Fotografia niedoskonała

Zdjęcie tytułowe – Adam Fleks

Czyli jeszcze raz o drzwiach od stodoły…

Co mają z tym wspólnego drzwi od stodoły? Wspominałem o tym tutaj, jak również o słoiku po ogórkach, czy pudełku po butach, wymieniając te doskonałe skądinąd narzędzia, jako alternatywę dla aparatu fotograficznego i narzędzie na wskroś twórcze, bo pozwalające artyście uwolnić się od ograniczeń powiązanych z tymi wszystkimi migawkami, przysłonami i innymi pierdołami, które tylko odciągają uwagę od zasadniczego elementu zabawy, czyli przekazu wizualnego.

Tak się jakoś utarło, że dobre zdjęcie powinno być ostre, prawidłowo naświetlone i spełniać podstawowe wymogi kompozycji. Owszem, to prawda. Tylko że takie zdjęcia ogląda się z mniej więcej identycznym entuzjazmem, z jakim oglądalibyśmy proces schnięcia farby na płocie. Zdjęć poprawnych, ostrych i kolorowych, przedstawiających widoki najpiękniejszych miejsc na Ziemi i spektakularnych zjawisk przyrodniczych (zorze, zachody i wschody itp), jest ileś tam milionów. Wystarczy popatrzeć na tapety serwowane nam przez Billa Gatesa, za każdym razem, gdy włączamy komputer (chyba że ktoś używa Linuxa). Te zdjęcia są wyjątkowo beznadziejne, a to z powodu kolorów i kontrastu, które czynią ich oglądanie „przyjemnością” porównywalną z wpatrywaniem się nieosłoniętymi oczami w łuk spawalniczy. Albo wylot pracującego silnika rakietowego. Dlaczego na litość boską, wszyscy ci kretyni odpowiedzialni za wybór owych tapet (no bo przecież jacyś pracownicy Billa musieli dokonać takiego wyboru), ubzdurali sobie, że zdjęcia tym lepsze im bardziej destrukcyjne dla wzroku? Jak mogło im przyjść do głowy, że to się może komukolwiek podobać?

Zresztą… Oni się zupełnie nie liczą z naszymi gustami. Według nich, każdy użytkownik Windowsa, to tępawa nastolatka ubrana, jak jedna z tych lalek z filmów anime, przesiadująca całymi dniami na tiktokach i dysponująca jednocyfrowym ilorazem inteligencji. Czemu tak uważają? Bo prawdopodobnie sami są tępawymi nastolatkami ubranymi w… I tak dalej.

Zostawmy jednak różowe i słitaśne focie ze stajni Billa i spójrzmy na zagadnienie z innej strony. Zacznijmy w ogóle od początku, czyli od postawienia pytania, które zadawałem już wielokroć. Czym właściwie jest fotografia? Myślę, że jedną z wielu odpowiedzi, może być ta, której udzielił swego czasu Ansel Adams.

„You don’t make a photograph just with a camera. You bring to the act of photography all the pictures you have seen, the books you have read, the music you have heard, the people you have loved.“

Czyli krótko mówiąc…

W fotografii nie chodzi o sprzęt.

Ani o sprawne posługiwanie się sprzętem. Oczywiście pewne minimum jest niezbędne, tylko że jak zwykle, popadamy tu w dwie skrajności. Fanatycy technologii (tzw „onaniści sprzętowi”, gadżeciarze i w gruncie rzeczy dyletanci) wysuwają argument – Skoro sprzęt nie jest ważny, to czemu nie fotografujesz Smieną, tylko kupujesz jakieś Nikony i inne Pentaxy? – Bardzo często próbują udowadniać, że skoro sprzęt nie jest ważny, to czemu nie robić zdjęć telefonem?

Błędem jest pomijanie tego „niezbędnego minimum” (Owszem, gdy chcesz dojechać do pracy, nie musisz mieć Ferrari, ale jednak samochód musi posiadać cztery koła, kierownicę, silnik i hamulce). Ci „drudzy”, próbują przemycić ordynarny, chamski marketing, który jest już tak agresywny, że wciska swoje produkty wszystkim. Nawet tym, którzy ich w ogóle nie potrzebują i nie chcą.

„Drudzy”, to oczywiście ci (znajdujący się na przeciwnym końcu skali) żałośni fanatycy megapikseli, gamutów, efpeesów i protokołów, czy czego tam jeszcze… Oni z kolei twierdzą, że bez najnowszego aparatu z najwyższej półki, po prostu nie jesteście w stanie zrobić żadnego zdjęcia. Ich ulubione zwroty… „Nie ma sensu inwestować w lustrzanki, bo to nierozwojowy system”, „ten aparat jest sprzed trzech lat, więc jest przestarzały” i „Pentax to dziadostwo, bo ma zbyt wolny AF”. Zdjęcia, które ci ludzie produkują (o ile produkują), to są po prostu nigdy nie kończące się „testy” możliwości sprzętu. Jeśli przyjąć za prawdę, że „obraz jest wart tysiąca słów”, to za ich obrazami czai się kompletna pustynia. Milczenie. W każdym razie nic interesującego. Ot, takie tapety z Windowsa… Tymczasem…

W fotografii chodzi o przekaz.

