Czyli Historya żelastwa na fotografii
Opowieść tą dedykuję Igorowi.
Gdy zajrzycie do galerii, zobaczycie kategorię „Brzdęki”, do której zaliczają się wszakże nie tylko maszyny stare, ale i zupełnie nowe, takoż ich detale, a więc koła, nity, śruby i tak dalej (kołom poświęciłem nawet osobną galerię)… Pomyślałem jednak, żeby napisać ze dwa słowa na ich temat i spróbować sobie odpowiedzieć na pytanie – Co właściwie nas (przynajmniej niektórych z nas) w nich pociąga. Dlaczego im robimy zdjęcia? Dla ułatwienia, uszeregujmy maszyny, przynajmniej z grubsza, w kilka podstawowych grup.

Do grupy pierwszej zaliczyłbym…
Maszyny wojenne
Wszak to wojna jest od niepamiętnych czasów motorem postępu i wiele maszyn trafiło do naszego życia codziennego, prosto z pól bitewnych. Dziś możemy oglądać je przeważnie w muzeach i bardzo chciałbym powiedzieć w tym momencie, że – Tylko w muzeach – ale na to jeszcze ludzkość chyba nie dojrzała. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek dojrzeje…
W Polsce, takimi dwoma, a właściwie trzema największymi miejscami (w których ja byłem), są Muzeum Wojska Polskiego, na które składają się dwie ekspozycje, w różnych miejscach Warszawy i Muzeum Orła Białego, w Skarżysku Kamiennej. W Warszawie, w Forcie Czerniakowskim, stoi prawie cała „najnowocześniejsza” technika wojskowa, „zdiełana w CCCP”, która pomału sobie tam rdzewieje, przedstawiając sobą żałosny widok…




W ogóle, muzea stanowią kategorię same w sobie. Z reguły ekspozycje plenerowe składają się ze złomu, na którego widok wzdrygnąłby się każdy piec hutniczy. I wszystko jedno, czy to sprzęt wojskowy, stare parowozy, czy maszyny przemysłowe. Nie wiem, być może teraz się coś pod tym względem zmieniło, ale w czasach, gdy jeździłem po różnych takich miejscach, czyli pod koniec lat 90, sytuacja przedstawiała się tragicznie. Zaczynała się wtedy prywatyzacja, oczywiście według typowego polskiego schematu, co oznacza, że niektóre, państwowe do tej pory obiekty, stały się nagle własnością nikomu nie znanych „towarzyszy” i towarzysze teraz robią na nich biznes. To się stało z wieloma zabytkami techniki, architektury i infrastruktury, a w praktyce oznaczało to mniej więcej, że dworki, pałace i zamki pozamieniano na „domy weselne” i restauracje, a inne zabytki „wpleciono” zgrabnie w scenerię tychże biznesów, najczęściej ze skutkiem opłakanym…


Na zdjęciach tych, nie widać wprawdzie gipsowych krasnali, ale mogę zapewnić Was, że były. W tym „biednym” Iljuszynie, umieszczono pokryte ceratą w kratkę,stoliki, gdzie można było zjeść schabowego z frytkami i surówką…
Być może powiecie – No tak, ale przecież to nic złego. Samoloty wylądowałyby na złomie, a tu mają „nowe życie”. Doprawdy? Nie jestam pewien, czy gdybym był zabytkowym samolotem, to chciałbym takiego życia. W USA, czy nawet w Wielkiej Brytanii, to wygląda trochę inaczej. Statki powietrzne z reguły są odpicowane na tip top i są zdolne w każdej chwili do lotu, co jest zresztą potwierdzone wymaganymi certyfikatami. Bo zajmują się tym pasjonaci, którzy mają kasę, a nie dorobkiewicze, traktujący te maszyny, jak gipsowego krasnala mającego za zadanie przyciągnąć klientów na schabowego z surówką i frytkami. A muzea? Cóż… Tam może i pracują ludzie, którzy się znają, ale żeby zrobić cokolwiek w takim muzeum, nawet przykręcić śrubkę, która odpadła od czołgu, trzeba przejść przez taki gąszcz wymogów formalnych, że najwięksi twardziele wymiękają. Więc sprzęt niszczeje, bo tak jest łatwiej…
Zwróćcie uwagę, jak „odrestaurowano” ogon Iła 14, w Muzeum Orła Białego. Ktoś wziął arkusz aluminiowej zwykłej blachy, przyłapał paroma zwykłymi, nitami zrywalnymi i namalował, albo nakleił szachownicę…

Wyobraźcie sobie dach, w jakiejś zabytkowej kamienicy, spróchniały, z pozapadanymi dachówkami… Że ktoś go odrestaurował, przykrywając to wszystko kawałkiem papy, przybitej kilkoma gwoździami. Czy to nie jest to samo? A przecież to taki piękny samolot! I w całej Polsce (o ile się nie mylę), w muzeum, jest tylko ten jeden!



