Średni format

Część 1 – Czy to jeszcze ma sens?

Myślę, że ma. Zanim odpowiemy na to pytanie, musimy sobie raz na zawsze uzmysłowić, że fotografia na filmie (bo mówimy oczywiście o filmie) jest ciekawa i dostarcza niezapomnianych wrażeń, ale… To w zasadzie wszystko, czego możemy od niej oczekiwać. Dowolny aparat cyfrowy, z matrycą od 4/3 wzwyż, da nam obrazki pod każdym względem lepsze od dowolnego aparatu na film 35mm. Większa ilość szczegółów, lepsze odwzorowanie barw, porównywalna rozpiętość tonalna… Po co więc bawić się w film? Odpowiedź jest zawarta w pytaniu. Dla zabawy oczywiście. Dla satysfakcji, że włożyło się do aparatu film, naświetliło go, wywołało i zrobiło odbitki, ewentualnie zeskanowało w celu prezentacji na ekranie komputera. Niestety, bardzo często, za fotografię tego rodzaju biorą się ignoranci, którzy gdzieś usłyszeli, że dzięki temu będą bardziej atrakcyjni seksualnie, tudzież każde ich zdjęcie będzie stanowiło z definicji, dzieło sztuki. Łatwo ich rozpoznać po tym, że swoją przygodę z filmem zaczynają od stworzenia jakiegoś wyimaginowanego życzenia (żeby było jasne dla wszystkich, iż znają się na tym doskonale) dotyczącego sprzętu. Np, żeby miał podwójną ekspozycję. Albo samowyzwalacz o czasie opóźnienia dokładnie 14,3 sekundy. Dlaczego? Po co? Bo tak. Bo taki mamy kaprys. Nie wiemy jaki film, nie interesuje nas proces wywołania, ani charakter obrazu złożonego z drobinek srebra. Zaczynamy od przedstawienia wymagań, najczęściej zupełnie absurdalnych…

Powiedziałem kiedyś, że „lomografia” zrobiła dużo dobrego dla fotografii tradycyjnej, bo utrzymała ją przy życiu, a to spowodowało, że producenci materiałów nie zwinęli interesów i wciąż możemy te materiały kupić. I w gruncie rzeczy, powinno być mi obojętne, czy chcecie się zajmować fotografią na filmie, bo to jest „trendy”, czy dlatego, że chcecie by Was uważano za artystów, czy z autentycznej pasji. Więcej klientów na sprzęt i materiały, to więcej owego sprzętu i materiałów na rynku. Czyli lepiej dla mnie.

Jednakże, skoro już zacząłem o tym mówić i przekonywać Was do fotografii tradycyjnej, gdy napisałem parę stron na ten temat, głupio by było teraz powiedzieć – róbta co chceta i dajcie mi święty spokój. To by było niekonsekwentne i mało uprzejme. Ponadto, może się zdarzyć, że wśród Was znajdują się prawdziwi pasjonaci, którzy nie wiedzą na temat fotografii wszystkiego (ja też nie wiem) i chcieliby, jak to powiedział jeden malarz, wziąć się za bary z tworzywem. Jakim w tym przypadku jest błona filmowa. Jak to zrobić, pisałem tutaj, i obiecałem też, że kiedyś opowiem więcej o średnim formacie, czyli błonie zwojowej 6cm, nazywanej też filmem 120. Był jeszcze film 220, który nie miał papieru ochronnego i dzięki temu można było go zmieścić dwa razy więcej na szpulce, ale wyszedł z użycia dawno temu i dziś właściwie jest nie do zdobycia.

Napisałem tam też parę słów na temat aparatów, jakie służyły do średniego formatu, a więc kolejno, proste skrzynki typu „box”, mieszkowe kamery składane, czyli folding pocket cameras, bardzo rozpowszechnione tuż przed wojną i zaraz po niej, oraz lustrzanki. Dwuobiektywowe, które u nas nie były bardzo popularne, oraz jednoobiektywowe, które kosztowały tyle pieniędzy, że niewielu mogło sobie na nie pozwolić. Głównie były to duże zakłady, instytucje, urzędy i tak zwane „służby”.