Wydawałoby się – takie oczywiste – prawda? Ale oczywiste wcale nie jest. Przynajmniej nie dla wszystkich. Są miejsca (w przestrzeni wirtualnej), gdzie na próżno możecie pokazywać takie obrazy. „Takie”, to znaczy „coś opowiadające”. Wysyłające jakąś informację, wyrażające czyjeś emocje, uczucia, albo chociażby zwykłe poczucie estetyki.

Na próżno, ponieważ nikt nie zwróci na nie uwagi. Być może media społecznościowe nie są generalnie najlepszym miejscem na publikowanie jakichkolwiek treści, zwłaszcza tych wartościowych, ale na litość boską! Przecież to nie w tym rzecz! I coś Wam powiem…

Ostatnio wszędzie wpychają nam „Sztuczną Inteligencję” (AI, albo po polsku, właśnie SI). A konkretnie „zdjęcia”, jakie ta SI tworzy. A to jakiś koleś wrzucił na insta serię „rewelacyjnych” portretów, kłamiąc, bo przypisując autorstwo sobie (gdy ktoś to odkrył, ten dopiero się przyznał), z czego wybuchł skandal (moim zdaniem to była klasyczna ustawka), a to pojawiają się informacje o kolejnych „dziełach” SI, które zawisły w tej, czy innej galerii, obok dzieł wielkich artystów, czy wreszcie dochodzą do nas echa pierwszych rozpraw sądowych, o „prawa autorskie do obrazów tworzonych przez SI„. Akurat to ostatnie, to jest też sprytnie zawoalowana forma marketingu. Chodzi o stworzenie wrażenia, jakoby „SI stworzyła obraz tak doskonały, iż tzw prawdziwi artyści poczuli się zagrożeni”. Ta, jasne… To jest ta sama technika, którą posługują się różni „scamerzy” na fb. Np „ten prosty trick doprowadził do wściekłości dyrektorów banków”. Albo „to urządzenie zszokowało Elona Muska”. W pierwszym przypadku chodzi o reklamę finansowej piramidy, tudzież kryptowalut, a w drugim o jakiś głupawy gadżet w stylu łapki do drapania się po plecach. Ale nie w tym rzecz.

Po prostu mnóstwo ludzi zwietrzyło w rozwijającej się SI, ogromną kasę i zaczęli wykorzystywać wszelkie dostępne metody, by znaleźć się przy tym torcie, z łopatką do krojenia, jako pierwsi. A ciemny lud łyka tą propagandę, jak małpa kit. O dziwo, uważam jednak, że dla fotografii, ale tej prawdziwej, to jest jakaś szansa. W pewnym sensie SI robi dla fotografii to samo, co zrobił onegdaj ruch zwany „łomografią”.

Co zatem robi Sztuczna Inteligencja? Produkuje obrazy perfekcyjne. Nie bez powodu typ, który umieszczał na instagramie portrety tworzone przez SI, jako swoje, zyskał tak ogromną popularność. Liczni dyletanci rozpływali się wprost z zachwytu, nad wyrazistością, nad oświetleniem, nad głębią ostrości, czyli krótko mówiąc, nad techniką. Niektórzy nawet pytali – Jak to uzyskałeś? Co trzeba zrobić, żeby mieć takie zdjęcia? Jakie oświetlenie? I tak dalej… Ci głupcy nie zauważyli tylko jednego. Że za tymi pięknymi, super portretami kryje się pustynia…

Mówi się, że obraz wart jest tysiąc słów. Ale za niektórymi obrazami nie ma nic. Ani jednego słowa, ani jednej litery. Jest tylko zionąca chłodem pustka.

Są też krajobrazy. Doskonałe! Tak piękne, że aż nierealne. Kolorowe, ostre, wykonane z dowolnej perspektywy i… Najczęściej przedstawiające miejsca, których nie ma. I po co taki Ansel Adams się wysilał, żeby sfotografować piękną dolinę Yosemite, po co w ogóle wysilamy się my wszyscy? Skoro byle program, nazywany „sztuczną inteligencją”, jest w stanie zrobić coś tysiąc razy lepszego? Tylko pytam, co z tego? Co to nam daje? W jaki sposób to nas wzbogaca? Jakie niesie wartości? Co charakterystyczne, w czasach gdy rodziła się fotografia, niektórzy mówili to samo, porównując portrety namalowane przez mistrzów pędzla, do zdjęć portretowych. „Po co malować portret, przez długie godziny, skoro można zrobić zdjęcie i będzie ono sto razy lepsze, bo pokaże portretowaną osobę, jak prawdziwą, ze wszystkimi szczegółami?”

No i rzeczywiście, gdy potrzebujemy zdjęcia do dokumentów, fotografia będzie lepsza. Albo wtedy, gdy potrzebujemy stworzyć list gończy… Ale czy „portret dziadka”, namalowany przez utalentowanego artystę, oddający podobieństwo, a przede wszystkim wyrażający charakter dziadka, nie będzie lepszy? Tylko że nie każdego stać na taki artefakt, bo malarstwo, z chwilą wynalezienia fotografii, stało się sztuką elitarną. Przez to kosztowną. Czy nie zastanawiało Was nigdy, co łączy te dwa przełomowe momenty w historii „obrazowania”? Co stanowiło główny problem przy przechodzeniu przez tą „granicę”?

