Po co komu postęp?

Artykuł ten dedykuję Magdzie i wszystkim (obecnym i przyszłym) pasjonatom fotografii.

Waldemar Łysiak, w którego „Trylogii Łotrzykowsko Heroicznej” zaczytywaliśmy się z innymi chłopakami, w szkole średniej, napisał też książkę „Stulecie kłamców”. Polecam, bo to świetna lektura, chociaż… Może wywołać skutki uboczne w postaci rosnącego wk…wienia na pewne rzeczy, wobec których jesteśmy bezsilni, jak wobec przypływu morza, trzęsienia ziemi, czy innego kataklizmu. Książka jest podzielona na krótkie rozdziały, wyjaśniające „Kłamstwo polityki, kłamstwo lewactwa, kłamstwo ewolucji, kłamstwo historii, kłamstwo libertynizmu, oraz jakże by inaczej, kłamstwo postępu”. Zacytujmy kilka zdań z tego ostatniego…

„Usuwanie społecznej niesprawiedliwości” nie powiodło się do końca nigdzie, zaś przeważającą (mocno przeważającą) częścią globu włada „społeczna niesprawiedliwość”. „Likwidacja niedostatku” i „pełne zaspokojenie potrzeb” są (i długo będą) marzeniami ściętej głowy na dominującym obszarze ziemskiego padołu, przy czym nożyce między bogatymi a biednymi rozwierają się coraz bardziej (bogaci są coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi), czemu sprzyja wzmagająca się globalizacja gospodarki i handlu. „Zapewnienie wszystkim ludziom możliwości samorealizacji” wciąż nie chce przejść z kręgu „science fiction” do sfery realnej, więc miliardy ludzi nie samorealizują się (wskutek braku jakichkolwiek na to szans). „Zmniejszanie zależności człowieka od ślepych sił przyrody” sumuje się corocznymi hekatombami od powodzi, trzęsień ziemi, tajfunów etc. „Panowanie prawa” może budzić (posępny) śmiech, chociaż milionom ludzi uciskanych pseudopraworządnością wcale nie jest do śmiechu. Tak już było — tysiąc lat temu, dwa tysiące, i przed Chrystusem — zawsze. Postęp nie naprawił tu niczego.
Detalicznie, owszem, co nieco naprawił, więc można ukazać trochę plusów. Murowany dom jest lepszy od skalnej jaskini, elektryczna pralka od drewnianej kijanki, mydło od brudu, gramotność od analfabetyzmu, telefon od kuriera czy magla, penicylina od gangreny itd. Postęp techniczny, higieniczny, medyczny czy oświatowy przysłużyły się ludzkości wynalazkami, które tworzą z zysków efektowną maskę kolosalnych braków i strat. Ta sama bowiem medycyna, która skalpelem upiększa oblicza albo transplantuje serca — jest bezradna wobec starych (rak) i nowych (AIDS) ludobójców. Ten sam przemysł, który liczydło zastąpił kalkulatorem, rumaka automobilem, kotlet hamburgerem etc. — wybił „dziurę ozonową” nad głowami ludzi, eksterminował wielkie połacie przyrody, i kontynuuje wszystkie te zbrodnie, dręcząc tudzież zaśmiecając planetę bez ustanku. Ten sam ludzki geniusz, który teorią względności czy teorią kwantów wydatnie rozszerzył wiedzę człowieka — rozbił atom dla Hiroshimy, Nagasaki, Czernobyla i wiecznego strachu przed bombą termojądrową. Nowoczesne (mechaniczne, chemiczne, biologiczne) środki masowego mordu są ceną za lodówkę, telewizję i helikoptery (…)

Tych groźnie proroczych zdań można zresztą użyć także wobec licznych aspektów postępu materialnego (technicznego), choćby wobec nieuchronnie ogłupiających gier komputerowych, co quasi-narkotycznie uzależniają młodzież. Rozwijające, wzbogacające, uszlachetniające, promujące honor, odwagę i sumienność młodzieżowe lektury pokolenia dziadków i pokolenia ojców (indiańskie, kowbojskie, muszkieterskie, podróżnicze etc.) — zostały zastąpione tępym jak młotek, barbarzyńskim „łubudu” małoekranowych troglodytów. Mięśniak bezmózgowiec zastąpił romantycznego bohatera. Wielbiciele mięśniaków (miliony!) nie zaprzyjaźnią się już nigdy z żadną literaturą. Tak właśnie finiszuje postęp XX wieku.