Aparaty mieszkowe, składane
Pentacon Six, niedoścignione marzenie wielu Polaków…

Aparatów mieszkowych bardzo często używano w zakładach fotograficznych, do robienia tzw. „główek”, czyli zdjęć do dokumentów. W ogóle, w myśl zasady „jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma”, radzono sobie w tej dziedzinie doskonale. Używano dosłownie wszystkiego, co miało obiektyw, albo do czego dało się założyć obiektyw. Trafiały się nawet stare aparaty „altanowe”, o drewnianej konstrukcji, do których montowano metodą Adama Słodowego, przeróżne rollkasety, adaptery i mocowania. I to działało! Tylko że fotografię poznawano wówczas od podstaw, a nie od worka pieniędzy i pytania zadanego na forum fotograficznym – jaki kupić aparat.

Aparat Mentor Studio, wraz z kasetami

To jednak już historia. Pytanie, które postawiłem w tytule, brzmi – Czy warto sie za to zabierać dziś, a jeśli tak, to od czego zacząć. Może powiedzmy od razu, że średni format, to jest ten poziom fotografii, na którym przestają obowiązywać pewne zasady dotyczące filmu małoobrazkowego. Przed chwilą mówiłem, że dowolny aparat cyfrowy z matrycą 4/3 i większą, oferuje dzis lepszą jakość obrazu, niż dowolny, nawet najlepszy aparat na film 35mm. Dlatego fotografia na takim filmie może być fajna, ciekawa, a nawet (jakby powiedział Czesio) zajebista. Fotografia na błonie zwojowej 6cm, może być oprócz tego, lepsza. Przypomnijmy, dlaczego…

Po prawej stronie widzimy klatkę z filmu małoobrazkowego, o wymiarach 24 x 35mm, a po lewej, klatkę z błony zwojowej, 60 x 90mm. Żeby uzyskać odbitkę, powiedzmy o formacie typowej pocztówki, mały obrazek musimy powiększyć liniowo ponad czterokrotnie, a ten z błony zwojowej, tylko półtora raza. Kiedyś w ogóle nie robiono powiększeń, tylko stykówki, za pomocą prostej kopioramki i właściwie każdy mógł sobie zorganizować własną ciemnię. Na pewno każdy ma w domu jakies stare zdjęcia, które są takie malutkie. 6cm wysokości i 8 albo 9cm szerokości. To są właśnie stykówki. Zwróciliście uwagę, jakie one są ostre i szczegółowe? Twarze ludzi są na nich nie raz nie większe niż parę milimetrów, ale jak się przyjrzeć, nawet przez lupę, to okazuje się, że wszystko wyraźnie widać.

Kiedyś, dzięki tej właściwości średniego formatu, można było fotografować nawet „pudełkiem po butach” i pomimo to, zdjęcia były ostre i wyraźne.

Aparat typu Box

Średni format dużo wybaczał. A gdyby tak użyć precyzyjniejszego korpusu i dobrej jakości obiektywu? No właśnie. Dziś możemy to zrobić. Dziś mamy do dyspozycji wszystko, co do tej pory wyprodukowano i to często w super kondycji, bo… Dziś i tak wszyscy przerzucają się na smartfony. Mało tego! Dziś już nikt nie potrzebuje „prawdziwych zdjęć”. Nawet firmy zajmujące się oprawą medialną ślubów i wesel, już teraz oferują „sesje, których nie było”. Robi się parę zdjęć pary młodej, w różnych ujęciach, wybiera miejsce (Paryż, Nowy Jork, Wenecja), kreację jakiegoś znanego projektanta i Voila! Mamy zdjęcia ślubne na tle wieży Eiffla, chociaż nigdy koło niej nie staliśmy… Że ludziom taki fałszywy świat się podoba? Ich sprawa. My wracamy do naszych aparatów.

Od czego by tu zacząć?

