy, a następnie „zestackuje” je w jedno doskonałe. Takie operacje, jak HDR, fotografowanie w ciemności, czy makrofotografia, będą realizowane na poziomie aparatu. Znikną problemy typu „zbyt niska czułość”, lub „za długi czas naświetlania”. A takie rzeczy jak bokeh, czy głębia ostrości, będą robione nie optyką obiektywu, ale właśnie oprogramowaniem. Eksperymenty z fotografią otworkową? Obiektyw od starego Zenita? Zapomnijcie. To wszystko da się zrobić przez naciśnięcie jednego guzika. Niepotrzebne będzie oświetlenie, lampy błyskowe, ani odpowiednie tło. Być może niepotrzebny stanie się też temat zdjęcia. A przede wszystkim, niepotrzebne stanie się myślenie. Aparaty będą za nas wybierały motyw, kadr, ogniskową, same będą obrabiały zdjęcie i wrzucały go od razu na portale społecznościowe, przez szerokopasmowe łącze Wi-Fi. Fotograf stanie się też niepotrzebny.

Oczywiście to wszystko nie będzie dostępne za darmo i dla wszystkich. Nikon Z9 ma kosztować prawie 30 tys. zł. Plus obiektyw. Niewielu zawodowców będzie stać, o amatorach nie wspominając. I znowu na forach fotograficznych pojawią się wojny, uaktywnią się sprzętowi „onaniści”, będą licytować się punktami autofocusa, efpeesami i innymi pierdołami, siostra wystąpi przeciwko bratu, matka przeciwko ojcu, a na youtubie pojawi się Li z kolejną obiektywną recenzją. Już w tej chwili rozlegają się, jak kraj długi i szeroki, pełne egzaltacji, pochwalne pienia. „Na to czekaliśmy, prawdziwa bestia, marzenie fotoreporterów, nowa era w fotografii…”, to tylko niektóre tytuły. I rzeczywiście, co do jednego można się zgodzić. To JEST nowa era. Tylko pytanie – Czy to jest jeszcze fotografia?