Co z tą Smieną?

Nadaje się, czy nie?

Niedawno pisałem o „dobrej Smienie” (proszę nie kojarzyć tego z dobrą zmianą, choć paradoksalnie, nazwa tego aparaciku została wymyślona ni mniej ni więcej, tylko właśnie jako symbol nadziei, że „zmieni się na lepsze”), a konkretnie o pewnej zabawie, którą jakiś czas temu rozpoczęliśmy na pewnym forum. No i minęło parę miesięcy, większość uczestników (właściwie to chyba wszyscy) podeszła do tego wystarczająco poważnie, by zakończyć, wywołać i w jakiś tam sposób „zdigitalizować” owoce swojej pracy. Ze zrozumiałych względów, nie pokażę zdjęć moich kolegów, zadowalając (siebie i Was, mam nadzieję) jedynie swoimi, dwudziestoma czterema klatkami, jakie wyszły mi z 36 klatkowego filmu. Nie zrobiłem więcej, ponieważ w miarę przewijania filmu i związanych z tym większych oporów, coraz częściej to przewijanie szwankowało. Licznik za każdym razem pokazywał inną, nie kolejną liczbę, gałka przewijania się zacinała i nie wiadomo było, czy to zacięcie, czy już następna klatka. Pod koniec zrezygnowałem, żeby nie zerwać filmu, no i mam dwadzieścia cztery zdjęcia, w tym jedną „multi ekspozycję”. Chyba każdemu, kto fotografował tym aparatem się to zdarzało, bo nie jest możliwe, by się nie pomylić, gdy migawka działa niezależnie od przewijania…

Jest na to sposób. Wystarczy przyjąć jakąś zasadę i się jej trzymać. Ja na przykład zawsze przewijam po zrobieniu zdjęcia, więc gdy chcę zrobić kolejne, od razu naciągam migawkę i „ciach”. Jednak zasada ta zawodzi, gdy przy okazji się myśli o niebieskich migdałach, albo człowiek się śpieszy. To musiało się stać, bo „wszyscy mają multi ekspozycję, mam i ja”

Zacznijmy od tego, że dostałem ten aparat dokładnie w dniu, który został uwieczniony na tym oto zdjęciu.

Tak. Garnitur i fryzura, która woła o pomstę do Nieba, jasno wskazują, że był to dzień mojej pierwszej komunii. Zdjęcie nie było robione Smieną, tylko Fedem, a Smiena… Cóż. Jak wielu innych chłopaków w Polsce, dostałem ten aparat w prezencie (to częściowo tłumaczy tajemnicę nieprawdopodobnej liczby wyprodukowanych egzemplarzy, bo około 21 milionów) i jak większość z nich, nie zrobiłem nim ani jednego zdjęcia. Dopiero teraz, po czterdziestu latach, założyłem rolkę Ilforda FP4+ i oto mamy rezultat, całkiem niezły jak na pierwszy raz.

Miało być tych zdjęć 36, w porywach do 38, ale niestety, w moim egzemplarzu Smieny szwankuje przewijanie filmu, o czym dowiedziałem się dopiero po zrobieniu pierwszych dziesięciu klatek. Wyszło 24, z których wybrałem do naszego „wyzwania” dziesięć (tak jak się umówiliśmy), a tutaj pokażę wszystkie, mniej więcej w kolejności, w jakiej były robione.

Pamiętacie ten słup linii energetycznej, który fotografowałem Lumixem GF1 (wypasionym aparatem)? Miałem też ze sobą Smienę. I tam właśnie zrobiłem nią pierwsze zdjęcia…

To jest osiedle, niedaleko którego kiedyś mieszkałem. Nad okolicą dominuje linia przesyłowa wysokiego napięcia, 400kV, a tuż obok są już bloki mieszkalne. Kiedyś podobno nie budowano domów blisko takich linii, ponieważ pole elektryczne, jakie ona wytwarza, jest niebezpieczne dla zdrowia. Ale kto by się tam przejmował takimi głupotami, skoro nawet sami ludzie mający potężne kable, zwisające 20 metrów od okien, na pytanie – Czy nie boicie się być tak blisko? – robią taką minę, jakbym ich zapytał, czy wiedzą, że Ziemia jest płaska i opiera się na trzech gigantycznych żółwiach. Skądinąd, nie założyłbym się o dziesięć centów, czy właśnie tak nie myślą…

Na końcu tego osiedla jest ogromna stacja transformatorów. Wyobraźcie sobie pole o powierzchni dwóch boisk do piłki nożnej, a na nim las izolatorów, masztów, kabli i jakichś dziwnych urządzeń, których przeznaczenia nawet nie znam.