Od rzeczy najprostszych. Razem z aparatami, poznajmy podstawowe wielkości klatki stosowane w filmie 6cm. Najbardziej popularnym, co wynikało z popularności lustrzanek dwuobiektywowych, jest oczywiście…

Kwadrat. Czyli 6 x 6 cm

Kwadrat ma tylu zwolenników, co przeciwników. Są ludzie, którzy prędzej dadzą się zamarynować żywcem, niż zrobią zdjęcie w prostokącie, a są też tacy, którzy twierdzą, że kwadratu nie da się wypełnić prawidłowo skomponowanym obrazem. Ja jestem po środku, czyli najbliżej miejsca, gdzie zwykle leży sobie prawda. W latach zamierzchłego PRL-u, gdy o wszystko było trudno, a za papierem (jak rzucili do Fotooptyki) trzeba było stać nie raz po parę godzin w kolejce i dawali tylko po jednej paczce, myśl, że można było zrobić odbitkę z kwadratu i obciąć niewykorzystane boki (papier był zawsze prostokątny, o proporcjach boków 3:2), była niemal świętokradztwem. W podręcznikach fotografii radzono, by „kadrować tak, jakby robiło się prostokątem, żeby można było skorzystać jedynie z części klatki negatywu”. W ostateczności, obcięte końcówki papieru zalecało się przechowywać na „próbki”. Ale ileż można próbować?

Moje zdanie jest takie, że właściwie każdy obraz można pokazać w kwadracie, jeśli się bardzo chce. A niektóre, wyglądają nawet znacznie lepiej i wręcz proszą się o ten format. Zawsze, gdy wybieram kadr, podczas obróbki, próbuję, jak to będzie wyglądało pokazane w ów sposób. Czasami, już naciskając spust migawki, wiem że to będzie kwadrat. I wtedy staję w sytuacji odwrotnej. To część prostokątnego obrazka muszę „zmarnować”, żeby mieć taką „odbitkę”, o jaką mi chodzi.

Kwadrat zmusza do myślenia i stanowi wyzwanie dla ambitnego fotografa. Dlatego, jeśli szukacie aparatu średnioformatowego, zastanówcie się nad tym formatem. Możliwości macie praktycznie nieograniczone. W kwadracie znajdziemy zarówno aparaty celownikowe, jak i lustrzanki, jedno i dwuobiektywowe, te starsze i te bardziej zaawansowane, nowocześniejsze. Patrząc chronologicznie, zaczniemy od wspominanych już pocket folding cameras, czyli składanych aparatów mieszkowych. W Polsce były bardzo popularne i najczęściej używano trzech z nich. Pierwszym była Agfa Isolette, nazywana pieszczotliwie, przez wielbicieli „Izolatką”.

Na zdjęciu mamy Agfę Isolette II z obiektywem Agfa Apotar 85mm f 4.5 i migawką Pronto, oferującą cztery czasy, od 1/25s do 1/200 s, oraz czas B. Aparat ten nie ma dalmierza, odległość nastawiamy „na oko”, według skali na pierścieniu obiektywu. „Dwójka” była najpopularniejszym modelem, choć nie najlepszym. Trójka miała już sprzężony z obiektywem dalmierz, a model Super Isolette, oprócz tego wyposażono w lepszą migawkę i znacznie lepszy obiektyw, Agfa Solinar 75mm f3.5. Był to obiektyw typu Tessar, a „Izolatki” z tym właśnie szkłem, są dziś bardzo poszukiwane i niestety niedorzecznie drogie.

W ogóle można spotkać w tych aparatach trzy rodzaje obiektywu i około pięciu różnych migawek. Najtańszy Agnar, trochę lepszy Apotar, no i ten najlepszy, czyli Solinar. Czy aż tak „najlepszy”, żeby wydawać worek pieniędzy na egzemplarz z tym szkłem? Niekoniecznie. Pewnie, że to „Tessar”, oczywiście, że trochę jaśniejszy i wyposażony w lepsze powłoki antyodblaskowe, ale różnica jakościowa w zdjęciach z jednego i drugiego, będzie niewielka, jeśli w ogóle zauważalna. Bardziej bym się postarał o model z wbudowanym dalmierzem, co pozwoli nam wykorzystać pełną jasność obiektywu i nie stracić przy tym ostrości głównego motywu.

Oto przykładowe zdjęcia wykonane przeze mnie Agfą Isolette II, na błonie Ilford FP4 Plus.