Poniżej jeszcze kilka eksponatów, w „muzealnym stanie”…








To nie jest tak, że ja specjalnie wybieram fragmenty ekspozycji, z których wysypuje się rdza i straszą sparciałe popękane opony, ale tak to właśnie wygląda. Był przydział na zieloną farbę, to pomalowano kilka armat, razem z oponami, nawet nie czyszcząc z grubsza konstrukcji. Grunt, żeby było „sztuk raz, wykonane”. A spójrzcie na zdjęcia, które prezentuje na swojej stronie samo muzeum… Piękne ujęcia, na tle zachmurzonego nieba, z efektem HDR… Kogo to obchodzi, że z każdym rokiem będzie tylko gorzej? Postawi się parę stołów, budkę z „hot dogamy”, kilka „multimedialnych stanowisk” i ludzie się będą cieszyć jak dzieci…
Następna grupa maszyn, wpisująca się również w te od wojny, to…
Maszyny latające
To kategoria, stanowiąca klasę samą w sobie. I z punktu widzenia fotoamatora, bardzo szeroka. No bo mamy latadła historyczne, współczesne, te z kolei dzielą się na maszyny wojskowe i cywilne, a cywilne na pasażerskie, transportowe, rolnicze i całe mnóstwo innych. Pasjonaci, którzy je fotografują, też nie są jednakowi. Jedni robią to „profesjonalnie”, wyposażeni w najlepszy i najdroższy sprzęt, czatując na lotniskach i „zaliczając” wszystkie możliwe pokazy lotnicze. To są „spotterzy” i… Nie chciałbym nikogo obrazić, ani być źle zrozumianym, ale to jest, z punktu widzenia fotografii, rzemiosło. Oczywiście te zdjęcia są piękne i efektowne, ale… Wymagania techniczne są tak wysokie, że nie ma tu miejsca na najmniejsze błędy, ani niedoskonałości. Zdjęcie musi być perfekcyjne w każdym calu, inaczej nie ma prawa się nawet ukazać, na większości stron poświęconych spottingowi. Zresztą definicja spottingu mówi, że jest to „hobby polegające na fotografowaniu lub obserwowaniu obiektów związanych z komunikacją”. Są różne formy spottingu, obejmujące chyba wszystkie możliwe formy przemieszczania się, jak trainspotting, planespotting, a nawet bus spotting, polegający – Uwaga! – na obserwowaniu autobusów należących do jednej konkretnej korporacji. Toż to buchalteria, a nie hobby! Bardzo mi przykro, ale to ma tyle wspólnego z pasją fotograficzną, co składanie gotowych mebli z Ikei, ze stolarstwem. Tak uważam.

Inni kochają się w maszynach wojskowych. Często jest to powiązane z umiłowaniem historii, albo modelarstwem. Zwykle jednak ciągoty do fotografowania samolotów, wywodzą się z miłości do szeroko pojętej Awiacji, oraz maszyn w ogóle. Ktoś, kto kocha samoloty, podziwia ich piękno i lubi fotografować, nie musi mieć drogich teleobiektywów i spędzać całych tygodni na jakimś lotnisku, czychając na jeden konkretny samolot. Nie musi też produkować zdjęć absolutnie perfekcyjnych, chyba że je sprzedaje. Co rzeczywiście wielu spotterów robi.
Ktoś taki, najczęściej nie może się pochwalić fotkami lądującego Antonowa 225, bo najcześciej nie może sobie pozwolić na bycie na lotnisku, akurat w tym dniu, kiedy ów kolos będzie przywoził nam kolejny transport chińskich maseczek. Poza tym, spójrzcie ile tego już jest w internecie! Czy jesteście w stanie sfotografować to bydlę, ale w taki sposób, jak jeszcze nikt przedtem tego nie zrobił? To trochę tak, jak z fotografowaniem ptaków, czy robali (zaznaczam, że jest to moja prywatna subiektywna opinia). Po co robić zdjęcie jakiemuś dzięciołowi, skoro wiadomo, że w sieci znajdziemy tysiące identycznych, a nawet lepszych zdjęć tego dzięcioła?
Ja też fotografowałem głównie na pokazach lotniczych, a miałem szczęście być na pierwszych, jakie w ogóle odbyły się w Polsce, w Dęblinie, w Bydgoszczy i w Radomiu. Jasne, robiłem mnóstwo zdjęć takich jak te…