Zarówno, przechodząc od malarstwa i rzeźby do fotografii, jak od fotografii do fotografii cyfrowej i wreszcie do „sztucznej inteligencji”, za każdym razem tracimy znaczną część swojego udziału w tworzeniu. Spójrzmy po kolei…

W malarstwie, od twórcy zależało wszystko. Ergo – ktoś, kto nie miał w ogóle talentu, nie miał szans, by stworzyć udany portret, pejzaż, czy martwą naturę. Z pojawieniem się fotografii, te szanse się rozszerzyły, ponieważ spust migawki teoretycznie mógł wcisnąć każdy, resztą zajęła się optyka. Rychło okazało się, że fotografia też ma swoje ograniczenia, bo jednak, by zrobić udane zdjęcie, trzeba było coś tam wiedzieć. Gdy pojawiła się fotografia cyfrowa, a z nią programy do obróbki zdjęć, znów część procesu twórczego wzięła na siebie maszyna. Nie ma już problemu braku światła, błędów ekspozycji, czy zniekształceń perspektywy. Wszystko da się wyprostować, wygładzić, usunąć i dodać, w Photoshopie. I jakkolwiek obszar, w którym możemy wykazać się twórczo, bardzo się skurczył, to jednak wciąż istnieje. Wciąż mamy szansę, by za pomocą fotografii wyrazić swoje uczucia, swoje emocje i w ogóle siebie.

Co więc zostanie dla nas, gdy „tworzeniem” obrazów zajmie się „sztuczna inteligencja”? Już w tej chwili możemy zauważyć, że… Nic. Setki, tysiące jarmarcznych obrazków, które nas w tej chwili zalewają, mogą być produkowane z prędkością porównywalną do wytwarzania… Bo ja wiem? Spinaczy do papieru? Gwoździ? I po raz kolejny się pytam – Po co nam to?

A przede wszystkim, co te obrazki nam pokazują? Obawiam się, że to są wciąż, jedynie „testy” możliwości technicznych. Przechwałki odpustowego kuglarza, mamiące kolorem, teksturami, detalicznością, et cetera… Jednak za tym wszystkim stoi pustka treściowa. Pustka tak straszliwa, że w porównaniu z nią, nawet przestrzeń kosmiczna wydaje się zawiesista, niczym dobra, żołnierska grochówka. Widzimy więc pewną prostą zależność…

Treść fotografii, jej przekaz, maleje wprost proporcjonalnie do udziału jednostki ludzkiej, w procesie tworzenia.

Jest to prawda tak oczywista, że wydaje się nie do podważenia. I ona jest nie do podważenia. Dlatego ci, którym zależy, żeby wprowadzić SI na rynek i zarabiać grubą forsę, starają się zamieść ową prawdę pod dywan. Nie mogą jej obalić, więc zabrali się za to od innej strony. Postanowili wmówić nam, że fotografia nie ma nic wspólnego z tworzeniem. Że „nie musi być twórcza”. Weźmy pierwszy lepszy z brzegu slogan: „… Sztuczna inteligencja może stworzyć obraz w dowolnym stylu. Van Gogha, Cezanne’a, czy Picassa…” Przecież to jakiś absurd! Co to ma wspólnego z twórczością?! Ja bym raczej nazwał to plagiatem! I to w najgorszym wydaniu, bo uprawianym na skalę masową!

Oni nam wciskają kit. Wmawiają nam, że musimy kupić to, czy tamto, bo dzięki temu „nie musimy myśleć, jak zrobić zdjęcie”. A przecież właśnie o to chodzi, żeby myśleć! Powiedzcie mi jedno. Jeżeli nie musimy myśleć, nie musimy być kreatywni, nie musimy wkładać żadnego wysiłku w robienie zdjęć, to po jaką cholerę w ogóle mamy zajmować się fotografią?

Te wszystkie przemyślenia, pozwalają nam przejść płynnie do głównego wątku niniejszego artykułu. O fotografii niedoskonałej. Co to właściwie oznacza? No cóż… Moim zdaniem, fotoamatorzy mają dość, nie tyle fotografii cyfrowej (czyli tej doskonałej), co drogi, którą ta fotografia zaczęła kroczyć. Mają już powyżej uszu tego, że „nowoczesna” fotografia właściwie nie zostawia im zbyt wiele do roboty, a wyniki, czyli zdjęcia, nie wyróżniają się niczym szczególnym, na tle milionów podobnych zdjęć. A gdy już wchodzi SI, która potrafi pokierować procesem fotografowania, według tych samych algorytmów dla wszystkich, którzy kupią dany model aparatu, bądź smartfona, całość jeszcze bardziej przestaje mieć jakikolwiek sens. Czemu?

Ponieważ fotografia przestaje być tym, czym była od zawsze…

Zdjęcie, to „chwila zatrzymana w kadrze”. Unikalna i jedyna w swoim rodzaju. Nawet te „pamiątkowe pstryki” z wakacji, też niosą w sobie bogaty ładunek emocji i wspomnień. Przecież coś musieliśmy czuć, w momencie naciskania spustu migawki. Coś nas zachwyciło, albo po prostu sytuacja, okoliczności, były na tyle interesujące, że postanowiliśmy je „zapamiętać”. Oglądając później te zwykłe amatorskie fotki, widzimy tysiące miejsc i wydarzeń, o których możemy opowiadać godzinami. Zdjęcie jest tutaj katalizatorem, czymś w rodzaju węzełka na chusteczce, który ma za zadanie przypomnieć, o co z grubsza chodziło, a resztę… Już dopowiemy sobie sami.