Pomijając jakieś drobiazgi typu – linia energetyczna przecinająca niebo – czy lokalne prześwietlenia, należy stwierdzić, że obraz jest ostry i nadzwyczaj bogaty w szczegóły. Jeśli możemy przymknąć obiektyw, albo mamy na tyle dobre oko, żeby dokładnie ocenić odległość, to właściwie nie można temu aparacikowi nic zarzucić. Aparacikowi, ponieważ złożony, zajmuje niewiele więcej miejsca, niż przeciętny telefon. Gdyby tylko miał dalmierz, to trudno wyobrazić sobie bardziej mobilne i poręczne narzędzie do fotografii średnioformatowej. W Polsce (wspomniałem o trzech aparatach) były jeszcze dobrze znane Ikonty Zeissa, oraz Precisy, produkowane przez zakłady Beier Optic, w mieście Freital, niedaleko Drezna.

Aparat Precisa II, z obiektywem Meritar 75/3.5
Aparat Super Ikonta

Wszystkie wymienione „mieszkowce” miały podobną budowę, podobne obiektywy i często te same migawki. Najważniejszą jednak ich właściwością, dzięki czemu dziś mogą być bardzo użyteczne, jest ich „kieszonkowość”. Dlatego śmiało można sobie sprawić jeden z nich, na początek przygody ze średnim formatem. Trzeba tylko uważać, by nie kupić jakiegoś rozklekotanego „grata”, bo zdjęć raczej nim już nie zrobimy. Wszystkie te dźwignie i przeguby, umożliwiające składanie, nie mogą mieć najmniejszych luzów, ponieważ nie będzie możliwe precyzyjne ustawienie ostrości. No i może być też dziurawy mieszek, ale to da się naprawić. Dobrze by było też znaleźć wersję z dalmierzem, albo w ogóle pokusić się o „wyjście z Europy” i znalezienie czegoś takiego…

Aparat mieszkowy Mamiya Six

Dziś, kiedy rynek całego Świata stoi przed nami otworem, nie musimy ograniczać się wyłącznie do tego, co produkowały Niemcy. Barierą może być tylko (i najczęściej jest) cena. Jednak wysoka jakość wykonania i świetna japońska optyka, mogą nam to zrekompensować z nawiązką.

Do japońskich aparatów będziemy jeszcze wracać, tymczasem spójrzmy, co jeszcze oferuje nam format kwadratowy. Niewątpliwie najciekawszą jego odmianą jest lustrzanka dwuobiektywowa, czyli TLR (Twin Lens Reflex) camera. Tak naprawdę, dopiero Rolleiflex zbudował w 1928 roku, pierwszy taki aparat, który zdobył popularność. Wcześniejsze próby nie spotkały się ze zbyt wielkim entuzjazmem.

Idea konstrukcji była prosta. Chodziło o to, by móc obserwować obraz na matówce i jednocześnie móc zrobić zdjęcie. Obraz nie znikał podczas naświetlania, tak jak to się dzieje w lustrzance jednoobiektywowej, a trzeba jeszcze pamiętać, że te, nie miały jeszcze lustra samopowrotnego. A więc żeby w ogóle cokolwiek zobaczyć, należało najpierw naciągnąć migawkę. Lustro, samopowrotne czy nie, było mechanizmem skomplikowanym i wymagającym wysokiej precyzji wykonania. W lustrzance dwuobiektywowej problem nie istniał, ponieważ lustro było przyklejone na amen do jednego miejsca i nie musiało się nigdzie ruszać. Trzeba było tylko dołożyć drugi obiektyw i zadbać o to, by podczas ustawiania ostrości, obydwa się przesuwały jednocześnie. Rozwiązywano to albo przez połączenie obiektywów zębatkami, albo umieszczenie ich na jednej płycie, która się wysuwała w całości z korpusu. Problemem był błąd paralaksy polegający na tym, że przy niewielkich odległościach fotografowania obiektyw celowniczy „patrzył” trochę wyżej, niż obiektyw zdjęciowy. Lepsze aparaty miały skomplikowane mechanizmy niwelujące ten niepożądany efekt, w tańszych trzeba było po prostu o tym pamiętać.