Spójrzmy szerzej: czy dojrzały (już wyrosły z „tłuczenia” elektronicznego kung-fu) codzienny użytkownik komputerów osobistych, będących dziś dumą rewolucji naukowo-technicznej (królowej postępu) — zaprzyjaźni się jeszcze kiedyś ponownie z ludzką inteligencją, vulgo: ze swoim mózgiem jako aparatem myślenia, kojarzenia, decydowania, gromadzenia wiedzy i rozwiązywania problemów? Dostał elektroniczną protezę umysłu („sztuczną inteligencję”) i zastąpił wszystkie wspomniane procesy, cały intelektualny wysiłek człowieka — „wysiłkiem” manualnym (naciskanie klawiszów i „klikanie”). Oto zemsta postępu, niby zemsta Nemezis — bogini, która karze ludzi spełniając ich marzenia.

Drogę globalną wyznacza postęp elektroniki — komputery, ekrany, „myszy” i „piloty” rządzą światem. Kłamstwo, które dotknie nas tutaj (już w ostatniej dekadzie wieku dotknęło mocno), jest tym samym handicapem dla półgłówków, jaki niepowstrzymanie otrzymuje cały glob ziemski. System tradycyjny miał taki cykl: babcia, tato, wujek lub inny członek rodu czytał dziecku bajeczkę, później dziecko brało do ręki elementarz, jeszcze później samo czytało bajeczkę, by wreszcie jako człek gramotny sięgać po księgi dające wiedzę i kulturę, czyli inteligencję erudycyjną oraz refleksyjną. Dzisiaj nie musi umieć czytać — musi tylko umieć naciskać klawisze komputerowe. Wysiłek intelektualny zostaje zastąpiony manualnym; książeczka z bajeczką — bajeczką na kasecie wideo; księga z mądrością — tekstem lub obrazkiem na ekranie. Formalnie (tak się mówi) można przeczytać wyświetloną na ekranie powieść Prousta lub „Jesień Średniowiecza” Huizingi. Ale nie wmawiajcie mi, że ludziom będzie się chciało czytać z ekranu wszystko to, co czytali z zadrukowanych stron papieru. Ten postęp przyniesie „wtórny analfabetyzm”, vulgo: trochę bardziej ogłupi ludzkość, zmniejszając liczbę inteligentów i humanistów…

Najpierw słowo wyjaśnienia, czemu po tych wszystkich „poradnikach fotograficznych”, zabawach z filmem i innych rzeczach, mniej lub bardziej związanych z fotografią, wyjeżdżam nagle z Łysiakiem i zaczynam ględzić o kłamstwie postępu? Otóż da się to zastosować, jak najbardziej do fotografii i próbowałem o tym pisać wielokrotnie. Najpierw w krótkim porównaniu aparatów bezlusterkowych i lustrzanek „Po co komu lustro w aparacie”, później w „Kup pan cegłę”, i w „Pierwszej części poradnika”, a także we wcześniejszym artykule „Jaki kupić aparat”. W końcu w „Słonecznej stronie fotografii”, w rozważaniach na temat Nikona Z9, i w najważniejszym chyba artykule „Czy jest na sali fotograf?”.

I to wszystko, jak grochem o ścianę…

Żeby uniknąć nieporozumień, to streszczę jeszcze raz i postaram się to zrobić jak najkrócej, w miarę możliwości prostymi słowami. Odnosząc się do fragmentów ze „Stulecia kłamców”.