Ale pokazy były wówczas czymś nowym. Pierwszą okazją do zobaczenia samolotu z bliska. A nawet amerykańskiego F16 i amerykańskich pilotów…

Trudno było więc myśleć o czymś więcej, niż samo to, że się fotografuje samolot. Później jednak robiłem nieśmiałe próby pokazania czegoś w inny sposób. Inny, niż zwykle. Może jakiś nietypowy punkt widzenia, albo detal?





Większość to oczywiście zdjęcia czarno-białe, bo na takim materiale fotografowałem wtedy najczęściej. Moje zjęcia samolotów pochodzą przeważnie z pokazów lotniczych, oraz z kilku muzeów, w których byłem, wliczając w to jedno muzeum brytyjskie. Więcej tych i innych maszyn możecie obejrzeć (póki co)* na moich dwóch stronach, Flickr, oraz imgbb.
*Póki co, ponieważ założyłem sobie konta na tych dwóch stronach i tam umieściłem swoje prace, by pokazać je nieco wiekszej liczbie osób. Na razie są. A jak długo będą, tego nie wiem. To zależy od samych serwisów, a przecież nikt nie spodziewa się, że będą one trwały wiecznie…
Samoloty są fajne, maszyny wojenne (nie tylko latające) też. Ale najbardziej obecne w naszym życiu są…
Samochody
I nie tylko. Również autobusy, ciężarówki i wszystko co ma koła. Można by więc powiedzieć, że i pojazdy szynowe, ale te stanowią całkiem osobną grupę i ludzie, którzy je fotografują, są zazwyczaj na ich punkcie mocno walnięci. Ja zresztą trochę też. Pociągi, zwłaszcza te ciągnięte przez lokomotywy parowe, mają w sobie to coś, czego nie mają żadne inne maszyny, przynajmniej w takim stopniu. One są trochę jak stare aparaty. Prymitywne, duże i ciężkie, mało efektywne, trudne w obsłudze, a pomimo to, obcowanie z nimi dostarcza nieporównywalnych z niczym innym, przeżyć.


Samochody… Bardzo często fotografujemy swoje, albo takie, którymi chcielibyśmy jeździć. Bywa, że „mamy” je w końcu, tylko na fotografiach…

Nie raz są to marzenia bardziej przyziemne…

Zupełnie banalne…

A czasami śni nam się pojazd zabytkowy.

Lub auto terenowe…

Albo coś, w czym możnaby prowadzić własny biznes.

Niestety rzeczywistość bywa szara…

Lub nieco bardziej kolorowa

Ale wszyscy kochamy nasze cztery kółka…

Jeśli nie, zawsze zostaje nam komunikacja publiczna…

Albo koń…

Krótko mówiąc, samochód pełni w naszym życiu ważną rolę. Jest obiektem marzeń, celem do którego dążymy, pomaga nam dotrzeć do pracy, odwieźć dzieci do szkoły, a do tego wszystkiego ładnie wygląda. I co najważniejsze, bywa pasją. Czymś, czemu ludzie poświęcają całe swoje życie. Jak fotografii…

Poza wymienionymi już pojazdami kołowymi i szynowymi, są jeszcze…
Czołgi i inne gąsienice…
Pokazały się w maszynach wojennych i od biedy można uznać, że też poruszają się na kołach, jednak zasługują, by zaliczyć je do osobnej kategorii, choćby z tego powodu, że… Są to najbardziej bezsensowne i głupie przypadki w historii, na marnowanie materiałów. Jeden z pierwszych niemieckich „tanków”, K-wagen, był wielki jak kamienica, ważył 120 ton i zbudowano tylko dwa prototypy, bo na więcej… Zabrakło stali. Pomimo to, lubimy czołgi. W Polsce ta miłość wzięła się z filmu o Czterech pancernych i skoncentrowała się na modelu T-34, o wdzięcznej nazwie „Rudy”. Trzy czwarte wszystkich pomników tego czołgu w Polsce, noszą nazwę Rudy, jak chociażby ten, w parku miejskim w Grudziądzu.