To nie koniec zalet lustrzanek dwuobiektywowych. Fakt, że nie mamy tu ruchomego lustra i centralną migawkę, niweluje problem drgań aparatu podczas robienia zdjęcia i umożliwia stosowanie dłuższych czasów „z ręki”. Ponadto, sposób celowania (patrzymy z góry, przez „kominek”) jest w pewnych sytuacjach dyskretniejszy i czyni te aparaty świetnymi narzędziami do fotografii ulicznej. Najlepsi fotografowie „uliczni” (kiedyś to się mówiło – fotoreporterzy), używali lustrzanki dwuobiektywowej. Eve Arnold, Werner Bischof, Frank Larson, czy Robert Doisneau…

Wady? No cóż… Brak wymiennych obiektywów (w większości) i gabaryty zbliżone do gabarytów przeciętnej lodówki. Zwłaszcza takie konstrukcje, jak Mamiya C220 i C 330.

Porównanie rozmiarów Mamiyi C330 z typową lustrzanką 2-obiektywową

Lustrzanki dwuobiektywowe zaczynają się od najprostszych, jak Komsomolec, Lubitel, czy Druoflex, poprzez nieco bardziej zaawansowane, jak Flexaret, Rolleicord, Yashica Mat, czy polskie Starty, aż po profesjonalne, jak wspomniane wyżej Mamiye, czy najbardziej wypasione Rolleiflexy. Zacznijmy od tych najprostszych, których niewątpliwie najbardziej rozpoznawalnym w Polsce aparatem jest radziecki Lubitel 166, którego pierwowzorem był Komsomolec, a jego pierwowzorem niemiecki Voigtlander Brillant, wyglądający niemal identycznie. Rosjanie lubili kopiować sprawdzone urządzenia innych, zamiast zawracać sobie głowę wymyślaniem ich od nowa i wyważaniem otwartych drzwi.

Po prawej Komsomolec, po lewej jego następca, Lubitel.

Wszystkie te aparaty łączy jedna cecha. Otóż są to w większości „pseudo lustrzanki”, ponieważ górny obiektyw służy jedynie do celowania (co widać na załączonych obrazkach) i nie można ustawiać w nim ostrości na matówce. Wyjątkiem jest Lubitel 166, który ma już obiektyw celowniczy sprzężony ze zdjęciowym i ma coś na kształt matówki. W pozostałych aparatach tego typu, musimy ustawić odległość orientacyjnie, za pomocą skali na obiektywie. Dlatego nazywają się one „pseudo lustrzankami”, bo choć mają lustro, to jednak są pozbawione podstawowej zalety lustrzanek, jaką jest matówka i możliwość precyzyjnego ostrzenia. Sam kiedyś używałem takiego aparatu, z tym że była to czechosłowacka kopia Voigtlandera Brillanta, czyli Druoflex firmy Druopta.

Zaletą tego aparaciku jest jego mały rozmiar. W porównaniu do takiej Mamiyi, to wręcz kompakt. Drugą zaletą jest niska cena. Wprawdzie Lubitele bardzo zdrożały, przez tych cwaniaków, co wymyślili łomografię (największe oszustwo w historii fotografii), ale dziś znów ich ceny zaczynaja być rozsądne. Pozostałe „quasi-lustrzanki” można znaleźć również w przystępnych cenach, tylko że jest ich ogólnie coraz mniej na rynku. Poniżej przykładowe zdjęcie zrobione Druoflexem…

Dużo lepszym pomysłem będzie kupienie prawdziwej lustrzanki, średniej klasy, której najpopularniejszym u nas i wcale niezłym przedstawicielem będzie polski aparat Start.

Było tych aparatów kilka, na zdjęciu mamy Starta II, produkowanego w latach 1960 – 1967, który był adresowany do półprofesjonalistów (transport filmu za pomocą szybkiej korbki, a nie pokrętła), ale mieliśmy jeszcze Starta I, pierwszy model produkowany w latach 1951 -1960, Starta B, który był uboższą wersją Starta II (1960 – 1967), oraz Starta 66, który wraz z wersją S był produkowany od 1967 aż do 1980 roku i był nawet eksportowany do kilku krajów (w tym Wielkiej Brytanii).