To oczywiście nie jest zdjęcie ze Smieny, tylko z Lumixa GF1

Za stacją nie ma już nic. To znaczy… Jest boisko do piłki nożnej, ale nikt z niego nie korzysta. Miejscowa młodzież (i w ogóle prawie każda młodzież) ma dużo ciekawsze rzeczy do roboty, niż granie w jakąś głupią piłkę. Spotkałem się onegdaj, z opinią jednej pani, jakobym był „zgredem, który zrzędzi, jak wszystkie zgredy, że za jego czasów to było lepiej, a teraz wszyscy są głupi i źli…” Ale jeśli nie mam racji, to czemu my, będąc dzieciakami, wiecznie narzekaliśmy na brak miejsca do kopania piłki, a teraz, na tym boisku, trawa sięga do pasa, a bramki są tak przerdzewiałe, że właściwie nie wiadomo co je trzyma w całości?

To też Lumix. Wszystkie kolorowe zdjęcia w niniejszym wpisie, są robione Lumixem.

To jest po jednej stronie stacji. A co po drugiej? Gdy przejść przez drogę, zaczyna się las, rosnacy na brzegach głębokiego jaru, którego brzegiem, w kierunku zachodnim, ciągnie się wspomniana linia przesyłowa. Kiedyś drzewa rosły bliżej jaru, ale gdy modernizowano linię (wymieniano słupy na większe), prawie wszystkie wycięto. Idąc wzdłuż niego, starą popękaną asfaltową ścieżką, dochodzi się w pewnym momencie do miejsca, gdzie linia skręca nieznacznie w lewo i zaczyna się prawdziwy las. A droga się kończy…

Tu odwracamy się za siebie, gdzie zostawiliśmy osiedle…

A tu, ten sam kamień na drodze, widzimy z drugiej strony. Te drzewa za nim, to jej koniec.

Z większej odległości widać górujące nad okolicą słupy i bloki, których żywot dobiega końca, gdyż w ciągu najbliższych paru lat mają zostać wyburzone, a na ich miejscu powstanie zupełnie nowe osiedle. W latach 90 było ich więcej, ale część z nich już wtedy została zrównana z ziemią. Tam już się buduje nowe domy…

Ta droga jest też dziwna. Bo niby wyasfaltowana (asfalt już popękał ze starości), a w pewnym momencie nagle się kończy i właściwie, to nikt nią nie chodzi. Bo po co? Skoro nigdzie nie można nią dojść? Być może jest to jakiś porzucony projekt, ścieżki rowerowej, albo czegoś w tym rodzaju, tego się już nie dowiem. Wracając, jeszcze rzut oka za siebie (tym razem w stronę przeciwną do osiedla…

I dwa drzewa, które wydały mi się z jakiegoś powodu interesujące.

A także krzak głogu, którego jest tutaj pełno na wszelkich przydrożnych nieużytkach, miedzach i przy ścieżkach.

Zwróćcie uwagę, że w płaszczyźnie ostrości znajduje się tylko kilka jagód na końcu gałęzi. Niestety, jako że Smiena nie ma żadnego urządzenia umożliwiającego precyzyjne nastawienie ostrości, jest to pewnego rodzaju loteria. Ma to swój urok, bo każde zdjęcie zawierające jakieś bliższe plany, jest niespodzianką, ale jeśli chcemy wyizolować konkretny obiekt z tła, poprzez maksymalne otwarcie przysłony, to nie ma mowy, żebyśmy „trafili” za każdym razem. Ta gałązka głogu znajdowała się w odległości półtora metra ode mnie i przy przysłonie 5,6 głębia ostrości nie przekracza tu kilku centymetrów. I weź człowieku traf, skoro jedyne, czym dysponujesz, to są numery na obiektywie: 1; 1,2; 1,5; a następnie 2 (metry). Tu mi się też udało, ale niedokładnie w tym miejscu, o które mi chodziło.