Lubicie oglądać zdjęcia znanych, sławnych fotografów? Potraficie wymienić jakieś nazwiska? Eugene Atget, Berenice Abbott, Henri Cartier Bresson, Robert Doisneau, Irving Penn, Jeanloup Sieff, Sebastiao Salgado… No dobra, moglibyśmy tak wymieniać bez końca. A coś ze współczesnych? Ale takich naprawdę dobrych, a nie znanych z jakiegoś głupawego celebrity show, czy z fejsa. No słucham? To będzie, eee… Nikt. I nie pokazujcie mi jakichś „pięknych zdjęć natury”, gołych bab, albo robali robionych z bliska, po kawałku, a następnie poskładanych do kupy w programie komputerowym, który napisał ktoś inny.

Pokażcie mi dobry reportaż. Pokażcie mi zdjęcia, które opowiadają historię, chwytają za serce i powodują, że oglądając je, stajemy się w jakiś sposób inni. Lepsi. Albo zostawmy zdjęcia… Ci, którzy wychowaliście się na muzyce lat 70 – 90, którzy znacie Queen, Pink Floyd, Beatlesów, Phila Colinsa, Tinę Turner, Rolling Stones, Led Zeppelin, Deep Purple, Deep Forrest i dziesiątki innych muzyków, o których możecie dziś przeczytać w wydanej dawno temu Encyklopedii Rocka, Wiesława Weissa… Czy potraficie wskazać jakiś zespół, albo wokalistę równie wielkiego formatu, tylko że współczesnego?

Supersamochody… Któż z nas nie marzył, żeby zobaczyć z bliska Ferrari Testarossę. Albo Lamborghini Countach. Stara Corvetta Stingray! Albo nawet „budżetowy” Pontiac TransAm. Zresztą „zwykłe samochody” też miewały to coś. Pamiętacie Fiata Uno? Albo Renault 5? Albo Volkswagena Scirocco? Nie chcę tutaj nieudolnie naśladować Jeremiego Clarksona, ale to się samo nasuwa na myśl. Te samochody KTOŚ projektował. Ktoś siedział przy desce kreślarskiej, później robił setki rysunków i budował modele z gliny, żeby w rezultacie stworzyć coś pięknego. Coś, co dziś jesteśmy w stanie rozpoznać po klamce drzwi. Albo po kształcie klosza tylnej lampy. A dziś? Postawcie koło siebie wszystkie samochody z wybranego segmentu i pozdejmujcie im znaczki z firmowym logo. Ja sam czasami próbuję „wejść” na parkingu, do cudzego wozu, bo wszystkie są do siebie podobne. Nissan , Honda, Hyunday, czy Kia, to wszystko wygląda tak samo. Zastanawialiście się kiedyś dlaczego?

A co ze sztuką? Wejdźcie na fb, albo na instagrama i wpiszcie dowolną frazę na ten temat. Rysunek węglem? Ołówkiem? Portret? Akt? Już po chwili zostaniecie zalani „dziełami sztuki”, które przeważnie „produkują” Chińczycy. Setki i tysiące tutoriali, filmów i gotowych rysunków, które… Tak naprawdę, wyglądają, jak te samochody ze zdjęcia powyżej. Wszystkie są perfekcyjne i wszystkie są do siebie podobne. Kto w tym gąszczu doceniłby dziś Degasa, albo Lautreca? Kto zatrzymałby się nad „bohomazami” Van Gogha, czy kobietami Modiglianiego, skoro w internecie są miliony dużo lepszych, doskonalszych obrazów?

Wiecie już do czego zmierzam? Chodzi tu o to, co napisał W. Łysiak. Postęp eliminuje z procesu powstawania, wszelką kreatywność. Wiecie jak się dziś projektuje nowe samochody? Nikt tam niczego nie rysuje, ani nie lepi z gliny. Są specjalne programy, pisane przez wieloosobowe zespoły specjalistów, które uwzględniają od razu wszelkie wymagania techniczne, łatwość wdrożenia do produkcji, a nawet istniejące podzespoły, żeby było taniej i szybciej. Koleś odpowiedzialny za projekt, wklepuje do komputera kilka dodatkowych wymagań wciska Enter i idzie na kawę. Gdy wróci, ma gotowy samochód, który inni specjaliści kierują na linię produkcyjną, komputer oblicza koszty, zamawia materiały i tyle. Dlatego te wszystkie bryki są identyczne. Napisałem, że kiedyś KTOŚ projektował taki samochód. Dziś nie projektuje tego nikt. Wszystko robią maszyny, a maszynami sterują wytresowane półgłówki.