Mówiąc krótko, ten aparat ma wszystko, co powinna mieć dobra lustrzanka dwuobiektywowa. Jest solidnie wykonany, ma całkiem przyzwoity obiektyw i można go kupić za rozsądną cenę. Takich jak on, było wówczas mrowie. Yashica Mat, albo 635, Ricohmatic, Minolta Autocord, Zeiss Ikon Ikoflex, angielski Microcord, Hacoflex, a nawet chiński Seagull. Aparaty tego typu produkował wówczas chyba każdy. I podobnie, jak w świecie samochodów, wszystkie „crossovery” chcą być takie jak Honda CRV, tutaj każdy chciał być, jak Rolleiflex. Bo Rolleiflex odniósł niesamowity sukces i dziś jest tak samo modny jak kiedyś, a nawet jeszcze bardziej. To przez „ahtystów”, którzy fotografię traktują jako narzędzie do bycia bardziej atrakcyjnym, ceny tych aparatów kształtują się dziś na poziomie 300 – 1000 dol. w zależności od stanu. Za trzy stówy dostaniemy grata do renowacji, za zadbany egzemplarz musimy wywalić tysiaka, albo i więcej. Tymczasem w zamian dostajemy legendę i oczywiście lepszą jakość wykonania. Ja jednak nie byłbym pewien, czy odważyłbym się z tą „legendą” pokazać na ulicy. Efekt byłby podobny do tego, gdy łysiejący starzejący się facet, wyjeżdża „na miasto” drogim sportowym samochodem, z opuszczonym dachem. Myślicie, że ci, którzy zobaczą Was z Rolleiflexem na szyi pomyślą – Mmm… Co za gość. Ten to musi być dobrym i utalentowanym fotografem, a przy tym z klasą… Czy raczej pomyślą – O ja p… Co za buc! Kim on myśli że jest?

Krótko mówiąc, ja bym sobie odpuścił i kupiłbym cokolwiek. A najchętniej naszego polskiego Starta. Poniżej parę zdjęć, które zrobiłem właśnie nim…

Ostatnią grupę „kwadratów” stanowią lustrzanki jednoobiektywowe. Dzielą się one na dwie grupy. Te, które można było dostać w Polsce Ludowej i te, które można było sobie pooglądać w folderach reklamowych. Jeśli oczywiście ktoś miał szczęście takie foldery posiadać. To akurat było wykonalne, jeśli dysponowało się odpowiednimi adresami i dobrymi „treściami”. Ludzie urodzeni po roku 80, raczej nie wiedzą o co chodzi, ale w czasoprzestrzeni, w której plastikowa torba reklamowa z logo Marlboro, albo Coca Coli, była rarytasem, o jakim wielu z nas marzyło, takie rzeczy jak katalogi, foldery, naklejki, czy jakiekolwiek materiały promocyjne, które dziś nas zalewają i nikt nie zwraca na nich uwagi, były na wagę złota. Mieliśmy więc „adresy”, przekazywane z rąk do rąk na drodze wymiany, tak jak znaczki pocztowe i „treść”, czyli list do takiej firmy, napisany przez kogoś, komu wydawało się, że zna angielski. Zaczynało się toto od słów „Dear Sirs, I am very interested…” i dalej było o tym, co nas „interested”, a więc katalogi, nalepki i materiały reklamowe. Dużo bym dał za to, żeby wiedzieć, co oni sobie myśleli w tych wszystkich firmach, gdy dostawali pisane odręcznie, rojące się od błędów, listy, z jakiegoś biednego komunistycznego kraju, z prośbą o parę naklejek. Pewnie nawet nie zdawali sobie sprawy, czym te naklejki dla nas były.