Minęło parę dni, może tygodni, wybrałem się ze Smieną do miasta…

Na „deptaku”, jak to na deptaku. Dopiero otworzyli sklepy, więc nie ma wielkich tłumów, ot… Parę osób, które przyszły po kawę do Starbucksa (bo nie potrafią jej sami sobie zaparzyć, a przy tym kawa musi być ze Starbucksa, albo z Costy, bo inaczej nie jest cool), ekipy sprzątające ze swoimi „rydwanami” i trochę dziadków karmiących gołębie…

Przysiadłem z synem na murku, delektując się przy okazji kiełbaską w bułce, gdy podszedł do nas mały Chińczyk z bananem…

To cud, że w ogóle w tej sytuacji nie zapomniałem o ustawieniu odległości, zdjęcie właściwie zrobiłem na ślepo, bo szybko… Mama tego Chińczyka siedziała w salonie piękności obok i robiła sobie paznokcie, a dziecko biegało tu i tam. Może oni mają taki zwyczaj, że dzieci pilnują się same, ale z robieniem zdjęć trzeba uważać, bo generalnie nie wolno.

Po chwili Chińczyk przysiadł się do mojego syna i utkwił wzrok w jego bułce z kiełbasą. Wtedy zrobiłem drugie zdjęcie i o dziwo, trafiłem (w obydwu przypadkach) z ostrością.

Niestety, obciąłem za bardzo dół, ale to już wina „znakomitego” celownika Smieny. Podsumowując, do fotografii ulicznej, może się i toto nadaje. Z jednej strony, nie wygląda jak aparat (smartfon) i nie każdy wie, że robi się zdjęcie, z drugiej strony, czasami wywołuje niezdrową sensację, jaką wywołałoby (jak sądzę) rozstawienie sztalug, w celu namalowania zastanej sceny. I ZAWSZE ludzie pytają – Jak to nie można zobaczyć zdjęcia? To nie ma wyświetlacza???

…Gdy kiedyś pracowałem w sąsiednim mieście, jeździłem do niego drogą, którą nazwaliśmy z kolegami „patologiczną”. A to dlatego, że aby na nią wjechać, należało wpierw pokonać mostek, który miał tą szczególną cechę, że jego szerokość była o jakieś pięć centymetrów większa od przeciętnego samochodu. Jego końce były ograniczone solidnymi żeliwnymi słupkami, więc jeśli ktoś „nie trafił”, albo próbował przejechać Fordem Transitem… W najlepszym przypadku kończyło się to zarysowaniem felgi, w gorszym, zaklinowaniem na amen. Bardzo ciekawie była rozwiązana zasada pierwszeństwa przejazdu przez ów koszmarny mostek. Gdy po którejś stronie ustawiło się więcej pojazdów, te po drugiej się zatrzymywały i przepuszczały całą kolejkę, aż do jej rozładowania. Ruch wahadłowy, na zasadach fair play (w Polsce było by to niewykonalne).

Gdy już się przejechało przez mostek, reszta drogi była czystą przyjemnością. To właśnie tam niedawno postawiono całe stado ogromnych wiatraków, które nie raz próbowałem (z różnym powodzeniem) fotografować. Raz, gdy wracałem z badania wzroku, połączonego z zapuszczaniem kropli, kóre czynią człowieka „niewidomym”, zrobiłem parę zdjęć… Tak, właśnie „wypasionym sprzętem” Lumixem GF1. No i miałem też ze sobą Smienę, więc zrobiłem jeden, czy dwa widoczki. Akurat w przypadku Smieny, nie odczuwałem większej różnicy, bo po kroplach, czy nie, jakość obserwacji kadru jest w tym aparacie taka sama…

Teraz przenieśmy się na osiedle, gdzie bywam przeciętnie raz w tygodniu i mam jakąś godzinę na połażenie po okolicy. To tam zrobiłem większość zdjęć róż i innego zielska rosnącego na trawnikach i w ogródkach, przed domami.

Smiena jednak do takich zdjęć się nie nadaje. Bez dokładnego ustawienia ostrości i jeszcze na czarno białym filmie, to nie może wyjść dobrze.

Spróbowałem zresztą i… Najciekawszym elementem (według mnie) jest koło widocznego w tle samochodu. W ogóle to zdjęcie wygląda bardzo „oldskulowo”, tylko że środki wyrazu są zupełnie inne… Tak czy inaczej, zabrałem się za szukanie innych motywów.