Pomińmy w tych rozważaniach sztukę i muzykę i przejdźmy od razu do fotografii. Czy wiecie, że na rynku pojawiło się ostatnio urządzenie, które wpinacie w sanki od lampy błyskowej, waszego aparatu i ono Wam mówi, jak zrobić zdjęcie? Nie tylko zmierzy światło, ale doradzi, jakiego programu powinniśmy użyć, jaki efekt zrobi najlepsze wrażenie na fejsbuku i jaką zastosować obróbkę. Fotograf nie musi NIC wiedzieć. Nie musi zawracać sobie głowy takimi pierdołami, jak przysłona, trójkąt ekspozycji, czy ISO. Nie musi też kadrować, ustawiać ostrości, obrabiać i decydować, czy zrobić to czarno-białe, czy może jednak zostawić kolor.

Fotograf nie musi rozumieć fotografii…

Ba! On nawet nie musi się nią interesować! Niedawno narzekałem, po co komu „śledzenie oczu” w bezlusterkowcach, a tu proszę. Aparat podejmuje decyzję, co i jak w ogóle sfotografować!

Na wielu forach i kanałach na YT, które zostały już niemal w całości opanowane przez ludzi zajmujących się marketingiem (odpłatnie, bądź w charakterze wolontariuszy), często można usłyszeć pytania przyszłych fotoamatorów, dotyczące sprzętu. Jaki aparat kupić na początek? No i niech tylko ktoś się wychyli z czymś starszym, niż dwa – trzy lata. Albo z lustrzanką. Natychmiast pojawiają się liczne głosy…

Jest to system nie do rozwijania w przyszłości, po co kupować coś, co już odeszło do lamusa, lustrzanki to historia, nie pakuj się w system, który jest martwy, myśl rozwojowo, inwestuj w system z przyszłością, popatrz na rankingi, co się teraz sprzedaje…

Po co Wam przyszłościowy system?

Czy Wy chcecie się zajmować fotografią i potrzebujecie narzędzia, które pozwoli Wam się rozwinąć twórczo? Czy zamiast tego wolicie „rozwijać” jakąś obcą Wam zupełnie firmę i nabijać jej menadżerom kabzy? Czy chcecie się wyrazić poprzez fotografię i przekazać coś Światu, czy raczej jesteście zainteresowani słupkami sprzedaży? Naprawdę Wam zależy, żeby jakiś cymbał zamieszczający „obiektywne recenzje sprzętu na yt” mógł dzięki Wam, kupić sobie więcej chińskich świecidełek?

Oczywiście postęp ma swoje dobre strony. Jak napisał W. Łysiak – Murowany dom jest lepszy od skalnej jaskini, elektryczna pralka od drewnianej kijanki, mydło od brudu, gramotność od analfabetyzmu, telefon od kuriera czy magla, penicylina od gangreny itd. Ale na litość boską!

FOTOGRAFIA JEST TWÓRCZOŚCIĄ!

Nazwijcie to, jak chcecie. Kreacją, sztuką, ale nie rzemiosłem! To znaczy… Rzemiosłem właśnie bywa i rzemieślnik może zechcieć sprzętu nowocześniejszego, szybszego i o większych możliwościach.

Ale Wy nie jesteście rzemieślnikami. A jeśli jesteście, to co robicie tutaj? To nie jest blog dla Was, tylko dla fotoamatorów. Pasjonatów, hobbystów, etc…

I spróbujcie mi odpowiedzieć (wszystko jedno, do której bandy należycie) PO CO fotoamatorowi, hobbyście, twórcy i pasjonatowi, śledzenie oka w AF? Po co mu siedemset klatek na sekundę? Po co mu programowa korekcja zniekształceń obiektywu? I przede wszystkim, po co mu „najnowszy sprzęt”? I w ogóle podstawowe pytanie, zawarte w tytule… Po co jemu POSTĘP?