Albo w Darłowie…

Nic dziwnego, że wszyscy bawiliśmy się, jako dzieciaki, w załogę „Rudego”, używając w tym celu karuzeli na placu zabaw, piaskownicy, a nawet paru drewnianych skrzynek. Toczyliśmy wieczne boje, kto ma być kim, bo każdy chciał być Jankiem, albo Grigorijem, natomiast Tomuś Czereśniak i Szarik cieszyli się zdecydowanie mniejszą popularnością. Szarik, bo musiał aportować i słuchać wszystkich, no a Tomuś… Bo był Tomusiem Czereśniakiem. Wiadomo…
W ogóle w Polsce były dwa rodzaje czołgów. Nasze, czyli radzieckie i wraże, czyli hitlerowskie. Innych nie znaliśmy…

Tymczasem, w Bovington Tank Museum…








Oczywiście i tu pełno czołgów sowieckich, ale cóż zrobić… Oni nawet jak fabrykę zabawek zakładają, to im czołgi wychodzą, więc nie dziwota, że połowa świata używała ich sprzętu. Jak to działo (powyżej) SU-100, w malowaniu egipskim, przechwycone przez Brytyjczyków podczas Kryzysu Sueskiego w 1956 roku. Są też czołgi niemieckie i to właściwie wszystkie najsławniejsze konstrukcje II Wojny Światowej. Pantera, Tygrys i największy z nich, Koenig Tiger, którego trza zobaczyć na własne oczy, by uświadomić sobie jakie to olbrzymie bydlę…



U nas nie ma takich muzeów. Autor znanej książki „Potwory wychodzą z ukrycia”, o eksploracji zabytków wojennych znajdujących się na terenie naszego kraju, napisał, że „Polskie muzea są pod tym względem czyste, jak łza idioty”. To jeszcze jeden problem placówek tego typu. Co wartościowsze i ważniejsze eksponaty znajdują się w niemieckich, francuskich i nawet amerykańskich muzeach, tylko dlatego, że „polscy biznesmeni” i inni „towarzysze”, mający dostęp do tego i owego, sprzedawali wszystko, za co tylko Niemiec, czy Amerykanin był gotów zapłacić brzęczącą gotówką. Taka jest natura każdego prymitywnego cwaniaka, zwłaszcza polskiego cwaniaka. „Tylko to jest wartościowe na świecie, co można sprzedać. Wszystko inne się nie liczy”…
Ostatnia grupa maszyn, o której chciałbym powiedzieć (pomińmy na razie pozostałe pojazdy, wszystko jedno, czy kołowe, czy gąsienicowe, czy poruszające się na nogach), to…
Maszyny zapomniane
Nieważne, czy jest to pordzewiały kadłub czołgu stojącego w muzeum, czy maszyna przemysłowa, czy po prostu opuszczony traktor, samochód, lub motocykl, dogorywający gdzieś w krzakach. Wszystko to kiedyś do czegoś służyło, pomagało człowiekowi w jego pracy (lub unicestwianiu siebie nawzajem), a teraz wydane na pastwę rdzy, umiera sobie po cichu, oglądane od czasu do czasu przez swoich twórców, jeśli jest w muzeum, lub całkiem zapomniane, jeśli w nim nie jest. Swego czasu opisywałem smutną Historię masztu radiowego z Konstantynowa. Przeczytajcie ją, a od razu będziecie wiedzieli, o co mi chodzi…

A oto parę eksponatów z Muzeum Przemysłu, gdzieś w Szkocji…





Rdzewiejący gdzieś pod chałupą (równie starą), historyczny silnik Lorenza, w skansenie, u naszych sąsiadów Słowaków…

Albo ten traktor, w Museum of Rural Life, niedaleko Eaglesham (tak, tego samego, w którym kiedyś „wylądował” Messerschmitt Rudolfa Hessa)…

Co prawda traktory niektórych gospodarzy, nie wyglądają wcale lepiej…

A nawet jeszcze gorzej…


Tu porzucony (chociaż wciąż przywiązany) rower na ulicy w Amsterdamie. Jest tam takich całkiem sporo.

I pewien Fiacik Topolino, który zakończył swój żywot w niezwykle smutny sposób.