Adresy były dobre i były złe. To znaczy takie, z których zawsze coś przychodziło i takie, z których albo nie przychodziło, albo było to coś kiepskiego. Treści też były dobre i złe. To zależało w głównej mierze od liczby odręcznych przekopiowań. Gdy było ich za dużo, liczba błędów rosła w takim tempie, że całość była niemożliwa do odczytania, nawet przy wyjątkowo dobrej woli adresata. Generalnie, firmy produkujące sprzęt fotograficzny, nie bardzo chętnie udostępniały nam swoje materiały. Dlatego, jeśli ktoś już miał foldery takich firm jak Rolleiflex, Hasselblad, czy potentatów w rodzaju Nikona, Canona, albo Minolty, to najczęściej zdobyte na drodze prywatnego importu. W naszej ludowej ojczyźnie, to były relikty rozpasanego kapitalizmu i do dobrego tonu należało raczej propagowanie przemysłu bratnich krajów socjalistycznych. Takich jak NRD i Związek Radziecki. I właśnie z tych dwóch krajów pochodziły dwie podstawowe lustrzanki jednoobiektywowe, Pentacon Six, oraz Kiev 60.

Produkt socjalizmu niemieckiego…
Oraz produkt socjalizmu radzieckiego. Czyli tego lepszego.

To była rywalizacja, ale zdrowa. Socjalistyczna zarówno w formie, jak i w treści. Niemniej jednak, obydwa aparaty miały swoich zwolenników i wrogów. Jedni twierdzili, że Pentacon to złom, a Kiev to porządny sprzęt, tylko ciut gorszy od Hasselblada (kopią szwedzkiego „sześcianu” był inny Kiev, model 88), drudzy parskali z obrzydzeniem na Kieva, wychwalając pod niebiosa Pentacona. Prawda jak zwykle leżała pośrodku.

Pentaconem nie zrobiłem zbyt wielu zdjęć, może dlatego, że ten aparat był (podobnie jak inny produkt niemieckiego socjalizmu, Volkswagen Garbus) wiecznie popsuty. Za to naprawiałem go często, przez co chyba go znienawidziłem jeszcze bardziej. Problem był zasadniczo podobny, jak u przyjaciół ze Wschodu, tylko że w Pentaconie wszystko było cieńsze, lżejsze i delikatniejsze. To powodowało, że był to aparat znacznie ładniejszy, zgrabniejszy i lżejszy od swojego konkurenta, ale jego zalety na tym się kończyły. Migawka się psuła i nie trzymała czasów, klatki nakładały się na siebie, albo odstępy między nimi były za duże, matówka była ciemna jak piwnica, a obiektywy do niego, były tak drogie, jakby je zrobiono co najmniej ze złota. Kiev był pozbawiony tych wszystkich wad i był dużo bardziej niezawodny, ale wstrząs, jaki towarzyszył zwalnianiu migawki potrafił naruszyć fundamenty co słabszych budynków, a zapotrzebowanie światłomierza (w dołączanym pryzmacie pentagonalnym) na energię elektryczną, było porównywalne z elektrycznym grzejnikiem olejowym. Komplet nowych baterii wystarczał na około 10 minut pracy.

Gdy używało się jednak kominka i nie fotografowało żadnego płochliwego ptactwa, to był bardzo wygodny w użyciu sprzęt, a stosunkowo dobra jakość oryginalnych obiektywów Wołna, dawała całe mnóstwo radości, w postaci udanych zdjęć, o wspaniałej plastyce. Poniżej kilka z nich…

Tak… Kievem 60 zrobiłem wiele dobrych zdjęć, aż wreszcie, gdy stanąłem przed decyzją – Czy rozbudowywać „szklarnię” do tego aparatu, czy sprzedać go i zainwestować raczej w coś japońskiego, wybrałem Pentaxa 645 i… Żałuję. Pentax to świetny, precyzyjny i niezawodny aparat, z doskonałymi obiektywami, ale brakuje mu trochę charakteru. Jest po prostu doskonałym pozbawionym wad i kaprysów narzędziem. Naciskacie guzik, on robi to, co do niego należy, koniec. Z Kievem było inaczej. Ten sprzęt miał duszę. Może nieco nieokrzesaną i taką trochę bolszewicką, ale czułem się z nim dużo bardziej „swojsko”, niż z jakimkolwiek innym aparatem średnioformatowym. Dlatego, jeśli rozmawiamy o „kwadracie”, Kiev 60 jest moim aparatem nr 1. Zaraz po nim jest Start, miejsce trzecie zajmuje prymitywna „quasi-lustrzanka” Druoflex.

O pozostałych formatach, a także o „kwadratach made in Japan”, porozmawiamy sobie w następnym odcinku. Do zobaczenia…