Tymczasem w „nowoczesnej fotografii”, nie chodzi ani o emocje, ani o uczucia, ani o wspomnienia.

Nowoczesna fotografia to jedynie „testy sprzętu”.

Tak zwany „postęp” w fotografii, zabił samą ideę fotografii. Współczesne aparaty są reklamowane jako urządzenia o ogromnych możliwościach, które najczęściej oznaczają wyręczanie w czymś fotografa. Automatyczne wykrywanie twarzy, wykrywanie oka, „inteligentny” AF, wbudowane presety, programowa korekcja wad obiektywu (co wiąże się z koniecznością współpracy elektronicznej obiektywu i korpusu, oraz uniemożliwia robienie zdjęć obiektywami „firm trzecich”), a ostatnio nawet „asystent fotografowania”, który sam decyduje, jaki zastosować tryb, obróbkę, czy wręcz kadrowanie. Liczy się szybkość AF i „umiejętność” dopasowania się do każdej sytuacji, ilość klatek na sekundę i to, czy masz do dyspozycji WiFi.

A co ze zdjęciami?

Podam inny przykład. Jeremy Clarkson w jednej ze swoich książek, opisuje, jak kiedyś wyglądały reklamy samochodów. Było tam dużo facetów w swetrach i słonecznych okularach, drinków z palemką, jachtów i pięknych dziewczyn w strojach znanych z Beach Patrol. Te reklamy sprzedawały świat, o jakim wszyscy marzyliśmy. Sprzedawały marzenia. A dziś? Możecie się dowiedzieć o korzystnym systemie ratalnym, w którym kupicie nowy samochód albo o ile udało się w nim ograniczyć emisję dwutlenku węgla…

Zachłanność firm produkujących tzw. dobra użytkowe (do których należą zarówno aparaty, jak i smartfony) sięgnęła już takiego dna, że nawet nie kryją się z tym, że mają nas i nasze potrzeby głęboko w dupie. Wmawiają nam, czego „my chcemy” i nam to wciskają. A żeby uniemożliwić wolny wybór tym, którzy się ośmielają opierać, stosują środki przymusu. Przecież już teraz, wielu rzeczy po prostu nie załatwicie, bez smartfona. W fotografii to działa trochę inaczej, bo przecież nie można nikogo zmusić do fotografowania. Ale można sprawić, że nie będzie w stanie zrobić niczego, jeśli nie kupi wszystkiego w jednej firmie, łącznie z oprogramowaniem i najlepiej jeszcze z abonamentem, który będzie im zapewniał stałe dojenie nas z pieniędzy. Można też przyzwyczaić ludzi, że zdjęcia robi się tylko smartfonem, niczym więcej. Wkrótce sami będą przekonani, że inaczej się nie da.

Żeby to wprowadzić w życie, musieli przystosować nasz sposób myślenia, do swojej chorej ideologii. I zrobili to! Spróbujcie dziś wejść na dowolne forum tematyczne o fotografii. Ujrzycie ludzi, którzy trawią swój czas na jałowe kłótnie o wyższości jednego sprzętu nad drugim, o wyższości smartfonów nad aparatami, wyższości bezlusterkowców nad lustrzankami, ewentualnie wyższości modelu z tego miesiąca, od każdego modelu starszego niż miesiąc… A jeśli przypadkiem natkniecie się na jakieś zdjęcia, to okaże się, że są to testy sprzętu. Nic nie mówiące, przypadkowe kadry, mające na celu jedynie pokazanie, co ten aparat (lub telefon) potrafi.

Co się stało z fotografią? Z historiami opowiadanymi obrazem? Z kreatywnością? Z emocjami? Gdzie się podziały reportaże? Gdzie portret, ale taki prawdziwy, pokazujący człowieka, a nie jego cycki, czy wypasioną stylizację? Na te wszystkie pytania odpowiedź jest ta sama. Nie ma…

Czy dziwicie się jeszcze, czemu niektórzy mają tego dość? Czemu rzygają już tymi zdjęciami makro (tu też technologia wiele zmieniła. Programy do stackowania, specjalne drogie szyny, obiektywy…)? Zdjęciami zielska (bo to najłatwiejsze), tymi jarmarcznymi, ostrymi jak żyletka i oczojebnymi „jeleniami na rykowisku”? Czemu perfekcyjne, ostre zdjęcie zrobione „Sigmą Art”, za kilka tysięcy złotych, nie robią na nich żadnego wrażenia, co najwyżej drażnią, bo ich na takie drogie szkło nie stać? Wytłumaczenie jest proste jak linijka. Po prostu ci ludzie czują, że fotografia to nie jest to, co widzą. Oni rozumieją, że musiało być „coś”, co sprawiało, że ich rodzice, albo dziadkowie, pasjonowali się tym hobby, tylko jest to dla nich nieuchwytne i trudne do zdefiniowania. Wiedzą tyle, że oni tego nie czują. Że jest to dla nich niedostępne.