To historia niespełnionych ambicji, jakich wiele, ale opowiem Wam ją, w paru zdaniach. Otóż kiedyś Topolino wyglądało zapewne tak…

Miało nawet tem sam kolor. Ten tutaj, stoi w Muzeum Techniki w Warszawie. Tuż przed Wojną, był to bardzo popularny samochód, również w Polsce. Krótką serię zmontowano nawet w Państwowych Zakładach Inżynierii. Po Wojnie (choć jego produkcję kontynuowano do 1955) był już uważany za klasyka. I jako klasyk, uszkodzony (ze zużytym silnikiem) trafił w ręce pewnego człowieka, który postanowił go nareperować i wystartować nim w rajdzie weteranów. Ponieważ nie potrafił (lub mu się nie chciało) przywrócić do życia oryginalnego 13 konnego silnika, więc wstawił motor od… Syreny 105. Szybkoobrotowy dwusuw, o mocy 40 KM, momentalnie zniszczył delikatną, nie przystosowaną do takich obciążeń skrzynię biegów, a poza tym, wóz został zdyskwalifikowany, właśnie za nieoryginalny silnik. Wtedy Topolino wylądowało „pod płotem”, gdzie zainteresował się nim kolejny „entuzjasta”.
O naprawieniu roztrzaskanej skrzyni biegów, czy zdobyciu oryginalnego silnika, nie było nawet co marzyć. To nie te czasy co dziś, kiedy wszystko można znaleźć za pośrednictwem internetu, albo dorobić. Poprzedni właściciel, nie mogąc zdobyć odpowiednich opon, „nacinał” nowy bieżnik lutownicą transformatorową (sic!) Topolino wylądowało więc pod kolejnym płotem, gdzie po kilku latach zaczęło wyglądać tak…

Jak widać, jest tu bez podwozia, karoseria stoi bezpośrednio na ziemi. Rama, z zawieszeniem i kołami, została odseparowana, by posłużyć do budowy „ogrodniczego traktora”, a w tym, co widać na zdjęciu, bawiły się dzieci i kury niosły od czasu do czasu jajka. Los podwozia biegł od tej pory swoim własnym trybem (szczątki oryginalnej ramy gniły gdzieś w pokrzywach) i znalazł swój finał na złomowisku, gdzie trafiły dzięki jednemu z tych ludzi, dla których „liczy się tylko to, co można sprzedać”. A nadwozie?
Kupił go za flaszkę wódki kolejny „pasjonat, a następnie postawił pod płotem, gdzie dokończyło ostatecznie swego nędznego żywota, integrując się z glebą. Nie śledziłem jego losów do końca, ale można się domyślać, że w ostateczności, to co zostało, trafiło na złom.

Ileż takich pięknych maszyn zakończyło swoje życie w równie bezmyślny sposób… Tego się nie da oszacować, ale z pewnością dużo. Zawdzięczamy to niskiej kulturze technicznej społeczeństwa, a właściwie zupełnym jej braku. Maszyna ma „zapierdalać”, bo od tego jest. Gdy zrobi swoje, może zdychać, jak bezpański pies, pod płotem. Gdy jeszcze da się „wyjąć” jakąś kasę, w prasie, bądź na portalu aukcyjnym pojawia się anons – Sprzedam, dla kolekcjonera… Zabytek… Stan kolekcjonerski… Do drobnej renowacji… I cena, wzięta z księżyca. Dzieje się tak najczęściej wtedy, gdy jest już za późno. Bo zardzewiało, zostało zarżnięte, zamordowane, ogołocone z większości części.

Tak robią bydlęta, nie ludzie. Czasami sobie myślę, że dobrze by było, gdyby okazało się, że maszyny naprawdę mają duszę i pewnego dnia się zbuntowały, a następnie odpłaciły im pięknym za nadobne. Żeby każde porzucone grabie, na które jeden z tych barbarzyńców przypadkowo nadepnie, wybiły mu wszystkie zęby. Jeśli wiecie, co chcę przez to powiedzieć. Albo po prostu, żeby przestały im służyć i wykonywać polecenia. Marzyli o tym Isaac Asimov, Stefan Grabiński i jeszcze paru innych pisarzy, niepoprawnych romantyków, czemu niejednokrotnie dawali wyraz w swoich opowiadaniach.
Dlatego właśnie Maszyny Zapomniane, uważam za najważniejszą i najgłębszą emocjonalnie część, „historii żelastwa w fotografii”. Powinniśmy się nimi zająć, bo choć nie zawsze możemy im pomóc, to w jakiś sposób okażemy im należny szacunek, uwieczniając je na obrazach, które (miejmy nadzieję) zostaną na dłużej. No i w tej „kupie pordzewiałego żelaza”, jest kawał naszej przeszłości. Mnóstwo niedokończonych, często niesamowitych opowieści. Dlatego fotografowanie Zapomnianych Maszyn, może nam dostarczyć przeżyć, jakich nie dostarczy nam żadna inna dziedzina fotografii.
Reszta jest milczeniem…