Już jestem trochę znudzony powtarzaniem w kółko tych samych argumentów, ale niech będzie… Mamy na przykład Canona 5D, żeby nie było za nowocześnie i postępowo, to Mark II (pisałem o tym tutaj, jak chcecie, to sobie przeczytajcie). To jest aparat dość stary. I w dodatku – o zgrozo! – Lustrzanka!

No więc, czego ten aparat NIE MA, a co Wam jest niezbędne, żeby uprawiać twórczą fotografię? Ma pełnowymiarową matrycę, o rozdzielczości, której nigdy nie wykorzystacie w pełni, rewelacyjną jakość obrazu, niskie szumy, dobry AF, kręci niesamowite filmy, a na dodatek współpracuje z najliczniejszym i najtańszym systemem obiektywów dostępnym na rynku. Oczywiście rynku wtórnym, który (być może tego nie wiecie) jest znacznie większy od rynku rzeczy nowych (będących aktualnie w ofercie producentów). Tą prawdę każdy z nich stara się skrzętnie ukryć przed Waszym wzrokiem, ponieważ ze sprzedaży rzeczy używanych, oni nie mają korzyści. Korzyść mają kupujący, czyli Wy, a przecież chyba nie sądzicie, że „im” na Was zależy. Oni chcą tylko Waszej kasy i posuną się do najbardziej perfidnych i bezczelnych kłamstw, żeby Was z tej kasy oskubać.

Dla kogóż więc są te wszystkie cacka, te Nikony Z9, Canony R3 i inne drogie aparaty? No cóż… Z jednej strony, kupują je właśnie nieliczni zawodowcy, jak fotografowie sportowi, czy prasowi, a z drugiej… Wiecie jak się nazywają tacy ludzie? Internet już dawno ukuł dla nich odpowiednio szyderczą i jakże trafną nazwę. Sprzętowi onaniści. W większości przypadków nawet nie rozumieją tych wszystkich bajerów, w które są wyposażone ich aparaty, bo w gruncie rzeczy chodzi im tylko o jedno. Żeby w stopce na forum, pod swoim avatarem, móc pierdolnąć taką listę posiadanego sprzętu, że jak ją zobaczycie, to Was szlag trafi na miejscu.

Najłatwiej poznać ich „po owocach”. Czyli po zdjęciach, a raczej ich braku. Bo nawet mając wszystkomający aparat i tą magiczną kostkę, która mówi nam co chwila „weź pigułkę! weź pigułkę!”, i tak nie są w stanie stworzyć niczego, co by się nadawało do oglądania. DLATEGO producenci dwoją się i troją, chcąc zastąpić ludzką kreatywność, „sztuczną inteligencją”. Jak na razie, to AI sobie radzi z tym średnio, co nie przeszkadza jej licznym apologetom piać z zachwytu za każdym razem, gdy ta coś „stworzy”. Jest to jednak zachwyt, w który mógłby wpaść człowiek pierwotny, widząc zapałki. Bo nie ma w tym ani pomysłu, ani charakteru, tylko maszynowa bezduszna perfekcja. Jak u tych Chińczyków, którzy masowo trzepią landszafty i portrety.

Postęp zabija kreatywność

No właśnie… Okazuje się, że właśnie w przypadku fotografii, im bardziej maszyna myśli za nas, tym bardziej my sami, przestajemy być twórczy. Rozwój technologii jest odwrotnie proporcjonalny do ludzkiej inwencji. Zacytujmy znów W. Łysiaka…

czy dojrzały (już wyrosły z „tłuczenia” elektronicznego kung-fu) codzienny użytkownik komputerów osobistych, będących dziś dumą rewolucji naukowo-technicznej (królowej postępu) — zaprzyjaźni się jeszcze kiedyś ponownie z ludzką inteligencją, vulgo: ze swoim mózgiem jako aparatem myślenia, kojarzenia, decydowania, gromadzenia wiedzy i rozwiązywania problemów? Dostał elektroniczną protezę umysłu („sztuczną inteligencję”) i zastąpił wszystkie wspomniane procesy, cały intelektualny wysiłek człowieka — „wysiłkiem” manualnym (naciskanie klawiszów i „klikanie”).