Jak wytłumaczyć ten gwałtowny powrót zainteresowania fotografią tradycyjną? I nie mówcie, że to nieprawda, bo skoro Kodak ogłosił niedawno, że nie nadąża z produkcją filmów, to chyba coś w tym jest. Po prostu młode pokolenie zaczyna się interesować fotografią, ale tą, którą interesowali się ich rodzice. Chcą dotrzeć do źródeł i poczuć tą magię, z której ich ograbił dzisiejszy drapieżny marketing. Oni mają gdzieś punkty autofokusa i dwustu megapikselową (taa, jaasne…) matrycę. Nie chcą, żeby jakiś przygłupi układ elektroniczny mówił im, kiedy nacisnąć spust migawki i gardzą takimi bzdetami, jak Google Pixel. „Inteligentna podmiana tła”? Algorytmy dopasowujące się do każdej sytuacji zdjęciowej? Spadajcie na drzewo. Oni chcą zrobić film, 36 klatek, nie wiedzieć jak wyjdzie, samemu go wywołać i stwierdzić, po wywołaniu, że ileś tam zdjęć jest nieostrych, do góry nogami i tyłem na przód. A później wywołać (nie wydrukować) odbitki! To dopiero czad!

Producenci nowoczesnego sprzętu, smartfonów i cała armia posłusznych i lojalnych kundli, którzy im służą za garść miedziaków, są wściekli, bo to „oznacza spadek wolumenu sprzedaży”. Bo zdjęcia, o których napisałem przed chwilą, można zrobić tanim kosztem. A co najważniejsze, można je zrobić samemu! Tak! Możecie być niezależni, obywając się bez tych ich drogich jak złoto sprzętów, a co ciekawsze, uzyskać dużo lepsze wyniki i świetnie się przy tym bawić. Pytacie – Jak? A to takie proste…

Zacznijcie robić fotografię niedoskonałą

A jedną z najciekawszych jej odmian, jest…

Fotografia otworkowa.

Kamera otworkowa, kamera obscura, pinhole camera, jakbyśmy to nie nazwali, jest ideą starą, jak Świat. Starszą, niż sama fotografia. Pierwsze kamery były znane już w starożytności, a otworek zastąpiono soczewką już w roku 1550. Niecałe 20 lat później, pewien facet z Wenecji, opisał zasadę działania przysłony. Tak więc widzimy, że choć do powstania fotografii, brakowało wiedzy o utrwaleniu obrazu, to jednak sama kamera, czyli prototyp aparatu fotograficznego, był już znany prawie 500 lat temu.

Pomysł jest taki: Weźmij czarną kurę… A nie, to nie ten przepis… Weźmij jakikolwiek przedmiot w formie pudełka, które nie przepuszcza światła i da się otworzyć. Umieść na jednej ściance materiał światłoczuły (film, lub papier, wszystko jedno), a w ściance przeciwległej uczyń otwór. Następnie wynijdź z pieleszy swych, na światło dzienne, umieść pudełko na statywie, lubo na jakiejś skrzynce po kartoflach, bądź inszem kamieniu i odsłoń rzeczony otwór na pół Pacierza. Albo, jeśliś ateista, na ćwierć papierosa…

Autorem powyższych zdjęć jest Arek. To jego pierwsza kamera otworkowa, Diana Multi Pinhole, kupiona okazyjnie. Efekty, jak widać, są cudownie wręcz „niedoskonałe”.

Najszybszy i najprostszy sposób, to wziąć pierwszy z brzegu aparat na film i w miejscu obiektywu (jeśli jest on wymienny) umieścić „dekiel” z wyciętym otworem. Bardzo często w tym celu wykorzystuje się oryginalne dekielki ochronne, zamykające korpus, gdy obiektywu na nim nie ma.

Tu, otworek jest zrobiony igłą, w cienkiej mosiężnej blaszce, a jego wielkość jest… Powiedzmy, że niewielka. Nie mierzyłem. Ważne jednak, by był on idealnie okrągły i miał równe nieposzarpane brzegi. Dla tych, którzy chcieliby jednak wiedzieć więcej, proponuję sobie wejść na pewną czeską stronę i pobrać darmowy program Pinhole Designer. To prościutki programik, który pozwoli obliczyć wielkość otworu, przysłonę, ogniskową i wiele innych rzeczy. Na przykład dla przeciętnej lustrzanki małoobrazkowej, w której ogniskowa wynosi 50mm (w takiej odległości od filmu znajduje się płaszczyzna dekielka), optymalna średnica otworu, to 0,3mm, kąt widzenia to 46o, a jasność takiej dziury, to f=159. Możemy też dowiedzieć się, o ile musimy zwiększyć czas naświetlania, względem wskazań światłomierza dla przysłony f=22. Nie musimy jednak trzymać się tych reguł za wszelką cenę. W fotografii otworkowej liczy się improwizacja.