Jeśli klikniecie prawym klawiszem myszy na zdjęcie i każecie mu się otworzyć w nowym oknie, to zobaczycie go w nieco większym rozmiarze. I zwróćcie proszę uwagę, na środek. Tak, gdzie majaczy jakieś miasto na horyzoncie. To jest bez wątpienia największa niespodzianka, jaką mi sprawił ten niepozorny aparat, wyposażony w równie niepozorny obiektyw. Detaliczność i ostrość obrazu jest tu porównywalna z najlepszymi, najbardziej wypasionymi aparatami, jakich dane mi było używać. Fakt, że przysłona była tu przymknięta do 11 i był względnie ładny słoneczny dzień, ale… Tego się nie spodziewałem. Żeby nie było za różowo, to nie każdy egzemplarz będzie równie dobry. Mój jest i to oznacza, że po prostu mam szczęście. Niezupełne, bo dla odmiany przewijanie filmu nie działa, jak powinno, ale podobno nie można mieć w życiu wszystkiego…

To z tego samego miejsca, więc pokazuję go jeszcze raz. Nie wiem jak to zrobiłem, ale najprostsze wytłumaczenie jest takie, że zapomniałem przewinąć po zrobieniu zdjęcia. Następna klatka też jakoś dziwnie wyszła i tu widać dobrze kolejny problem. Stałoogniskowy neiwymienny obiektyw (choć to akurat nie tylko problem Smieny). Widzę ptaki na dachu jednego z domów. Jest ich nieprawdopodobnie dużo. Tu już część odleciała, bo było ich więcej. No i wtedy przekręcam pierścieniem zooma… A nie. Tu nie przekręcam. Przy okazji, na zdjęciu zmieścił się też „niezwykle interesujący” słup ulicznej latarni.

Na koniec, budynek, który pokazywałem nie raz, w różnych sceneriach i przy różnych okazjach (testowania sprzętu, różnych obiektywów), więc nie mogło zabraknąć wśród nich Smieny. I właściwie dopiero na tym zdjęciu dotarło do mnie, że ten obiektywik dość mocno winietuje. Tym mocniej, im bardziej jest otwarta przysłona. Dla mnie osobiście nie jest to wada. Zdjęcia nabierają przez to specyficznego uroku i nawet do większości z nich ta winieta po prostu pasuje. Jej przewagą jest to, że jest naturalna, a nie wygenerowana sztucznie w programie do obróbki graficznej.

No więc nadaje się, czy nie?

Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna, ale mnie ten „testowy film” dużo wyjaśnił. Przede wszystkim, jest to aparat na film i większość jego cech, czy ograniczeń, to są cechy i ograniczenia typowe dla KAŻDEGO aparatu na film. Należałoby więc odpowiedzieć sobie wpierw na pytanie, czy warto robić dziś zdjęcia na filmie? Przeanalizujmy zatem cały proces i porównajmy go z fotografią cyfrową. W tej, robimy zdjęcie, zgrywamy go na komputer, obrabiamy (mniej lub bardziej) i mamy gotowy plik, którym możemy się chwalić na forum, lub którymś z portali społecznościowych.

W tym „drugim przypadku, najpierw musimy wybrać i kupić film. Przyjmijmy (dla uproszczenia), że jest to film negatywowy, czarno-biały. Po włożeniu go do aparatu (tu możemy użyć gotowych kaset, lub filmu „z metra”, a taki musimy samodzielnie pociąć na odcinki o odpowiedniej długości i w ciemności załadować do szpulek. Które też musimy znaleźć i kupić)

Po naświetleniu całego filmu, musimy go włożyć (w ciemności rzecz jasna) do koreksu, rozrobić odczynniki, zagotować i wystudzić wodę, chyba że używamy destylowanej i wywołać film, w odpowiednim dla danego filmu czasie.

Następnie wieszamy film w jakimś zacisznym miejscu i czekamy aż wyschnie.

Teraz mamy do wyboru kilka dróg. Albo oddajemy film do skanowania, albo skanujemy go sami, pieczołowicie przedmuchując odcinki negatywu i czyszcząc na mokro szybę skanera, albo „fotografujemy” go aparatem cyfrowym dobrej klasy, wyposażonym w obiektyw makro i urządzenie do kopiowania slajdów.

Dalej jest już „z górki”. Przegrywamy zdjęcia na komputer, obrabiamy je w programie graficznym, nie zapominając o długim i żmudnym „wystemplowywaniu” wszelkich paprochów i kłaków, które choćbyśmy nie wiem jak przestrzegali czystości i tak oblepią każdą jedną klatkę. Ufff… Wreszcie mamy zdjęcie, którym możemy się chwalić na forum, czy portalach społecznościowych.