Odpowiedź brzmi – NIE. Nie zaprzyjaźni. Człowiek to wyjątkowo leniwe bydlę i łatwo się przyzwyczaja, że ktoś, lub „coś” wykonuje za niego wszelkie czynności. Wyobrażacie sobie Wasze dzisiejsze życie, chociażby bez… Pilota od telewizora? Albo bez internetu (dawniej, żeby się czegoś dowiedzieć, trzeba było iść do szkoły, albo do biblioteki i znaleźć odpowiednią książkę. Dziś wystarczy wpisać hasło w Googlach. I nawet nie trza uruchamiać komputera, bo wszystko jest w telefonie)?

Dlatego, jeśli odczuwacie w sobie zanik kreatywności, albo po prostu dopiero zaczynacie przygodę z fotografią, powinniście ŚWIADOMIE wybrać sprzęt, który nie będzie robił wszystkiego za Was. Nie bez przyczyny, w szkołach i college’ach fotograficznych na całym Świecie, najczęstszym aparatem polecanym do nauki fotografii, jest Pentax K1000. Lustrzanka na film 35mm. Bo ten aparat ma tylko gałkę czasów, pierścień przysłony, drugi pierścień do ustawiania odległości i prosty światłomierz, który pokazuje (a nie ustawia!) prawidłową ekspozycję. I to wszystko. Żadnych autofocusów, żadnej automatyki, żadnego śledzenia oczu. Nawet naciąg filmu jest mechaniczny, dźwignią. I pytanie – Po co to wszystko? – Odpowiedź jest tyleż prosta, co oczywista. Żeby być bardziej kreatywnym. Żeby skupić się na fotografii, a nie wysłuchiwać brzęczenia silniczków i podziwiać komunikaty na wyświetlaczu.

I możecie mi wierzyć na słowo. Sprawdziłem to wielokrotnie na sobie. Ostatni taki pomysł, to była „Wyprawa ze Smieną na Słońce”, a o jej efektach możecie przeczytać tutaj. Nawet sobie nie wyobrażacie, ile radości dała nam (bo brało w tym udział kilka osób) ta zabawa, polegająca w wielkim skrócie na „powrocie do korzeni”. Na tym, żeby wziąć prymitywny aparat, założyć do niego czarno biały film i się SPRAWDZIĆ. Czy jesteśmy jeszcze w stanie coś stworzyć i czy jeszcze jesteśmy zdolni do samodzielnego myślenia. I okazało się że tak! Nie macie pojęcia, ile ten „nic-niemający” aparacik potrafił z nas wykrzesać. Ile było z tym, nie tylko zabawy, ale prawdziwej, autentycznej Fotografii.

Oczywiście nikt nie namawia Was do zamiany golarki na sierp, kalkulatora na liczydło i automatycznej pralki na kijankę do klepania bielizny (że zacytuję nieodżałowanego Papcia Chmiela), ale w żadnym wypadku nie dajcie się namówić na „inwestowanie w przyszłościowe systemy” i rezygnację z aparatów, które ponoć „umarły, odeszły do lamusa, zeszły do podziemia itd…” Gdy jest to Wasz pierwszy aparat, nie kupujcie najnowszego, wszystkomającego bezlusterkowca, za worek pieniędzy. Bo gdy przyjdzie Wam kupić nowy obiektyw (stare nie będą chciały współpracować), to okaże się, że potrzebny Wam kolejny worek pieniędzy, którego nie macie. A ci wydrwigrosze będą Wam grali na nosie i powiedzą, że „jak się chce coś osiągnąć, to trzeba płacić. Bo jakość kosztuje…”

Kupcie sobie używaną lustrzankę Canona i róbcie zdjęcia SAMI. A gwarantuję Wam, że fotografia Was nie zawiedzie. W przeciwieństwie do tych wszystkich głupków, którzy onanizują się ilością klatek na sekundę i tymi, no… Magicznymi kostkami, co im mówią, kiedy trzeba nacisnąć spust.

Rysunek tytułowy, autorstwa Pawła Kuczyńskiego.