Powiedziałem, że to jest „najłatwiejszy sposób”. Najfajniejszy jednak jest taki, że cały „aparat” majstrujemy sobie sami. Istnieje też rozwiązanie pośrednie, a mianowicie kupienie gotowego sprzętu, który zmajstrował ktoś inny. Moim zdaniem, to podważa całkowicie ideę „fotografii niedoskonałej”, tym bardziej, że ceny kamer tego typu, potrafią przerazić nawet osoby o mocnych nerwach. Widywałem strony, na których wołają za taką prostą drewnianą skrzynkę, 1000 zł. Innym „dostawcą” Pinhole cameras są sklepy ze sprzętem do łomografii. Na przykład takim…

Albo takim…

Rzecz w tym, że podobny, a właściwie dużo lepszy efekt osiągniemy, wstawiając blaszkę z otworem do każdego korpusu, jaki uda nam się znaleźć. Choćby do starego Druha, Smieny, aparatu mieszkowego, a nawet takiego „pudełka”…

Wystarczy, że to coś będzie miało komorę, do której można włożyć rolkę standardowego filmu 6cm, albo 35mm i jakąś gałkę do jego przewijania. To naprawdę wszystko, czego potrzebujemy. Nie widzę więc uzasadnienia, dla wydawania kilkuset złotych na coś, co w gruncie rzeczy nie oferuje nam niczego więcej, a ze stylem i indywidualnością ma tyle wspólnego, co jednorazowa torba na zakupy. Fotografia otworkowa właśnie dlatego jest fajna, że możemy ją zrobić wszystkim. Są „fachowcy”, którzy budują kamery z części starych aparatów, z puszek po piwie, z drewna, a nawet z tektury. Tu wszystko jest dozwolone i właśnie to jest piękne. Gdy improwizujecie, możecie mieć pewność, że wasze zdjęcia będą niepowtarzalne. Tu nie chodzi o to, żeby się pokazać ze „specjalnym dizajnerskim aparatem”. Chodzi o to, żeby zrobić zdjęcie… Niczym. I mieć radochę, że się udało!

Kamera otworkowa zrobiona ze starego Druha. Produkcja własna.

Oczywiście nie ma problemu, jeśli uda się Wam znaleźć taką „pinhole camera” za okazyjną cenę, dlaczego nie (tak właśnie zrobił Arek, którego zdjęcia prezentowałem powyżej)? Jak wszystkim, to wszystkim. Ale na litość boską, nie kupujcie czegoś takiego za trzy, albo cztery stówy! Bo tyle mniej więcej te „lomo” kosztują.

Innym rodzajem kamer otworkowych, które możecie kupić (wspominałem o nich powyżej), są niskoseryjne produkcje rzemieślnicze, najczęściej wykonane z drewna, pięknie polakierowane i… Piekielnie drogie. Oczywiście ci, którzy je robią, zapewniają, że projekt jest opracowywany komputerowo, elementy wycinane na obrabiarce CNC, a każdy egzemplarz ma odręcznie wypisany certyfikat i unikalny numer seryjny. Na litość boską! Przecież to tylko drewniana skrzynka z dziurą z przodu! Dajcie spokój z tym „komputerowym opracowywaniem”!

Bardzo szpanerskie i absurdalnie drogie aparaty „Zero Image”

Jeśli się zastanawiacie, czy istnieją „kamery otworkowe” jakichś znanych firm, to odpowiedź brzmi – tak. Ilford produkuje coś takiego, pod nazwą „Ilford Harman Titan 4×5”.

Tutaj przynajmniej wiemy, na co wydaliśmy pieniądze. Aparat ma wymienne „fronty” (dwa „mieszki” o ogniskowej 110 i 150mm), oraz mocowanie dla standardowych kaset z filmem 4 x 5 cali. Bo z tymi rzemieślniczymi produkcjami to jest najczęściej tak, że produkują je życiowi nieudacznicy, którym nic nigdy nie wychodziło, a byli zbyt leniwi, żeby poszukać sobie normalnej roboty, więc wpadli na pomysł, że „zrobią biznes” na fotografii otworkowej. „Bo to teraz idzie…” Wychodzą z założenia, że przecież zrobić taką kamerę, to bułka z masłem, wystarczy jeszcze dać szpanerskie artystyczne logo, sugerujące, że „firma” ma co najmniej stuletnie tradycje i zatrudnia do produkcji wyłącznie szwajcarskich zegarmistrzów, a forsa popłynie do kieszeni, szerokim strumieniem. Oczywiście nie potępiam tych ludzi w żaden sposób, ale czemu miałaby to być Wasza forsa? Przecież kupując takie „dizajnerskie” pudełko, udowodnicie tylko całemu światu, że macie dwie lewe ręce i nie potraficie sobie zrobić sami nawet tak prostej rzeczy, jak „pinhole camera”.

Ostatnia kategoria sprzętu „gotowego”, to normalne aparaty, tylko przerobione na otworkowce i sprzedawane za podwójną, albo potrójną cenę.

Przerobiona Smiena 8M. Tak bardzo przerobiona, że nawet zaklejono nazwę.

Tu już naprawdę trudno znaleźć choć pół racjonalnego powodu, dla którego mielibyśmy wywalać prawie 300zł na aparat, który możemy kupić za 50zł, góra za stówę. Oczywiście są i szaleńcy, którzy sądzą, że za głupią Smienę „wyrwą” fortunę, ale tacy są wszędzie i nie musimy traktować ich poważnie. Realna cena, to w tym przypadku dokładnie 50 zł. A dekielek i kawałek folii aluminiowej, oraz igła do zrobienia otworu, znajdzie się chyba w każdym domu.

Poniżej prezentuję zdjęcia (również zdjęcie tytułowe) zrobione kamerą Zorki 4, z otworkiem w okolicach 0,2 – 0,3 mm. Autorem jest Adam Fleks, a więcej jego prac możecie zobaczyć na stronie Flickr.com. Spróbujcie zrobić coś podobnego, „dobrym aparatem cyfrowym”.