Czy warto więc zajmować się fotografią tradycyjną, skoro i tak mamy gorszy technicznie obraz, a w dodatku mnóstwo roboty? No cóż… Z mojego punktu widzenia, to właśnie „dużo roboty” daje największą frajdę. Do tego dochodzą emocje wynikające z nieznajomości wyników, do momentu wyciągnięcia filmu z koreksu. To się daje porównać tylko z odpakowywaniem świątecznych prezentów. A jeszcze trzeba zeskanować i znów niespodzianka. No bo przecież na negatywie nie widzimy wszystkiego.

Dlatego powtórzę to, co mówiłem już wielokrotnie…

Fotografia na filmie daje radość.

I nic poza tym. Jeśli celem jest wyłącznie zdjęcie, perfekcyjne do bólu, ostre i kolorowe, to weźmy najlepszy aparat cyfrowy, na jaki nas stać i jego używajmy. Jeśli jednak pasjonuje nas sama fotografia, sam proces tworzenia i powstawania zdjęcia, to oczywiście warto. I Smiena pokazała mi, że do tego celu świetnie się nadaje. Mało tego, ona się nadaje najlepiej. Inne aparaty „analogowe”, doskonałe, wyposażone w świetne obiektywy, matówki, światłomierze i automatykę ekspozycji, są po prostu… Za dobre. Powtarzam – Jeśli naszym celem jest techniczna perfekcja, to co innego. Ale gdy chcemy „poczuć” prawdziwą fotografię, wziąć czynny udział w tworzeniu, to każda doskonałość sprzętu, każde jego usprawnienie, będzie nas od tego celu oddalać. Jeśli lubicie łowić ryby, wszystko, czego potrzebujecie, to kawałek kija i żyłki z haczykiem na końcu. Gdyby było możliwe, że po naciśnięciu przycisku pilota ryby same wskakiwałyby do wiadra, gdzież podziałaby się cała przyjemność łowienia?

Pewnie, że się nadaje!

Podsumujmy. Smiena jest aparatem tanim i prostym jak kowadło. W zasadzie jest możliwe, że się popsuje, ale jeśli nie mamy obydwóch „lewych” rąk, to każde uszkodzenie usuniemy sami. Robienie nią zdjęć zmusza do zastanowienia się i bez znajomości podstawowych zagadnień, które niezależnie od postępu technicznego w fotografii, nie zmienią się nigdy, po prostu nic nie zrobimy. Musimy wiedzieć co to przysłona i jak wpływa na wygląd zdjęcia, oraz na czas naświetlania. Który też powinien być „taki, a nie inny”, z konkretnych powodów. Trzeba rozumieć mechanizm powstawania obrazu na filmie i umieć wykorzystać tą wiedzę w praktyce. Tego się nie da tutaj ominąć. Dlatego napisałem, że aparat ten zmusza do myślenia. Do tego dochodzi brak światłomierza, co też pomaga zdobyć nowe doświadczenie* i kiepski wizjer, będący w istocie kostką z plexi, obojętną optycznie, w którym widać niewyraźnie, zupełnie coś innego, niż możemy się spodziewać na zdjęciu.

* Moim pierwszym aparatem był Fed 5B, który też nie dysponował żadnym urządzeniem do pomiaru światła. Musiałem więc się nauczyć oceniać ekspozycję „na oko”. To nie przyszło od razu, ale już po kilku filmach potrafiłem to zrobić nie mniej dokładnie od światłomierza. Wystarczyło jednak, że dostałem aparat wyposażony w pomiar światła (Praktica MTL5), żebym w krótkim czasie zapomniał prawie wszystkiego. Zasada jest prosta. Gdy się ma urządzenie, które „wyręcza” w jakiejś czynności, przestaje się o tym myśleć. No bo właściwie po co?

To wszystko razem wzięte, daje nam w efekcie zdjęcia, które ciężko podrobić w dzisiejszym cyfrowym świecie. Ktoś powiedział, że „wyglądają, jak robione ze trzydzieści lat temu”. I rzeczywiście tak wyglądają! Bo wtedy przecież robiono je Smienami i innymi aparatami, o tej samej zasadzie działania. Czemu miałyby więc wyglądać inaczej?

A zatem, jeśli chcecie poczuć prawdziwą fotgrafię, spróbować zdjęć na filmie, zmierzyć się z prymitywną technologią, albo po prostu uzyskać zdjęcia, jak przed laty, kupcie jakąkolwiek Smienę, film i… Do dzieła!

Ze Smieną na Słońce!