Zdjęcia – Adam Fleks

A jak dokładnie to zrobić? Cóż… W fotografii otworkowej, tylko nasza wyobraźnia ustala granice tego, co możemy. A możemy wszystko. Widywałem przepiękne zdjęcia robione pudełkiem zapałek, puszką po kawie, a nawet… Jajkiem. A ściślej mówiąc, jego wydmuszką.

Fotografia i pomysł – Francesco Capponi

Widzicie? Gdy usłyszałem o tym po raz pierwszy, zastanawiałem się, jak ktoś umieścił we wnętrzu jajka materiał światłoczuły. Okazuje się, że nie musiał. Samo jajko jest materiałem światłoczułym, wystarczyło pokryć go od wewnątrz emulsją.

Zanim popędzicie do kuchni, sprawdzić czy są tam jakieś jajka, powiem Wam coś. Nie musicie kopiować istniejących pomysłów. Mało tego. Nie musicie w ogóle próbować fotografii otworkowej…

Inne rodzaje fotografii niedoskonałej…

Najlepiej by było mieć jakiś aparat na film cięty, 4×5, albo nawet 8×10 cali. Bo takie aparaty, to właściwie światłoszczelne pudełka, do których się doczepia, z tyłu film, z przodu… Cokolwiek.

Są „specjaliści”, dla których założenie do takiej kamery zwykłego, przeznaczonego do niej obiektywu, jest zbyt banalne. No bo cóż można w ten sposób uzyskać? Doskonałe, bogate w szczegóły, ostre zdjęcie. Oczywiście, takie aparaty mają pewne zalety, które odróżniają je od Zenita, czy dajmy na to, Praktici, jak mała głębia ostrości, unikalna „plastyka” obrazu, a nawet możliwość korygowania zniekształceń perspektywy (jeśli mamy ruchomą czołówkę). Jednak oni nie robią zdjęć po to, by pochwalić się możliwościami sprzętu. Oni poszukują narzędzia, które pozwoli im stworzyć jedyne w swoim rodzaju dzieło. Tworzywa, z którego mogą uformować swoją wypowiedź. Czegoś innego i o ile się da, niedoskonałego.

Zakładają więc wyszperane na pchlich targach, stare mosiężne obiektywy, pamiętające czasy wielkiej wojny, rozbierają je na części, by użyć np jedną z połówek, a nawet eksperymentują ze szkłami od okularów. Widziałem gościa, który „konstruował” obiektywy z soczewek korekcyjnych, jakie odziedziczył po starym zakładzie optycznym. Możliwości są nieograniczone. Właściwie wszystko, co jest ze szkła i ma jakąś krzywiznę, nadaje się do zabawy. Denko od butelki? Stary luksfer? Why not?

Na tylną ściankę też nie musimy zakładać standardowej kasety z filmem. Znaczy możemy, ale… Czemu nie włożyć papieru? Albo szyby oblanej kollodium? Albo kliszy rentgenowskiej? Zresztą jak już mamy ten negatyw, to możemy zrobić z niego cyjanotypię. Albo gumę. Ewentualnie odbitkę solną. Tu też jest dość spore pole do popisu.

Czy koniecznie musimy mieć aparat wielkoformatowy? Ależ jasne, że nie. Weźmy takiego Druha. Albo Ami, który był rozwinięciem idei Druha (właściwie nie był jakoś bardziej zaawansowany, tylko miał nowocześniejszy wygląd). Albo jeden z tych rozkładanych mieszkowców… Gdy zaczniemy szukać takiego mieszkowca i trochę poczytamy, to z reguły dowiemy się, że…

„Należy szukać modeli z obiektywem Agfa Solinar, ponieważ jest to czteroelementowa kopia Tessara i rysuje doskonale, w przeciwieństwie do taniego trzyelementowego Apotara”

No i oczywiście, modele z Solinarem są nie do zdobycia, a jak już się gdzieś pojawią, to cena jest tak „przystępna”, że z powodzeniem moglibyśmy kupić za tą samą kwotę Hasselblada. A zupełnie niesłusznie, bo… Czemu właściwie robicie zdjęcia takim mieszkowcem? Chyba nie po to, by uzyskać „legendarną” jakość obrazu? Może raczej po to, by spróbować, jak „czymś takim” robili zdjęcia nasi ojcowie i dziadkowie (a nierzadko i babcie)? By sprawdzić, czy „ja też mogę” i czy dam sobie radę bez światłomierza, dalmierza i zdjęć seryjnych? No i wreszcie, by na własne oczy zobaczyć proces powstawania takich samych zdjęć, jakie oglądamy w starych, przedwojennych albumach? Powiedzcie, czy to nie wspaniałe, nie musieć się pieprzyć z programami do obróbki zdjęć i żmudnym „postarzaniem” fotografii, które i tak nigdy nie zapewni nam idealnego efektu i zamiast tego, zrobić prawdziwe zdjęcie?

Tylko że do tego wszystkiego, potrzebny jest Wam aparat niedoskonały. A więc śmiało, wybierzcie Agfę z Apotarem. Ja swoją kupiłem za jakieś 50 zł, ale jest w stanie zbliżonym do fabrycznego. I dostarczyła mi już nie raz mnóstwo frajdy, nie tylko przy robieniu zdjęć, ale i samymi wynikami. Choć… Mimo wszystko, są jeszcze trochę za dobre. Znacznie gorsza, czyli lepsza okazała się…

Smiena 8M

Temu aparatowi i zdjęciom, jakie dzięki niemu powstały, poświęciłem dwa artykuły. W pierwszym opisałem ideę pewnej zabawy, polegającej na załadowaniu filmu do swojej Smieny, zrobieniu całego i wybraniu dziesięciu najlepszych zdjęć, do pokazania na forum. W zabawie tej wzięło udział kilku fotoamatorów. O tym, co z tego wyszło (w każdym razie u mnie), opisałem tutaj. Powtórzę więc…

Eksperyment wykazał wprost idealną przydatność tego radzieckiego bakelitowego pudełka, jako narzędzia do uprawiania fotografii niedoskonałej. Udało się nawet zrobić niezamierzoną multi ekspozycję! A najlepsze jest to, że zdjęcia zupełnie nie odzwierciedlają tego, czego się spodziewaliśmy. Bo jesteśmy przyzwyczajeni, że po naciśnięciu spustu migawki, brzęczą silniczki, w wizjerze pojawia się mnóstwo informacji, włącznie z tą głupawą ramką AF, która skacze po całym kadrze, nie mogąc się zdecydować, na co złapać ostrość i rozpraszając nas zupełnie, później słychać klapnięcie lustra, dźwięk migawki, albo sam dźwięk, bo migawka jest elektroniczna i wreszcie na ekraniku z tyłu aparatu, który niedługo będzie miał rozmiar średniego telewizora, widać gotowe obrobione zdjęcie…

Tymczasem w takiej Smienie, nie dzieje się nic… Ostrość się ustawia „na oko”, przysłonę też, przewija się film gałką i wreszcie, gdy robimy zdjęcie, słychać tylko cichy stuk migawki, bo ta, zwłaszcza przy czasach 1/125 i krótszych, jest prawie bezgłośna. Jak to – pytacie – to już? Ano już. I nie zobaczycie, jak wyszło, dokąd nie wystrzelacie wszystkich klatek. A później, okazuje się, że tu jest nieostro…

Tutaj wyszła jakaś winieta i w ogóle zdjęcie wygląda, jak z otworka…

A tutaj, z powodu „umowności” układu celowniczego, obcięło dół kadru…

Wszystkie te wady sprawiły, że zapragnąłem zrobić to jeszcze raz. Ale zaraz zaraz… A co z innymi aparatami, które widziałem gdzieś na dnie szafy? Może by tak spróbować Kodaka Brownie na film 127?

Taki film można kupić. A później wywołać go na przykład… W Cafenolu. Czyli w wywoływaczu zrobionym z kawy. Nie wiedzieliście, że taki istnieje? Receptura jest prosta jak szyna kolejowa.

  • 54g sody oczyszczonej
  • 16g witaminy C (sproszkowanej)
  • 40g kawy rozpuszczalnej
  • 1L wody

Podobno, kawa im tańsza, tym lepsza. Tak więc nie musicie lecieć do sklepu po Nescafe. Weźcie najtańszą. A w czym utrwalić? W zwyczajnym roztworze tiosiarczanu sodu, który możecie kupić za grosze, bo to jest środek używany również do zmniejszania ilości chloru w basenach. Nie trzeba kupować „specjalnego” utrwalacza fotograficznego, bo to jest dokładnie ten sam tiosiarczan, tylko zapakowany w ładne pudełko.

Po prostu chcę Wam powiedzieć, że po zrobieniu filmu Smieną, nagle uświadomiłem sobie pewną rzecz. Otóż nie ma takiego aparatu, który byłby niewystarczająco dobry do robienia zdjęć. My mamy wbite do głów, że niektóre aparaty są „zbyt prymitywne” i się nie nadają. Bzdura! Wszystko się nadaje. Jest taki jeden gość, który robi aparaty z arbuza, bochenka chleba, starej budki telefonicznej, manekina sklepowego, a nawet przyczepy kempingowej i kontenera… Ten trochę przesadza, bo jednak zakłada do tych wszystkich przedmiotów normalny i raczej doskonały obiektyw Schneider Kreuznach Symmar, ale pokazuje w ten sposób, że nie ma najmniejszego znaczenia, co znajdzie się między obiektywem, a materiałem światłoczułym. A ja uważam, że nie ma również większego znaczenia, czy użyjemy obiektywu, czy na przykład starego luksferu, albo szklanki musztardówki. Oraz w czym wywołamy film. Albo na czym zrobimy odbitki.

Jakub jest autorem serii – Strzelam z filmu – kanału na Youtube. Zajmuje się cyjanotypią, ale nie tylko. Rzućcie okiem na parę jego produkcji, a zobaczycie, że migawkę do aparatu wielkoformatowego można zrobić np z tektury i taśmy klejącej. Nie jest to wprawdzie Copal, ani Seiko, ale działa!

Podsumowując…

Wybierając następnym razem aparat, gdy chcecie stworzyć coś naprawdę niepowtarzalnego, a przy okazji „wyrazić” siebie, a macie do wyboru kilka modeli, wybierzcie ten najgorszy. Ideałem była by skrzynka po jabłkach, oklejona czarnym papierem i wyposażona w połowę starych okularów, jako obiektyw.

Albo drzwi od stodoły…